Bruce Lee

Bruce Lee

31/05/2023 Opinie o filmach 0

Po prostu temat zbiorczy o filmach z Brucem Lee, które widziałem

4/5

Wejście smoka ("Enter the Dragon", 1973)

Powtórka. Idealne kino dla młodych szukających fajnego filmu kung fu.

Fabularnie jest to rzecz o infiltracji złego człowieka, gdy ten organizuje turniej sztuk walk, by w ten sposób werbować sobie kolejnych żołnierzy. Nawet wytłumaczono, czemu w grę nie wchodzi broń palna. Kwestia infiltracji jakoś też się rozwiąże, ale nie będzie specjalnie popychana do przodu. Chyba tylko Bruce Lee nada telegraf „ej, chodźcie tu” i wojsko przyjdzie i uratuje sytuację i koniec filmu. Grunt, że jest tu walka.

Z dzisiejszej perspektywy owa walka jest jednocześnie „bardziej” jak i „mniej”. Z jednej strony trochę mniej tych ciosów wytrzymują i trochę prostsze one są od tego, co dziś można zobaczyć – z drugiej strony jest coś dojrzałego w tym, jak te stare filmy pokazywały przemoc. Dojrzałego z perspektywy dzieciaka, który zabiera się za kino kung fu i w takiej Drodze smoka pobity człowiek zrzucany do wody albo nabity na dzidę uderza bardziej po oczach, niż gdy dziś ludziom łamią kończyny w kadrze. Coś po prostu jest w tych ranach ciętych na twarzy Bruce’a Lee, w jego krwi zostawionej na ścianie, o którą się oparł, w jego ekspresji twarzy, gdy skoczył człowiekowi na klatkę piersiową i go zabił. A to wszystko w filmie, gdzie jest dużo taniej i tępej walki w stylu: Bruce Lee kontra tłum ludzi, każdego tym samym kopniakiem pokonuje, co zresztą jest ledwo pokazane.

To produkt, który spełnia swoją funkcję, ale jednak pokazuje ból walki. W takim kinie widać jak na dłoni, że starcia wręcz nie są dostępne dla każdego, że stoi za nimi trening i cierpienie, że stając do takiego pojedynku trzeba się liczyć z konsekwencjami. Widać mięśnie, widać ich pracę. Przy tym to nadal kino „fajne”: kung fu, murzyn bierze do łóżka kilka dziewczyn, zły zostaje pokonany w satysfakcjonujący sposób (pokój luster!*) i nawet dwóch bohaterów zawrze przyjaźń w trakcie. Miło.

Tylko ta filozofia wschodu jest kretyńska. To tylko początek filmu – i aż, bo film musi to teraz ciągnąć za sobą. Mówią najpierw, że „nie ma „Ja” w walce”, ale potem dodadzą, że „wojownik musi ponieść konsekwencje swoich decyzji” – to kto je ponosi, jak nie ma „ja”? Stos bredni, który stara się być mądry. I traci na tym tylko samo kung fu oraz jego prawdziwa filozofia…

*Widząc punkt kulminacyjny ze wszystkimi na wszystkich już myślałem, że scena z lustrami to z innego filmu, ale to z tego.

3/5

Droga smoka ("Way of the Dragon", 1972)

Powtórka. Przecież to jest przezabawne. I raczej nie miało być. Nadal zapada w pamięci.

Pamiętam ten film. Nie pamiętałem może tytułu, ale widziałem kilka razy w telewizji, jak Bruce Lee kopie chłopa tak mocno, że ten wpada na kartony. Albo jak napina mięśnie pleców w kształt kobry. Albo jak walczył z Chuckiem Norrisem na końcu. Albo jak dyskredytował zabytki mówiąc, że u niego w domu (Chinach) tak wyglądają slumsy. Wtedy brałem to za coś godnego naśladowania, dzisiaj widzę, jak Bruce Lee ssie kutasa Chińskiej Republice Ludowej przez cały film. Później gardzi wykorzystaniem przestrzeni na naturę, bo on by tam postawił gigantyczny budynek i kosił kasę na czynszu. Tekst, który źle się zestarzał. Wiadomo, Bruce Lee jest legendą, ale jak na ironię jego jedyny reżyserski dorobek akurat kiepsko o tym świadczy. Lepiej zobaczyć na YouTubie, jak robi pompki na palcu albo wyrzuca gościa na kilka metrów uderzeniem z odległości kilku cali.

