Wrzesień 2022
Chcę obejrzeć wszystko z 2022 roku. Jedziemy dalej...
Najszczęśliwsza dziewczyna na świecie ("Luckiest Girl Alive")
30 września | Netflix
Wolne kino. Pozwala zrozumieć, czemu po latach dopiero człowiek jest w stanie stawić czoła traumie.
Bohaterka… jest przede wszystkim kobietą, taką wkurzającą. Myśli tylko o jedzeniu i chudnięciu po pizzy, robieniu wrażenia na innych kobietach i innych takich rzeczach. Tyle właściwej zawartości ekranowej – jej narracja z OFF-u oraz historia dodają tej osobie wagi. Otóż ta osoba ma przeszłość, której coraz bliżej do otwartej konfrontacji. Dzisiaj udało jej się mieć niezłe życie: oferty pracy dziennikarskiej i inne takie, w tym zrobienie dokumentu o tym, co się wydarzyło w jej szkolnych czasach. Co prawda w ogóle nie kupuję, że ktoś chce zrobić z nią wywiad, albo że ten wywiad będzie mieć wymierne konsekwencje, ale zamysł jest chyba niezły.
Twórcy dodają mnóstwo interesujących przejść montażowych (np. w teraźniejszości bohaterka orientuje się nagle, że stoi w kałuży, co staje się wstępem do retrospekcji w deszczu), ale nadal większość treści – w tym większość osobowości protagonistki – zawarta jest w narracji z OFF-u. Bez niej ta sama postać nie dałaby rady swoją prezencją czy aktorstwem zwrócić uwagi odbiorcy. I to nawet z nią filmowi jest ciężko, z uwagi na jego oczywistość, wolne tempo i nieudolne kombinowanie, zamiast przejść do rzeczy, skoro i tak wiemy, gdzie to zmierza. Widownia bardziej będzie doceniać ten film i jego starania, by coś powiedzieć, niż ze faktycznie polubi taki seans.
Protagonistka nawaliła się, została zgwałcona, nie pamięta wszystkiego, nie jest odważna, nie chce podejmować działań, które mogą zniszczyć czyjeś życie na podstawie jej „chyba to się stało”. Co nie znaczy, że nie jest ofiarą. Nie uzasadnia to jej zachowania na starość, gdy nie potrafi siebie kontrolować, ale to już wina scenariusza, który nie potrafi zasygnalizować jasno, że nauczyła się walczyć o swoje i teraz z tym przesadza. Ogólnie dużo tu dobrych pomysłów, które zasługują na lepszy film.
Hokus Pokus 2
30 września | Disney+
Prawdopodobnie dokładnie to, czego chcieli fani pierwowzoru. I pewnie tylko oni. Dziwni ludzie.
Mamy tu z grubsza to samo: trio cudacznych wiedźm, które są jednocześnie śmiertelnie groźne, jak i głupie jak but. Nowe, nieinteresujące bohaterki będące tłem, postać Billy’ego zombie, który jest cudowny i niewystarczająco użyty, scenografia i atmosfera idąca w całkowite Halloween… Brakuje w sumie tylko naciskania na nastolatków, że dziewictwo jest źródłem wstydu.
To specyficzny tytuł, co jest jasno przekazane w otwierającej sekwencji retrospekcji – jeśli wtedy zaakceptujecie młode wersje wspomnianego trio i ich przeszarżowane aktorstwo, to dalej już pójdzie z górki. Tańce, muzyka, śpiewanie i latanie na miotle typu odkurzacz roomba.
Ten film daje też uczuciowe zamknięcie historii tria, które pragnie potęgi, ale nie będzie gotowe zapłacić za to ceny. Trzeciej części raczej nie będzie, a taki jednorazowy powrót jest w pełni akceptowalny: trochę dziwny i trochę zabawny. Ja jestem zadowolony.
Louis Armstrong's Black & Blues
28 września | AppleTV
Standard. Jeśli widzieliście już takie dokumenty, to ten też.
