Relacja z festiwalu Dwa Brzegi 2018

Relacja z festiwalu Dwa Brzegi 2018

15/08/2018 Blog 0
dwa brzegi

Dwa Brzegi to festiwal filmowy mający miejsce głównie w Kazimierzu Dolnym, gdzie są prezentowane filmy, wystawy oraz spotkania z twórcami, ale też w Janowcu, po drugiej stronie Wisły, gdzie na Zamku są seanse oraz koncerty. Spędziłem tam tydzień i zapraszam was do przeczytania mojej relacji nie tylko filmowej.

Do Kazimierza Dolnego jechałem przez Warszawę, gdzie dotarłem pociągiem. Los rzucił mnie do środka wagonu bez przedziałów, gdzie przy stolikach rodzina 2+4 urządziła przedszkole. Zobaczyłem, jak głowa rodziny prosi na cały wagon najmłodsze dziecko, aby się zachowywało, bo nie jest w domu – i założyłem słuchawki. W trakcie jazdy oglądałem „Przystanek Alaska” na tablecie – na koniec jednego odcinka Ed zaczął pisać scenariusz o tym, co zna. O sobie i swojej okolicy. Zamyśliłem się nad tym – jakby to wyglądało, jakby sam tak zrobił? – zdjąłem słuchawki i usłyszałem, jak dziewczynka obok śpiewała wszystkie piosenki, jakie znała. Moment później oglądałem zmianę pampersa. Przynajmniej wiem teraz, jakby wyglądał prequel filmu „Mustang” (bo wszystkie młode to były dziewczynki).

Z Warszawy do Kazimierza jechałem autobusem. Podróż trwa trzy godziny i gdyby autokar był wycieczkowy, wtedy po wjeździe do Kazimierza miła pani powiedziałaby „po prawej widzicie piękną Wisłę, a po lewej piękne wzgórze z lasami i zabytkami„. Taka prawda, Kazimierz Dolny broni się mocno samą lokalizacją i to pomimo upału doprowadzających wszystkich do udaru.

Gazetka festiwalowa

Z reguły była to reklama festiwalu z artykułami o filmach, które danego dnia będą prezentowane. Były też jeszcze wywiady czy relacje ze spotkań, ale bez rewelacji. Przypominały one ten moment, kiedy ktoś próbuje opowiedzieć zabawą sytuację i mu to nie wychodzi. Na koniec nawet nie wiesz, jaki był tego sens. Najciekawszym elementem gazetki były wyniki głosowania publiczności – każdy tytuł był prezentowany raz (z wyjątkiem „Złodziejaszków„), po seansie oddawało się głos i od razu te głosy liczono. Najwyżej były ocenione chyba „Jak pies z kotem” oraz „Złodziejaszki” właśnie. Ten konkurs to też ciekawa sprawa. Z jednej strony nie brały w nim udziału takie tytuły jak „Genesis„, przedpremiera z Berlina bez polskiej daty dystrybucji, a z drugiej strony były tam takie produkcje jak „Photon” czy „Twój Vincent” (który właśnie ten konkurs wygrał…).

To kiedy zaczynamy?

Knajpy ogólnie sprzedają podobne rzeczy, czyli schabowy albo reszta menu za 35 zeta w górę. Trzeba się naszukać, ale można znaleźć też inne rzeczy. Ze śniadaniami jest podobnie. Polecam lokal, który tu poniżej wspominam przy okazji kawy mrożonej, tam można godnie zjeść. Istotniejszy jednak jest czas – bo Kazimierz budzi się dopiero około 10, czyli wtedy, kiedy jest pierwszy pokaz filmowy. Niewiele miejsc zaczyna działać choćby około 9:30, a jeśli mówią, że o 9 to może się okazać, że wtedy dopiero otwierają drzwi i na posiłek to trzeba czekać 40 minut, bo w kuchni dopiero garnki wyjmują z szafki. Tak czy inaczej, pierwszy seans przepada.

