Chodzenie do kina już nie jest dla mnie

Chodzenie do kina już nie jest dla mnie

12/02/2023 Blog 0

W zeszłym roku byłem w kinie... Wiele razy. Nawet nie chcę tego liczyć. Z samych festiwali wyszło pewnie ponad 120 seansów*, a tak regularnie to 30-40 filmów* musiałem zobaczyć. I mam dosyć kina, chociaż w tym czasie ani razu nie trafił mi się hałasujący i gadający widz. Problemy są inne.

Zaznaczę od razu – jestem tylko mgliście świadomy perspektywy takiego „zwykłego” widza, ale rozumiem, że gdy chwalę sobie oglądanie na telewizorze, to inni odbierają to inaczej. Ja mam mieszkanie dla siebie, mogę oglądać nawet w środku nocy (co w zasadzie jest dla mnie ostatnio normą, bo zacząłem się budzić o 3-4), nikt do mnie nie dzwoni czy coś. Jeśli coś ma mi przeszkadzać, to najwyżej ja sam sobie przeszkadzam. Nawet sąsiedzi z remontami dali sobie spokój i nie pamiętam, kiedy ostatnio wiertarkę słyszałem. Inni jednak są zajęci, muszą planować, dobierać film, w trakcie zmieniać na coś innego, przerywać seans w połowie i dokończyć parę dni później, od początku… Oglądanie w domu to nie oglądania. Jak pójdziesz do kina, to chociaż masz pewność, że wszyscy o konkretnej godzinie będą w jednym miejscu. Pewnie zasną tam parę minut później i będą narzekać po wszystkim, że film nudny, bo oczywiście to zasługa produkcji, a nie stresu, przemęczenia, braku snu… Ponoć tak wygląda życie innych. I ja rozumiem, że w takiej sytuacji wypad do kina jest awansem, poprawą, lepszym wyborem. Ja jednak siedzę w domu, włączam film, oglądam, kończę oglądać. I mogę włączyć kolejny, kiedy tylko chcę. Ale ja to ja, jak kiedyś wypożyczałem filmy, to oglądałem wszystkie. Inni ludzie ponoć wypożyczali pięć na podstawie okładki czy „coś tam słyszeli”, oglądali każdy po trochu, żadnego nie kończyli… To pewnie ci sami, co podgrzewają herbatę w mikrofalówce.
 
To powiedziawszy – osobistą perspektywę tak naprawdę odrzucam w tym tekście, bo obejmowała ona takie rzeczy, że sami byście dali sobie spokój z kinem. Wygląda ona tak, że musiałem jechać półtorej godziny w jedną stronę do dużego miasta, tam jeszcze płacić za tramwaj i jechać 20 minut z dworca do kina w centrum handlowym. Busy nadają się do remontu, często są zatłoczone i te półtorej godziny stałem – jak już oczywiście podjechał, a zdarzało się, że po czekaniu 40 minut na busa ten był pełny, więc jechałem następnym. Do tego jeszcze kultura jeżdżących – miejscowi jeszcze nie wynaleźli kolejki, czyli ustawienia się jeden za drugim, tylko tłoczą się przed autobusem (tak z 15 minut zanim ten podjedzie, również w deszczu) i udają, że nie widzą pozostałych ludzi, którzy też się tam tłoczą. A gdy drzwi się otworzą, to niezręcznie przesuwają się jak pingwiny, by wejść do środka przed pozostałymi. Nie wiem, czy wasi tubylcy też tak robią, ale ja odmawiam brania udziału w czymś takim, już mniej upokarzające byłoby zlizywanie spermy ze śmietnika. Tak się nie da żyć. Oczywiście: radio w środku, na szczęście mam już wyciszające słuchawki. Koszta wynoszą 23 złote w jedną stronę, 4 złote tramwaj, a czas? Trzeba cały dzień poświęcić, by jeden film zobaczyć. Maksymalnie dwa, chociaż i trzy się udało. Przez 14 godzin, ale to też zasługa ludzi układających repertuar. Cały czas widzę sytuacje, gdy np. film A grają o 10 i 13. Dlaczego idę na 13 jako pierwszy seans? Bo film B grają albo o 12 albo o 17, więc po seansie o 10 musiałbym tam czekać kilka godzin na drugi seans, więc już wolę obejrzeć film A o 13, zjeść obiad i o 17 zobaczyć drugi. I ledwo zdążyć na przedostatni bus, by wrócić do mieszkania przed północą.
 
Tych swoich przygód nie chcę jednak wliczać w ocenę doświadczenia „kinowego”. Marny układ repertuaru wliczam oczywiście, bo to jest zbyt częste, by nie było celowe. Cały dzień w kinie spędzam, a oni starają się, bym zobaczył w tym czasie jak najmniej filmów – gdzie w tym logika? Jakości samych filmów też nie chcę wliczać – na to kina wpływu nie mają, podobnie jak na to, który film ma dystrybucję, a który nie. Przyczepię się za to, że ta dystrybucja polega na tym, że jakiś film grają przez tydzień 5 razy i koniec. Najlepiej późno w nocy, by nie dało rady dojechać spoza miasta nawet. Albo w ogóle dajcie premierę tydzień po tym, jak większe miasta ją dostały. Będę się cieszyć, że w ogóle film zawitał do mojej części kraju.
 