Dokument o życiu muzyka jazzowego. Z jednej strony standardowa biografia spełniająca się informacyjnie, jak i nastrojowo – ale też uczuciowo, oddając hołd swojemu bohaterowi. Z drugiej strony standardowa opowieść o byciu czarnoskórym artystą w XX wieku w USA. Dobrze, że w innych krajach w ogóle nie było czarnoskórych i nie ma o czym mówić. A w końcu jest to dokument, który mówi ustami innych – tutaj najważniejsze są wspomnienia pewnego człowieka z lat 70., który zobaczył prawdziwą twarz pana Armstronga, gdy ten nie myślał, że jest widoczny. Ten materiał nie został nagrany na potrzeby tego dokumentu, pewnie nawet jest dosyć sławny – a ta produkcja go sobie przywłaszcza, nadając mu swój własny głos, chociaż go nie ma.
Całość jest ładnie złożona i ładnie są czytane np. wspomnienia, ale to tytuł skierowany wyłącznie do tych, co temat już znają. I to im wystarczy. Oglądać tylko wtedy – albo gdy w ogóle jeszcze nie słyszeliście o panu Armstrongu, tudzież o życiu czarnoskórych w USA. Wtedy faktycznie dowiecie się dużo ważnych rzeczy.
Nix
27 września
Reżyser Rekinado tym razem kręci dramat z elementami horroru i time travel. Efekt nie jest śmieszny.
Jest to opowieść o rodzinie, która po latach nadal przeżywa tragedię śmierci córki: ojciec jest nie wiadomo gdzie, matka postradała zmysły, jeden z braci został menelem na strychu, a drugi brat jest jedynym odpowiedzialnym, który ma to wszystko teraz na głowie. Co więcej: tragedia i potwór z jeziora nadal podążą za tymi ludźmi. Z czasem ta opowieść pokazuje się mieć wyraźne ambicje – tutaj bohaterowie będą potrzebować oświecenia, akceptacji i zrozumienia samych siebie, przeszłości oraz innych, by móc ruszyć dalej. Pewne wydarzenia z czasem wrócą w innej perspektywie, będziemy odwiedzać wspomnienia i okażą się one inne, niż zapamiętaliśmy.
Problem w tym, że to nadal źle zrobiony film, posiadający wszystkie cechy złego kina o marnym budżecie. Mógłbym zrozumieć ograniczenia, gdyby na ekranie było widać pasję tworzenia i potrzeby opowiedzenia tej historii – ale tego nie ma. Czułem jedynie, że dla całej ekipy to tylko wypełniacz czasu, aby coś robić. Projekt, do którego tych ludzi zagoniono i robią swoje bez zaangażowania, po wszystkim będą mogli o tym zapomnieć. Słaba narracja czy aktorzy nie mogą usprawiedliwiać kiepskiego scenariusza, kiepskich pomysłów. Czułem podczas seansu, że musieli natrafiać nawet na takie problemy, jak kręcenie nie w tej lokacji, która była planowana pod daną scenę, ale kręcili po prostu tam, gdzie akurat mogli. Albo z aktorem, który akurat był w danym dniu dostępny. Tonacja i obraz w ogóle nie pasują do tego, co film próbuje osiągnąć – bo potwór tutaj faktycznie jest. Już pomijam, że wystarczy zapalić światło, by przestał atakować i zniknął, ale jednocześnie w trakcie rozwoju fabuły okazuje się symbolem tego, co bohaterowie sami zrobili, tylko teraz nie chcą tego pamiętać czy coś. Protagonista przenosi się w jakiś sposób do przeszłości i okazuje się być mężczyzną, którego widział w lesie – rozmawia nawet z własnym ojcem, ale jednocześnie chwilę później nikt go nie słyszy, gdy ostrzega wszystkich: „Nie idźcie tam, bo ona przez to zginie!”. Ciężko się połapać w regułach tej opowieści.