W tym miejscu musicie wiedzieć jedno – wybrałem się tam całkowicie na ślepo. Nie obejrzałem nawet mapy miasta przed przyjazdem, nie dzwoniłem do pola namiotowego z zapytaniem, czy mają miejsce. Nic nie rezerwowałem i nie wiedziałem w najmniejszym stopniu, w go się pakuję. Może się to wydawać marnym pomysłem, ale tutaj się opłacił – bo Kazimierz Dolny jest miejscem małym i biorąc pod uwagę sytuację z filmami (o której później) nie ma tu nic lepszego poza błąkaniem się pomiędzy uliczkami i po wzgórzach. Nikt mi nic nie wskazywał, nie doradzał, nie obciążał. Jak w Skyrim – widziałem coś i chciałem tam dojść. Wchodziłem w uliczkę i zastanawiałem się, dokąd mnie ona doprowadzi. Jedna z najlepszych chwil to właśnie decyzja po śniadaniu, aby pójść w prawo i zapewne dojdę w końcu do Wisły, robiąc kółko wokół Kazimierza. Po drodze natknąłem się na zniszczony i odnowiony cmentarz żydowski, za którym zobaczyłem wydeptaną ścieżkę w górę lasu. Na jej szczycie zobaczyłem praktycznie rozebranego mężczyznę, który wypił dzień wcześniej i dziś z rana wymyślił, że wypoci alkohol spacerem. Z zawodu był mechanikiem. Ścieżka, którą tam dotarłem, urywała się w tamtym miejscu, ale i tak poszedłem dalej między drzewami i pustymi sadami. Nie będę przecież wracać, jak przyszedłem, to nie posterunek policji. Mechanik przez chwilę szedł ze mną (ubrał się, jak tylko mnie zobaczył), ale zmęczył się po chwili i został z tyłu. Kontynuowałem spacer przez dłuższą chwilę, ale zaczęło to grozić przekroczeniem granicy Polsko-Ukraińskiej, a nowej drogi umożliwiającej powrót do Kazimierza wciąż nie widziałem, więc po prostu poszedłem na przełaj przez krzaki, krzewy i drzewa. Miałem na sobie krótkie spodenki, więc jak najbardziej polecam wam pójście w moje ślady. Wrócić do cywilizacji jak najbardziej mi się udało, po czym kontynuowałem wędrówkę wokół Kazimierza, pogoda była do tego idealna. 35 stopni w cieniu i płaska droga bez ludzi wokół. Trzy godziny z kawałkiem minęły mi minuta po minucie, ale o to w końcu chodzi. Tak samo jest z wchodzeniem na wał, za którym nagle rozwija się panorama na Wisłę, prawdziwie przytłaczający widok. Nikt mnie o takich niespodziankach nie uprzedzał, odkrywałem je samodzielnie. Tym samym każda wędrówka była obietnicą czegoś więcej. Dlatego nawet kilkugodzinne wędrówki, które nic nie dawały, były wartościowe – bo teraz wiedziałem, że „tam” nic nie ma.

Na razie jednak wysiadłem dopiero na dworcu i zacząłem pytać, gdzie jest pole namiotowe lub kino. Nie było dla mnie istotne, w którym miejscu najpierw zamieszkam. Prawie nikt nie mógł mi odpowiedzieć, ale tak naprawdę Kazimierz jako miejsce składa się z jednego zakrętu w lewo, więc w końcu bym trafił nawet bez pytania.