Bo Droga smoka jest wyreżyserowana przez mistrza i od pierwszych minut widać, że to kiepski pomysł był. On sam w roli protagonisty stoi na lotnisku, czeka na odbiór i łatwo jest powiedzieć, że sam siebie reżyserował w tych ujęciach. Jest sztuczny, niezręczny, a sama treść scen jest krępująca. Nie zna języka, nie może się porozumieć, tylko uśmiecha się i pokazuje usta nad dzieckiem, żeby dać mu znać, że jest głodny. W sensie… Czemu tak? Czemu dziecku? Ja wiem, że to miało być komediowe – i jest, tylko inaczej. Śmiałem się z zażenowania. Następnie Bruce Lee zamawia pięć zup i… To też brzmi jak początek kiepskiego żartu. Cały film jest wypełniony absurdalnymi cechami charakterystycznymi kina klasy B: antagonista wchodzący do pomieszczenia z polotem, w kiczowaty sposób zapalający papierosa czy inne cygaro w drzwiach, gdy wszyscy na niego patrzą. Idiotyczny pomocnik, robiący z siebie wariata. Ludzie cały czas krzyczący chińsko-podobne dźwięki podczas walki, kpiąc w ten sposób z prawdziwych Azjatów znających faktycznie sztuki walki. Na dodatek historia ma dziury – bohater idzie po trupach do celu, ale gdy tam jest, to tylko grozi głównemu przeciwnikowi. „Bo jak nie, to się doigrasz” powiedziałby głosem ośmiolatka, gdyby znał ten sam język, co antagonista. Jest też jeszcze kwestia broni palnej, którą bohater rozwiązuje struganymi strzałkami. Dobrze, że ich jeszcze na drutach nie zrobił. Jaki jest zasięg tych strzałek? Jak stąd do księżyca.

Na dodatek to nudne jednak jest. Bruce Lee jest niezniszczalny, fabuła mało motywuje do akcji i stawia postaci w pasywnej pozycji czekających tylko na rozwój wypadków (gdy ci czekają, aż ktoś zaatakuje ich knajpę, żeby mogli odeprzeć atak). Fabuła nie radzi sobie w uzasadnieniu udziału Chucka Norrisa w tym filmie i dlaczego on dołącza do gry po tym, jak film już mógł się trzy razy skończyć. Jeszcze dowalili absurdalny zwrot akcji, w którym właściciel knajpy okazuje się nie chcieć pomocy Bruce’a Lee. Przyszedłem oglądać kung fu, a ten film robi dosłownie wszystko, by mi w tym przeszkodzić. Finałowy pojedynek miał być ekscytujący przecież, ale dzisiaj widząc, jak Bruce Lee kopie leżącego, to jest mi żal Chucka Norrisa. W sensie… O co oni się biją? Czy to naprawdę uzasadnia zabijanie? Na dodatek sam Bruce Lee nie bardzo umie tutaj wyjaśnić źródło swojej mocy – to w końcu kurdupel o wadze kurczaka, ale był potężny. W Drodze smoka gada tylko jakieś pierdoły o stabilnych biodrach, chociaż w rzeczywistości genialnie rozumiał istotność „core-muscle” oraz przepływu energii. Czyli że gdy wyprowadzał cios, to w tym ciosie brało udział całe jego ciało, od stóp po łeb – nie tylko ramiona czy klatka. Jednak co z tego, skoro walki w filmie też są takie sobie. Najczęściej widać tylko jak Bruce Lee kopie wokół, a fragmenty ciał przeciwników na sekundę pojawiają się w kadrze i od razu są odrzucani. Zresztą i tak widać, że ciosy są markowane.

Ogólnie to taki dosyć obojętny obraz. Trochę żenady, trochę widoków zapadających w pamięci, sporo zawodu. Mam nadzieję, że Wejście smoka będzie lepsza.