Bo żeby zbudować świat i postaci, nie trzeba wiele. Wystarczy tylko mieć świadomość, że to jest istotne, a autorzy tej produkcji najwyraźniej tego nie wiedzą. Nie dają aktorom nic, nie tworzą wystarczających scen. Gdy w teraźniejszości pokazują tęsknotę matki za zmarłą córką, to co mogą zrobić? Wspomnieć tylko scenę, jak mama robiła córce tost – bo nic innego nie robili, nie mówili, nie pokazali. Zniechęcający to obraz. Czuję, że wkładam więcej wysiłku w pisanie o nim, niż twórcy w zrobienie go.
Lou
23 września | Netflix
Przyzwoity film o chodzeniu po lesie. Standardowe głupoty przy braku zaangażowania emocjonalnego.
Ona ma dziewczynkę i sąsiadkę, która zaraz popełni samobójstwo, ale akurat w tym momencie pojawi się ojciec dziecka, porwie je, więc sąsiadka w tym pomoże, bo jest twardą babką umiejącą tropić, więc idą w nocy, w deszczu, między drzewa. Aby uratować dziecko.
Zagrane i zrealizowane w sumie jest na poziomie – czuć zaangażowanie aktorów czy fakt, że faktycznie brną w tym zimnie. Jedyny problem jest taki, że guzik mnie cokolwiek w tej historii obchodzi – oglądam chodzenie po lesie, od czasu do czasu ktoś powie lub zrobi coś głupiego, a jedyna niespodzianka twórców polega na tym, że ktoś tu okaże się czyimś synem. Obojętne kino, nic gorszego.
The U.S. and the Holocaust - miniserial
20 września | 3 odcinki po 2h
Przeszłość pełna wstydu i bólu wyciągnięta na światło dzienne.
Pierwsza połowa XX wieku skupiona na USA, jej odpowiedzi na II wojnę światową oraz sytuację osób Żydowskiego pochodzenia, a także wydarzeń, które wojnę poprzedziły. Nie mówimy tu o innych narodach, wiele wydarzeń jest jedynie wspomniane lub omówione pokrótce (wskazana jest znajomość poprzedniego dokumentu Burnesa: The War). Jak wtedy ludzie mówili o sobie nawzajem, za czym głosowali, jakie podejmowali działania i jak zupełnie inny świat mogli w ten sposób stworzyć. Oglądamy prawdziwe przemowy, prawdziwe artykuły z gazet, słyszymy wyniki prawdziwych głosowań. I to jest zupełnie inne doświadczenie, niż oglądanie gotowego utworu fikcyjnego, gdzie Charles Lindbergh zostaje prezydentem USA (Spisek przeciwko Ameryce), bo tu oglądamy dokument. I czułem, że historia rozwija się przede mną, czułem zagrożenie i napięcie wiedząc, jak wiele zależy od tego wszystkiego. A to przecież zostało wyciszone, pominięte ze wstydem, zastąpione efektem. „Wcześniej mówiliśmy i robiliśmy różne rzeczy, ale w końcu zrobiliśmy co właściwe i wszystko się szczęśliwie skończyło, a to najważniejsze, nie?” – zabrano wtedy jednak ten ludzki pierwiastek ukazujący, że prawidłowa odpowiedź wtedy też nie była znana, każdy miał wątpliwości, każdy miał swoją własną rację. I gdyby inna racja by zwyciężyła, to historia byłaby zupełnie inna.