1. Pole namiotowe

Miałem nie jechać na urlop w ogóle, bo przez studia nie było mnie stać na pobyt gdzieś. Tutaj jednak jest tak, że wiele miejsc nie ogłasza się w internecie. Chodząc po okolicy, widziałem napisy „wolne pokoje„, jednak cenowo wszędzie jest drogo. Kilka kilometrów dalej może już być taniej, typu 50 złotych za dobę. Wiele miejsc stawia sprawę wprost – trzeba do nich przychodzić w kilka osób, trzy lub cztery, wtedy dopiero wynajmują domek. Piękny, ze wszystkim, od 100-120 złotych za noc od osoby. Wymagają jednak rezerwacji z wyprzedzeniem, a w jednym miejscu powiedzieli bez oporów – nie ma szans, bo w tym okresie organizatorzy Dwóch Brzegów u niej się zadomawiają. Zaglądanie do wielu miejsc jest dziwnym uczuciem, ma to w sobie coś z włamywacza. Wchodzisz na czyjś teren, przez czyjeś podwórko, do czyjegoś domu i tam dopiero kogoś widzisz, jak je śniadanie. Jednak tak to właśnie wygląda – jest tabliczka z ogłoszeniem, furtka otwarta to wchodzisz. Najlepsze są domki, gdzie nawet w środku nikogo nie ma. Otwarte drzwi, mieszkańcy zapewne gdzieś na piętrze; jakbym zaczął krzyczeć z całych sił, to może ktoś by zszedł do mnie, ale etam. Poczułem się jak w Kanadzie, po co to psuć?

Tak czy inaczej – nie stać mnie było na to. Znajomy jednak zasugerował namiot. Zobaczyłem w internecie, jak łatwo to się rozkłada i składa, więc kupiłem. Do tego śpiwór i w drogę. Wydałem na ten komplet 150 złotych, tydzień na polu namiotowym kosztuje jeszcze mniej.

W Kazimierzu Dolnym ponoć jest więcej niż jedno pole namiotowe, ale w miarę blisko było tylko to moje – trzy minuty na piechotę od kina, nad brzegiem Wisły, obok portu, gdzie cumowało do 15 łodzi (tak na oko). Technicznie rzecz biorąc, wygląda to tak – zgłaszasz się do szefa i mówisz, że chcesz się tam rozbić. Oni wskazują ci, gdzie to zrobić, ale tak naprawdę to jedynie sugerują, żebyście nie rozbijali się gdzieś pośrodku. To było małe pole, na większych zdarzało mi się dom w Simsach budować – gdy tam przybyłym rozbitych było z 30 namiotów, co zajmowało połowę miejsca. Chodzi o nieprzeszkadzanie innym, którzy często lubią jeszcze samochodem obok namiotu zaparkować. Gdyby miejsca brakowało, to lokatorzy byliby proszeni o odjechanie, na większych polach można parkować namiotem obok na stałe, tylko się za to płaci. W Kazimierzu oddajesz pieniądze jedynie za rozbicie się, za miejsce na namiot oraz jednorazowo wpłacasz kaucję. Zapytałem potem, czy mieliby dla mnie koc, czy poduszkę – chciałem wziąć obie z mieszkania, ale nie mieściły mi się do plecaka. Dostałem za darmo dwie karimaty i poduszkę za samo bycie miłym – bo okazuje się, że nie wszyscy po prostu rozbijają się i tam śpią. Są ludzie, którzy kombinują, chcą płacić mniej za więcej dni, chcą wprowadzić koleżankę i sprawiają inne problemy. Większość incydentów przespałem, ponoć którejś nocy grupa turystów w wieku 50+ odpaliła race i policja przyjechała pooglądać. Sam wiem tylko, że podczas jednego z moich ostatnich pobytów grupa miejscowych urządziła koncert Beaty Kozidrak tuż obok pola namiotowego. Ciekawy wybór, biorąc pod uwagę, że mogli to zrobić na dosłownie całym wybrzeżu, gdzie nic nie ma, ale wybrali ten mały fragment, gdzie byłem ja. Obudziłem się przez nich o czwartej nad ranem i nie mogłem zasnąć przez godzinę. Ponoć tym razem policja też przyjechała. Jeśli chodzi o gości pola namiotowego, to ignorują przeważnie ciszę nocną, dzieci po prostu są, ale zawsze zasypiałem twardo i szybko. Samo nocowanie nie jest niczym szczególnym – wchodzisz do środka, rozbierasz się i śpisz. W dzień nie było po co tam zaglądać z powodu wysokich temperatur. Nawet pomimo tego, że rozbiłem się w cieniu. Z kolei większość gości była tylko na weekend, w tygodniu tam z 10 namiotów stało.

