Barry Levinson
„It gets harder and harder to make movies about human beings. These movies are like an endangered species. Everything is „simplify, simplify” now. How many movies have sub-plots anymore?” – Barry Levinson

Obecnie Barry Levinson znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #147
Top
1. Diner
2. Good Morning Vietnam
3. Rain Man
4. Kula
5. Zabaweczki
6. Uśpieni
7. Człowiek roku
8. Urodzony sportowiec
Ważne daty
1942 – urodziny (Baltimore)
1982 – debiut kinowy
1983 – drugie małżeństwo
1985 – urodziny syna Sama, reżysera Euphorii
2021 – najnowszy film, potem zrobił dwa seriale
Good Morning Vietnam (1986)
Komedia mówiąca sama o sobie, że jest śmieszna. 40 lat później taki film wygrałby główne Oscary.
Rok 1965, trwa wojna w Wietnamie. Do bazy wojskowej przybywa nowy DJ radiowy, który wprowadza nową energię – zarówno poprzez swoją energię, jak i dobór muzyki, stawiając bardziej na Jamesa Browna niż Franka Sinatrę. Słuchacze go lubią, władze niekoniecznie – ale bardziej istotne będzie, jak taka nowa osoba zareaguje na to, czego doświadczy własnymi oczami w Wietnamie. Czy będzie o tym milczeć, czy też powie na głos niewygodną prawdę o wojnie.
Cały film balansuje na cienkiej granicy pomiędzy trzema rzeczami: faktycznie miło spędzonym czasem z uwagi na Robina Williamsa, doceniania popkulturowego filmu o Wojnie oraz wzdychania, ilekroć film odkrywa swoją manipulacyjną stronę. Robin Williams miał improwizować swoje wypowiedzi i one faktycznie są zabawne – głównie ze względu na skalę: imituje dźwięki, naśladuje celebrytów, zmienia style i mówi z prędkością karabinu maszynowego. Pięć minut później nie pamiętam, co mówił, ale pamiętam, że dobrze się bawiłem słuchając tego. W sumie nawet bardziej go polubiłem w momentach, kiedy był dyscyplinowany i musiał zachować powściągliwość: a i tak udało mu się w inteligentny sposób „dowalić” oponentowi („Excuse me, sir. Seeing as how the V.P. is such a V.I.P., shouldn’t we keep the P.C. on the Q.T.? 'Cause if it leaks to the V.C. he could end up M.I.A., and then we’d all be put on K.P.”*). Oglądanie takiej persony jest zapewne bardziej wartościowe, kiedy słyszy reprymendę i znajduje się w sytuacji, kiedy jedno niewłaściwe słowo oznacza zmianę ścieżki kariery. Ten poziom jest niestety spłycony – dość powiedzieć, że film jest oparty o prawdziwą historię i pierwowzór postaci Robina Williamsa skończył inaczej, a to tylko jeden z przykładów. Z tym osobiście nie mam problemów – umiem docenić, że film przedstawia ważny temat w miarę przystępny (wręcz nawet rozrywkowy) sposób. Mówi wtedy znajome rzeczy, może poza jednym: USA przybyło tam, aby pomóc, ale miejscowa ludność tak tego nie widziała, dlatego walczyli. Nie ma tutaj analizy konfliktu ani przypomnienia, jak USA tam w ogóle się znaleźli, ale nie wymagam tego- Vietnam Kena Burnsa trwa w końcu 17 godzin. Jest tutaj szok wywołany zamachami i przemocą, nawet sam Robin Williams bije kogoś z główki. Jest Wietnamczyk z monologiem antywojennym. Tanie rzeczy, ale zadowalają – pytanie tylko, czy tylko sumienie, czy faktycznie przemawiają do wyobraźni.