Jako dokument uwieczniający tamten fragment historii, to dokument doskonały. Popełnia jednak błąd narzucania widzom interpretacji i wyciągania wniosków, jakoby świat dziś i wczoraj był taki sam. Skoro sto lat temu właściwe rozwiązanie było takie, to dziś też tak powinniśmy robić – tylko bez analizy świata dzisiejszego. Wtedy był ruch społeczny, by Stany nie włączały się w wojnę z Niemcami, bo to nie ich wojna – co jest wymownie komentowane tym, że do tego ruchu należała chociażby Lillian Gish. Jak jest przedstawiona? Jako jedna z największych aktorek w historii? Gwiazda masy filmów? Blisko, bo jako gwiazda konkretnego filmu. Zgadniecie którego? I tak, dzisiaj też są w Stanach głosy oporu przed dołączeniem USA do wojny Rosji z Ukrainą. Tylko jakoś kłóci mi się to z lekcją wyciągniętą z serialu o wojnie Wietnamskiej, gdzie zostały dobitnie pokazane skutki myślenia Stanów o sobie jako policji świata. I dlaczego manipulowano rządem Amerykańskim, by zaczął tak o sobie myśleć. W każdej z tych historii popełniono inne błędy i nie ma co udawać, że jest zawsze jedno rozwiązanie.
Chcę tylko powiedzieć: wtedy było wtedy, dziś jest dziś. I każdy z tych okresów zasługuje na własną analizę. Wyciąganie wniosków i uczenie się o przeszłości jest wspaniałe, ale błędem jest branie dwóch sytuacji za identyczne, a jeszcze większym błędem jest narzucanie odbiorcy takiego myślenia poprzez dokumentalistę. Taka Prohibicja była pod tym względem o wiele lepsza – to ja wyciągałem wnioski i ja za to brałem odpowiedzialność. Czemu tutaj zdecydowali się podprowadzić mnie kilka kroków za rączkę? Chciałbym wierzyć, że twórcy robią to w dobrej wierze – że sytuacja jest gorąca, już teraz, działania są potrzebne. Tylko sam dokument właśnie pokazuje, że pośpiech, przekrzykiwania się i budowanie stresu w dużych grupach ludzi jest kiepskim pomysłem…
Lotnisko w Kabulu ("Escape from Kabul")
20 września | HBO Max
Dobrze, że ten dokument powstał. I wypowiedzieli się z każdej strony.
W 2021 roku zakończyła się wojna w Afganistanie – czy też wojska USA opuściły tamte strony po 20 latach, jakkolwiek to inaczej nazywać. 18 dni na lotnisku było miejscem wszystkich ludzkich tragedii – panował całkowity chaos, którego nie szło ogarnąć, bo wszyscy chcieli stamtąd uciec zanim władze przejdą/wrócą w ręce miejscowych. To stamtąd pochodzą nagrania odlatujących samolotów z ludźmi na skrzydłach czy na kołach, ale wtedy działo się więcej okropnych rzeczy.
Tak, nadal są tu rzeczy, takie jak obowiązkowe dowalenie Trumpowi (całość zaczyna się od jego obietnicy, że wojna się skończy, chociaż to stało się za czasu innego prezydenta) czy kobiety dzielące ludzi według płci (i komu na wojnie jest gorzej). Jednak jako całość to dokument nadal warty obejrzenia – nieprzyjemny w oglądaniu, ale w ten dobry sposób. Konflikt wojenny ukazany jako bagno zasysające każdego, z każdej strony – tutaj każdy wychodzi ranny. Dla mnie chyba najbardziej bolesne było oglądanie zeznać amerykańskich żołnierzy wspominających to, co widzieli na lotnisku – ktoś wyżej podjął decyzję, ale to oni musieli brać te dzieci na ręce. A przecież to tylko sama końcówka wojny, wcześniej też musieli sporo przeżyć. Zapewne chcieli zrobić coś dobrego i dlatego w ogóle tam polecieli, a wszystko, na co mogli liczyć, to zrobienie czegoś właściwego od czasu do czasu, a przez resztę pobytu właśnie tylko to, co zobaczyliśmy w Lotnisku w Kabulu: pilnowanie tłumu, gumowe kule, spychanie ludzi z murku, a od czasu do czasu nabój w czyjąś głowę.