Kłopoty techniczne, czyli szacun

Drugiej nocy festiwalu była burza. Z mojej perspektywy zjawisko jak zjawisko. Nic szczególnego – nawet biorąc pod uwagę, że nocowałem pod namiotem. Nie pływałem z rana ani nic. Jednak dla organizacji festiwalu to była tragedia – koncert Raz Dwa Trzy trzeba było odwołać (zwracali pieniądze za bilet), seans dwóch filmów przełożyli (w tym kina nocnego na małym rynku!), inny urwali na kwadrans przed końcem (też można było to nadrobić innego dnia, ale tylko ten kwadrans). Jakby tego było mało, piorun uderzył w kabel z dźwiękiem i musieli potem całą noc nad tym siedzieć, a rano i tak działało tylko stereo (zamiast DS). Z tego powodu przed każdym następnym seansem był komunikat z ostrzeżeniem, że jeśli będą wyładowania, to seans będzie przerwany ze względów bezpieczeństwa. Napisali o tym wszystkim w gazetce festiwalowej, ale i tak podczas pierwszego seansu po burzy na scenę wyszła pani Grażyna Torbicka i wyjaśniła wszystko, przeprosiła i ogólnie przyjęła to na klatę.

Z drugiej strony na jednym bloku puścili sześć shortów zamiast pięciu. Pokaz się skończył, ale widzowie siedzą, w programie jest przecież więcej. W końcu przyszła organizatorka konkursu i powiedziała tylko, że ten tytuł będzie wyświetlany innego dnia. Przeprosiła i słowa dotrzymała.

A to oznacza łatwiejszy dostęp do prysznica. W Kazimierzu miałem szczęście, były cztery kabiny zamykane na klucz, myte codziennie. W środku była ubikacja, umywalka i prysznic z ciepłą wodą. Więcej naprawdę nie trzeba, chociaż jedna dziewczyna nie chciała chodzić do bocznych kabin, gdzie były okna. Przez nie wchodziły formy życia mniejsze od ludzi. Ja miałem łatwiej – wystarczyło zdjąć okulary i nie widziałem czegokolwiek, co było mniejsze od butelki z szamponem.

2. Miasteczko festiwalowe

Namiot rozbity, na ramieniu już tylko jedna mała torba – mogę udać się do kina i spróbować poznać, jak to wszystko wygląda na Dwóch Brzegach.

Nie było karnetu. Program ogłosili niecałe dwa tygodnie przed początkiem festiwalu i rezerwować przez internet dało radę tylko pojedyncze bilety – ale sztuczki są dwie. Po pierwsze, bilety na otwarcie i zamknięcie festiwalu, gdzie były najciekawsze filmy, można kupić tylko w kasie. Tymi filmami były „Zlodziejaszki” i „Dogman„. Na szczęście pierwszy był pokazywany ponownie w inny dzień, z czego skorzystałem, a na drugi można było kupić bilet w dniu zamknięcia. Wcześniej bilety były wyczerpane, ale pod koniec było kilka dostępnych – wtedy też się dowiedziałem, że otwarcie i zamknięcie jest droższe. Odpowiednio 40 i 35 złotych za wejście. Byłem na zamknięciu, więc wiem, że jest tam pełna gala z rozdaniem nagród dla krótkich metraży (pokazali nawet ponownie ten, który zdobył trzecie miejsce – zapewne dlatego, że był najkrótszy, trwając z cztery minuty), przedstawienie sponsorów… I to wszystko.

Druga sztuczka polega na tym, że bilety kupowane w kasie objęte są promocją – przy kupieniu dziesięciu naraz płacisz za każdy 16 złotych zamiast 17 – ale tylko na seanse w dużym namiocie. Są dwa, jeden mniejszy i tam wszystkie bilety kosztują 14 zeta bez zniżek. Wydaje się to niewiele, ale mówimy o festiwalu filmowym, tutaj powinno się konsumować minimum pięć filmów dziennie. Na Horyzontach masz karnet i płacisz 350 złotych. Na LAF masz karnet, płacisz 200 złotych. Na Dwóch Brzegach możesz zapłacić pół tysiąca i nadal zobaczysz dużo mniej tytułów w tym samym czasie za te same pieniądze.