Największy problem to w sumie sam humor – bo film ma w zasadzie śmiech publiczności rodem z sitcomów. Niezależnie od tego, czy będziecie uważać Robina Williamsa za zabawnego, to w pewnym momencie zacznie przeszkadzać, że jedyną rolą/funkcją Forresta Whitaka jest śmiać się z żartów pana Williamsa. Cały czas są cięcia na czyjś śmiech albo ktoś dosłownie powie: to jest zabawne. To jest komedia. Dzisiaj jest to jeszcze bardziej zastanawiające pewnie, niż wtedy – bo film nie tylko jest zabawny sam w sobie, nie trzeba widzom tego wmawiać! – ponieważ dziś Robin Williams jest okryty wieczną legendą. Nawet jeśli mało kto pamięta, że mija 10 lat od jego samobójczej śmierci w sierpniu 2014 roku. Zdążył wtedy zagrać jeszcze w czterech filmach. Może nie grał w najlepszych filmach, ale miał sympatię widzów i lubiliśmy go oglądać. Inne czasy, które się skończyły. Tak czy inaczej, dobrze było mi wrócić do tej komedii. Jest taka, jak ją zapamiętałem.
GOOOODMORNINGV.I.E.TNAM!
*swoją drogą nie rozumiem tego nabijania się z używania skrótów. 15 lat wcześniej serial MASH cały czas korzystał z takich fraz, jak KIA lub AWOL. Tam się tego nauczyłem i to był po prostu żargon danego zawodu, a tutaj śmieją się, jakby używanie ich było oznaką megalomanii.
Rain Man (1988)
Zakładam, że – i przez to chcę napisać, że mam tego świadomość – że ten film musiał wprowadzić do popkultury autyzm i ludzkie podejście do osób, u których autyzm stwierdzono. Z wierzchu jest to opowieść o dorosłym człowieku, który dowiaduje się, że całe życie ma brata – właśnie z autyzmem – i teraz postanawia zawalczyć o to, żeby ów brat znalazł się pod jego opieką. Przy okazji rozwiązują też kłopoty na tle relacji z ojcem, który był nieobecny w życiu tego samodzielnego z braci. Ten tytuł z całą pewnością jest w popkulturze – każdy zna tytuł filmu, chociaż pewnie nie wie, czemu bohater tak się nazywa. Wielokrotnie jednak słyszałem, że jest to synonim geniusza – co zresztą też ma się nijak do treści filmu (bohater nie umie wykonać prostej matematyki). Motyw liczenia kart? To samo, ten tytuł przychodzi jako pierwszy na myśl. I jeśli dobrze zakładam, że ten film jako pierwszy miał odwagę ukazać osoby autystyczne ze zrozumieniem, to jestem wdzięczny jako człowiek, ale jako widz? 40 lat po premierze, oglądając kolejny raz? Cóż… To mógłby być lepszy film.
Pewnie nawet nie było tak, że twórcy byli zadowoleni, że czynią dobry uczynek, więc nie starali się bardziej. Raczej starali się czynnie stworzyć coś jak najbardziej przystępnego dla wszystkich – lata później Green Book będzie robił w zasadzie to samo – więc otrzymujemy lekkie, przyjemne kino, bogate w pozytywne motywy (braterska miłość i inne przykłady miłości), z delikatną dawką dramaturgii tu i tam. Problem w tym, że całość jest zbyt lekka, przynajmniej dzisiaj. Nie czuć ciężaru, że coś zależy od tego, co bohaterowie zrobią, że mogą coś stracić. Słynny przystanek w kasynie skończy się jedynie na pokazaniu drzwi i „nie wracajcie, proszę”, chociaż powinni być wywiezieni na środek pustyni i pobici prawie do śmierci. Najstraszniejszy moment? Alarm dymny w kuchni. Cały film robili z takich chwil coś zabawnego i nieszkodliwego (stanie na środku ulicy, bo sygnalizacja mówi: STOP), a teraz nagle wymyślili sobie zrobić z tego tragedię i wydarzenie. Czemu Ray nie panikował tak samo, gdy milion samochodów wokół na niego trąbiło? W takich scenach człowiek czuje się manipulowany przez twórców, aby czuć to, co oni chcą, żeby myśleć, to co oni chcą. A nie czułem się traktowany jak dorosły.
Zostawiam cztery gwiazdki, bo film chyba swoje zrobił – ukazał autyzm w pozytywnym świetle i przebił się do mainstreamu, nadal jest częścią języka popkultury. Co z tego, że takie Ja też robiło to lepiej, skoro tylko ja pamiętam o tym drugim? Jednak nie widzę już Rain Mana jako filmu, do którego się wraca. To już część historii kina do wspominania, to wszystko.
Najnowsze komentarze