Prawdziwy problem chodzenia do kina polega na tym, że każdy jego element w najlepszym wypadku akceptuję z wyrozumiałością, a gdy mam gorsze dni, to dostrzegam, że są jedynie wyrzeczeniem, aby w końcu zobaczyć dany film – niczym więcej. Chcecie wiedzieć, czemu kina upadają? Bo nie grają niczego interesującego i nie ma w tym nic przyjemnego. Ceny biletów i prowiantu – tu nawet szkoda gadać. Ilość obsługi zredukowana do minimum, przez co jedna osoba sprzedaje bilet, nakłada popcorn i kasuje bilet, tylko najpierw na nią poczekajcie, bo musi wejść na salę i sprawdzić, czy nikt nie nagrywa. Smutno i przykro się robi, ale stoję i czekam, to w końcu nie wina tej młodej osoby, ona tylko dorabia. Fotele, które nigdy ludzkiego kręgosłupa nie widziały. Reklamy trwające ponad 20 minut – również te reklamy, które stają się memami i powinny być zakazane przez dosłownie cokolwiek. Widownia kładąca nogi koło twojej twarzy. Filmy dla dzieci to już w ogóle najbardziej czerwone z czerwonych świateł – nie ze względu na same dzieci, ale ich rodziców, którzy nie mogą wytrzymać dwóch minut bez nawiązania dialogu ze swoją pociechą. A gdy film się zaczyna, to ostatnie naście seansów ja zamykałem drzwi na salę, by światło z korytarza nie wbijało się do środka, chociaż równocześnie byłem jedną z pierwszych osób na sali. Jasne – można zrobić bardzo dużo, by uprzyjemnić sobie wypad do kina. Na przykład włączyć Dezeera i posłuchać muzyki z filmu po filmie – wtedy się dowiemy, jak to w ogóle powinno brzmieć, bo film jest w zbyt niskiej jakości, abyśmy się tego dowiedzieli z seansu. Słuchawki, serial na telefonie podczas reklamy, zebrać nawet grupę znajomych i razem po seansie się spotkać… Kina ze swojej strony w końcu nie zrobią nic, by uprzyjemnić tam pobyt. Co najwyżej popłaczą w mediach, że kultura upada, równocześnie przecież robią wszystko, by uprzykrzyć to doświadczenie. Czuję się brudny chodząc do kina. Mam wrażenie, że jestem tylko produktem. Wszystkie bodźce działają tak, bym zapomniał, że tu chodzi o sztukę, miłość do filmu. Żeby sobie o tym przypomnieć, muszę stamtąd być jak najdalej. Po co mi te reklamy, niewygodne fotele, marne nagłośnienie, światło z korytarza? Żebym zobaczył film kilka tygodni wcześniej, niż na VOD?
 
Ostatnia szpila należy się maratonom – które kiedyś były jakieś, teraz są żadne. Lecą filmy, a poza tym obsługa się kręci i pilnuje, by się widzowie nie rozeszli po centrum handlowym. Tyle. A to przecież ostatnia dodatkowa atrakcja, jaką kina mają. Na maratonach horrorów puszczają filmy, które w USA wypuszczane są na VOD – to są jakieś jaja. Władca pierścieni w wersji rozszerzonej jest ostatnim ratunkiem, bo tu się sama jakość filmu broni i doświadczenie oglądania tego na dużym ekranie, nawet jeśli jest marny i głośniki też nie robią wrażenia. Znamy muzykę na pamięć i zastępujemy nią to, co naprawdę słyszymy. Wszyscy zachwycają się dźwiękiem z nowego Top Gun’a, a ja nic nie słyszałem.
 
Jestem świadomy, że dla twórców kina są głównym źródłem zarobku, że drugi obieg w postaci DVD (gdzie wiele filmów kiedyś mogło się odbić i zyskać drugą młodość) przestał na dobrą sprawę istnieć, że VOD drenuje potencjał zarabiania na czymkolwiek i zamyka inne możliwości zarabiania… No cóż, taki sobie system zbudowali. A ja kupuję bilety do kina, coraz częściej już tam nie idąc… Niech zarobią, ale film wolę zobaczyć w lepszych warunkach. Na festiwalach nadal będę i okazjonalnie wpadnę, gdy już będę na miejscu, ale już raczej nigdy nie będę zachęcać nikogo do wizyty w kinie.
 
*Horyzonty – 46 filmów, Gdynia – 24, WFF – 47 , Splat – 11. Razem 128, nie licząc trzech bloków z krótkimi metrażami. Wizyt w kinie wychodzi mi 34 – nie licząc premier, które potem zobaczyłem na VOD, wcześniej było na festiwalu albo obejrzałem na zasadzie kupowania biletu i oglądania w Internecie.