Organizacyjnie wygląda to tak, że są dwie kolejki – jedna z lewej strony, prowadzi do informacji. Człowiek staje tam domyślnie, nie bardzo wiedząc po co – ot, by cokolwiek się dowiedzieć. Ktoś w kolejce mówi, że tutaj stoi się tylko po akredytację, a kasy i kina są w drugą stronę. To tam idę, a tam duża kolejka. „Przyjdę później„, myślę – przynajmniej już wiem, co gdzie jest (za kasą są dwa namioty służące za sale kinowe, obok jeszcze jest salon, gdzie będą spotkania autorskie), a do pierwszego seansu mam parę godzin. Wróciłem później i okazało się, że kolejka tylko urosła i tak naprawdę zawsze jakaś była – ale o tym później.

Konkurs krótkich metraży

Tutaj czuję się kompetentny do omówienia całej sekcji, ponieważ widziałem 33,5 z 34 wyświetlanych w niej produkcji (na jedną się spóźniłem przez film, który miałem wcześniej, dlatego zobaczyłem tylko końcówkę tej krótkometrażówki, stąd „.5„). Do konkursu zakwalifikowały się tytuły z wielu krajów, jakaś połowa była z Polski. Poziom ogólny był beznadziejny, sito selekcji musiało raczej polegać na tym, by była zachowana różnorodność, tak gatunkowa, stylistyczna, jak i płciowa (czyli, że kobiety dany tytuł zrobiły albo że to tytuł o kobietach. Z jakiegoś powodu to było istotne i nawet się tym chwalili). Niemniej – były dokumenty, animacje, impresje, komedie. Coś dla każdego. Moje wrażenia ogólne są takie, że spora część tworzących te krótkie metraże nigdy z domu nie wyszła, a wiedzę o świecie czerpią z nagłówków gazet – i to raczej tych jeszcze gorszych. W drugiej kolejności są tytuły robione z obowiązku – bo zaliczenie studiów, bo rynek wymaga wizytówki, bo trzeba i już. Tytuły autentycznie udane i spełnione to nieliczna grupa, ale wciąż warta tego, by dla niej siedzieć przez te bloki. Moje Top 3 wygląda następująco:

  1. Szczęście (2017)
  2. Le Lapin de Noel (2018)
  3. 7 Planets (2018)

Ogromnym plusem Dwóch Brzegów jest jasne opisanie spotkań autorskich. W obiegu funkcjonują dwie ulotki, na pierwszej jest repertuar filmów, na drugiej są właśnie spotkania. Wszystko odbywa się w salonie pod namiotem, są krzesła i kanapy, jedna osoba prowadzi spotkanie i chyba publiczność też może zadawać pytania. Krążą legendy, że ktoś kiedyś skorzysta z tej okazji. Inna sprawa, że te spotkania – a przynajmniej nieliczne, w których uczestniczyłem – z całą pewnością nie były stymulujące. Mało odważne, bardzo zachowawcze i robione jakby pod siebie lub gościa, ale na pewno nie pod publiczność. O prelekcjach i twórcach zapowiadających swój tytuł nie ma nawet co mówić… Teraz. Zrobię to przy okazji relacji z LAF. Niemniej doceniam organizację – na Horyzontach dotąd nie wiem, gdzie te spotkania się odbywają.

Kina to namioty. Duży i mały. Nazwy dobrze opisują ich rozmiary. Przy pierwszym chyba sprawdzają, ile jest sprzedanych biletów, przy małym chyba sprzedają, ile wlezie. Ludzie siadają na podłodze na każdym seansie, nawet po tym, jak dostawili z 50 krzeseł. Bileter tylko patrzy na godzinę na bilecie i wpuszcza, jak leci, nawet gdy pani Torbicka przed pokazem przedstawia jury czy coś. Jeśli chodzi o warunki oglądania, to narzekać nie mogę. Z całą pewnością miłym aspektem jest puszczanie bloku reklamowego (trwającego 14 minut) przed godziną rozpoczęcia się filmu. Przynajmniej w teorii.

Problemy finansowe

Mówię tu i w innych miejscach, że Dwa Brzegi są drogie, ale mimo wszystko trzeba też wspomnieć, że organizatorzy mieli problemy z tegoroczną edycją. Ledwo wystartowali, a gdy Grażyna Torbicka na koniec wymieniała sponsorów, każdemu przy okazji robiąc dobrze, to było mi jej po prostu szkoda. W ogóle ten temat mnie ciekawi – jak to jest, że festiwale przyciągające co roku więcej ludzi mają pod górkę? Nowe Horyzonty to samo przecież. Chętnie bym o tym pogadał, jeśli jest ktoś, kto o tym szczerze opowie. Bo tak na chłopski rozum – reklamy są, od miasta powinny być 0 kosztów na wynajem miejsca czy coś, w końcu opłaca im się sponsorować, aby przyciągnąć turystów zostawiających tu spory majątek…

Kiedyś było gorzej

Spotkałem weterana festiwalu i zapytałem o ubiegłe lata. Powiedział, że wtedy nie było gościa, który kierował kolejkami do kasy. Teraz jest i pilnuje, by w pomieszczeniu były maksymalnie trzy osoby. Ktoś wychodzi i następna wchodzi. Najwyraźniej rok temu ludzie wchodzi i tam zostawali na wieczność.

W praktyce jednak występuje problem organizacyjny – wszystkie tytuły są ustawione zaraz po sobie, ledwo dając czas by opuścić salę. Czy była ona sprzątana po seansie? Nawet nie wiem. Pośpiech jest, dlatego każde spóźnienie jest odczuwalne. Blok reklamowy z kolei musi polecieć, taka jest umowa między sponsorami i organizatorami, więc reklamy wciąż lecą po godzinie rozpoczęcia się pokazu. A skąd opóźnienia? Z powodu wszelkich prelekcji lub witania gości. Nie byłem jeszcze na takim, które faktycznie coś dodało. Wygląda to tak: organizatorzy chwalą się, że mają ten film, że zdobył on nagrody, był na takich festiwalach na świecie, podkreślają kilka razy fakt pokazywania tej produkcji przedpremierowo, albo nawet jako pierwsi w Polsce. Potem wszyscy klaszczą, bo na scenę pojedynczo wchodzi ekipa twórców. Niektórzy chyba siedzieli jeszcze w barze dwie ulice dalej -tak długo im zajęło dojście do sceny od momentu wywołania. Oklaski cichną, a twórcy mówią tylko „Nie będziemy gadać o filmie, zaraz państwo sami go zobaczą, zapraszamy na spotkanie z nami po filmie” i to tyle. Patrzysz na zegarek i okazuje się, że trwało to z 25 minut. Na przykład. Potem to opóźnienie procentuje przez cały dzień. Przychodzisz na film, który miał się zacząć 10-15 minut temu, a tu przed namiotem stoi kolejka na 150 osób, bezpośrednio w palącym słońcu (wieczorem jeszcze komary do tego dodają swoje trzy nuty) i nikt się nie rusza, bo poprzedni film wciąż leci.

3. Miasto, jedzenie i ludzie

Dosyć szybko zorientowałem się, że pierwszą rzeczą, o jaką należy ludzi pytać, jest: „Przyjechaliście dla Kazimierza czy na festiwal?„. Spodziewałem się zobaczyć kinomanów, a okazało się, że większość ludzi tutaj nie ma nawet pojęcia o tym, że festiwal jest. Przeciętna osoba, którą tu spotkasz, ma 40-50 lat, przyjechała na kilka dni z dziećmi i resztą rodziny. Rozbije pierwszy raz namiot, świeżo kupiony, czteropokojowy; przejdzie się brzegiem Wisły, może zje pajdę chleba ze smalcem, przejedzie się meleksem, na którym z taśmy leci nagranie przewodnika, skorzysta z barki i wejdzie na zamek albo do kina, ponoć coś grają. Pogada o komarach, o upale, pokrzyczy na własne dzieci i następnego dnia spakuje się, wyjedzie i na tym kończymy tę opowieść. Niewiele jest tu osób poniżej 30 roku życia i wszędzie jest tłum. A tłum ten nie idzie gdzieś, on tylko przemieszcza się przed siebie. Byłem otoczony przez ludzi niemający pojęcia o tym, że nie są jedynym obiektem we wszechświecie i lubią zatrzymywać się w wąskim przejściu, blokując je. Wchodzę do restauracji, ktoś siedzi na schodkach do niej i nie widzi problemu, żebym nie mógł się dostać, omijając go. Zbyt często widziałem na ulicach Kazimierza ludzi chodzących z tą samą miną, z którą klienci w knajpach odnoszą naczynia do kasy, mijając strzałki i napisy wskazujące właściwe miejsce na odnoszenie takich rzeczy.

Nie było z kim gadać. Zapytałem kogoś, jaki jest najlepszy film, który tu widzieli. Usłyszałem, że „Cicha noc” i byli zdziwieni, gdy powiedziałem, że ten tytuł miał polską premierę. Ktoś inny odrzucił „Złodziejaszków„, bo tam dzieci są uczone kraść, i ta osoba takiej patologii oglądać nie będzie, fuj (żeby nie było, dzieci nie są tam uczone kraść i wiedzą, że kradzież jest czymś złym). Po „Płomieniu” usłyszałem tylko „wolny film„. Osoby w moim wieku wolały towarzystwo swoich chłopaków/dziewczyn. Z kolei pani reżyser krótkiej animacji „Błoto” była osobą, z którą warto wymienić kilka zdań – dostałem nawet jej wizytówkę. Miałem też okazję podać rękę reżyserowi „Szczęścia” (mój faworyt spośród krótkich metraży). Podczas słuchania konferencji jury konkursu krótkometrażówek zagadała do mnie studentka aktorstwa, wyślę jej scenariusz. Więc próbować wciąż warto, trzeba tylko być nastawionym na gigantyczny rozstrzał. Jedną dziewczynę zapytałem, co sądzi o filmie, który obejrzeliśmy – odparła „Przecież my się nie znamy„. Zapytałem drugą, czemu się wzruszyła na „Eldorado” i dostałem jej numer telefonu. Go figure.

Samo miasto robi wrażenie galeriami, widokami i miejscami do wędrówki. Przyjemnością jest tam chodzić i zaglądać na rynek, gdzie postawili namiot muzyczny. Niemal cały dzień ktoś tam grał, na gitarze albo pianinie. Czasami nawet śpiewali. Pomimo niewielu filmów do oglądania na pewno nie nudziłem się, każdy zwykły spacer coś mi dawał. Czy to niewielki koncert na małym rynku, galeria w kanale albo coś nowego na horyzoncie. 

Kino w plenerze

Tutaj mam jedną uwagę poprzez porównanie do Nowych Horyzontów i późniejszego LAF-u. Otóż we Wrocławiu i Zwierzyńcu wygląda to tak, że filmy na rynku oglądali głównie widzowie na przygotowanych krzesełkach przed ekranem. Do tego parę osób dosiadło się na ławkach obok, czasami ktoś przystanął i obejrzał fragment. Klienci knajp czy przypadkowi przechodnie na ogół jednak wydają się tam nieświadomi, że jakiś film leci, o mieszkańcach wyglądający z okien nie ma nawet co wspominać. Kazimierz Dolny jednak uwielbia takie pokazy. Wokół ekranu było jeszcze z pięć knajp i wszystkie krzesła tam były skierowane w stronę ekranu! Gdzie tylko się dało, na murku, kamieniu, własnym leżaku – to wszyscy siedzieli i oglądali, niesamowity widok. Tysiąc i więcej osób zaangażowanych w każdy, dowolny tytuł. Nikt nie był obojętny.

Uczucia mam więc mieszane. Z jednej strony czułem się tam samotny, często byłem też zmęczony – nigdzie nie było miejsca na odpoczynek, bo wszędzie był hałas albo gorąc. Z drugiej strony jakoś sobie z tym poradziłem i dałem radę wynieść z tego pobytu przyjemność. Z całą pewnością na koniec czułem ten sam ścisk w żołądku, który czułem, gdy kończyły się Nowe Horyzonty. Myślałem, że nie będę chciał wrócić do Kazimierza, ale jednak ostatniej nocy nie mogłem sobie wyobrazić, żeby to był ostatni raz, kiedy widzę te wszystkie rzeczy. Z całą pewnością tu wrócę. Nie za rok, ale kiedyś.

Mrożona kawa

Jako człowiek, który kawy nie lubi, ale przepada za mrożoną kawą, to sprawdziłem sporo miejsc. Najlepsza jest kawa kokosowa w knajpie tuż za małym rynkiem, gdzie jadałem śniadania. Najgorsza z kolei jest w Miasteczku festiwalowym – kwaśna, bez lodów lub bitej śmietany, do tego dużo mniejsza od pozostałych. Zalali tylko kawę mlekiem, dodali kostki lodu i cześć. Pozostałe kawy w mieście, jakie próbowałem, były na równym poziomie – smakowo, cenowo, ilościowo. Na uwagę zasługuje jeszcze mrożona zielona herbata na ulicy Cmentarnej.

Następnym razem muszę pamiętać, by wziąć znajomych (aby mieć z kim gadać), wynająć z nimi domek (aby mieć gdzie odpocząć) oraz zadbać o akredytację (aby mieć co oglądać bez zbankrutowania). Pod takimi warunkami Dwa Brzegi z całą pewnością są festiwalem, który warto odwiedzić.

*****

Ostatnim moim tytułem był „Score„, dokument, w którym twórcy muzyki filmowej mówili o historii muzyki w filmach. Po seansie udałem się już tylko w stronę pola namiotowego. Nad brzegiem Wisły zobaczyłem kobietę.

Miała ręce w kieszeniach spodni, szła wolnym krokiem, rozglądając się wokół bez szczególnego celu. Sam tak chodzę wielokrotnie. Wyglądała dokładnie tak jak ja, kiedy chcę być samotny z kimś. Gdy jednak ją mijałem, nic nie powiedziałem. Minęliśmy się bez słowa. Moment minął. Pomyślałem sobie, że teraz będzie już głupio za nią iść, może sobie pomyśleć niewłaściwe rzeczy. Trudno, ale dwie minuty później powiedziałem sobie „Garret, co ty robisz?” i zawróciłem. Obszedłem całe miasto dwa razy, ale jej nie znalazłem. Widać faktycznie są rzeczy, które możesz zrobić tylko raz w życiu. Przynajmniej mogę sobie teraz myśleć, że może za mną kiedyś też ktoś poszedł, tylko nie mógł mnie znaleźć. Zawsze coś.

Z tą myślą poszedłem spać krótko przed północą. Zaraz po piątej miałem się spakować z namiotem i biec na busa, żeby za 12 godzin być w Zwierzyńcu na Letniej Akademii Filmowej. Pożegnałem się z gospodarzami, odebrałem kaucję i zaznałem jednej z ostatnich ciepłych nocy, jakie miałem mieć na tym urlopie. Za mną siedem dni, 54,5 filmów i niezliczone kilometry wędrówki.

Mój Top 10 filmów na Dwóch Brzegach

  1. Płomienie („Burning„, 2018) polska premiera 28 grudnia 2018
  2. Złodziejaszki („Manbiki kazoku„, 2018)
  3. Ryuiochi Sakamoto: Coda (2018)
  4. Szczęście (2017) Krótki metraż
  5. Le Lapin de Noel (2018) Krótki metraż
  6. 7 planets (2018) Krótki metraż
  7. Jak pies z kotem (2018) polska premiera 19 października 2018
  8. 7 dni (2018)
  9. Błoto (2017) Krótki metraż
  10. Konstytucja („Ustav Republike Hrvatske„, 2016) polska premiera 8 września 2017

Pełny opis wszystkich tytułów, które widziałem na festiwalu można przeczytać W TYM MIEJSCU.