Nie ma tutaj nic o całym konflikcie, samej wojnie, jakiegoś komentarza wobec czegokolwiek (poza końcówką, gdy z perspektywy czasu jedynie potwierdzają w ogólny sposób: dziś jest gorzej) – wiemy tylko, że jesteśmy na miejscu, mamy sytuację i trzeba ją przeżyć. A jak będzie okazja zrobić coś dobrego, to z niej skorzystać. Tamci nie chcą, by ich bracia i siostry utracili dom i przenieśli się do Stanów. Armia chce zapewnić bezpieczeństwo wszystkim, co jest trudne, gdy co chwila widzą w kimś samobójcę, jakiego widzieli w przeszłości. Piekło, piekło, piekło. Wszystko opowiedziane bez pośpiechu, rok później, na spokojnie, z dystansem i wspomnieniami w oczach, które nie opuszczą nikogo, kto tam był. Chronologia, po trochu z każdej strony, równocześnie.
Amsterdam
18 września | Kino
Wielki sen w reżyserii Tommy’ego Wiseau. Zły, dziwny film.
Amsterdam ma kompetentnych aktorów. Ma fabułę, którą da się śledzić ze zrozumieniem. Ma dobrą scenografię, kostiumy czy efekty specjalne – szczególnie w departamencie okaleczania ludzi na ekranie. Można powiedzieć o tej produkcji dobre rzeczy, ale jednocześnie jest to film zły. Źle zrealizowany, ale też możliwe, że i pod względem moralnym, gdybym tylko miał ochotę pochylić się nad końcowymi przemowami, w których twórcy odlatują na inną planetę i chyba ratują nas przed faszyzmem. To produkcja, o której za wiele dekad będziemy czytać w biografiach znanych osobowości Hollywood – i dopiero wtedy zrozumiemy, co musiało się odjebać, żeby ten film w tej formie powstał.
Przecież to dosyć prosty w teorii film. Kryminał, gdzie osoby niewinne są posądzone o zabójstwo, więc oczyszczają swoje imię, po drodze odkrywając spisek poprzez kolejne wywiady i pozyskiwanie nowych informacji. Zrobienie tego nie jest skomplikowane, widownia uwielbia takie produkcje – jak z tego można w ogóle zrobić katastrofę? Bo to jest katastrofa, na każdym polu. Śpiewanie bez sensu po francusku, żeby oprzeć na tym przyjaźń – zbieranie odłamków pocisków, żeby robić z nich filiżanki – powtarzanie w kółko tytułu filmu, jakby to miało sprawić, że zacznie coś dla nas znaczyć. A może twórcy myślą, że robią Casablankę? A jak wygląda przekonanie policji o własnej niewinności? „Panowie, dajcie mi 3 dni, to wszystko sam wyjaśnię”. Litości!
Większość seansu mija na oglądaniu dialogów i przemów, czasami jedni rozmawiają, gdy w tle ktoś przemawia. Chodzą od jednej osoby do drugiej, gadają, niewiele to daje. Nagle się zatrzymujemy i narrator mówi: „A żeby to zrozumieć, musimy się cofnąć o 15 lat”. Gdy wracamy do teraźniejszości to nie czujemy, że coś zostało dodane. Operator wydaje się z siebie zadowolony, jeśli kieruje kamerę w ogólnym kierunku akcji i coś w ogóle wtedy widać. A twórcy są zajęci tylko jednym – zrealizowaniem sceny, która ma coś fajnego. Najczęściej tylko w ich mniemaniu, bo nawet jeśli są to faktycznie dobre pomysły, to ich potencjał ginie w ogólnie marnym wykonaniu albo nagromadzeniu. Scena może nie mieć sensu, ale ma „coś”, co ją wyróżnia, jakby to miało być usprawiedliwienie. Tak więc mamy scenę autopsji, gdzie faktycznie oglądamy otwieranie człowieka. Albo scenę wrzucania kobiety pod samochód zrealizowano na jednym ujęciu, ona faktycznie wpada pod auto i widzimy, jak po niej przejeżdża, a wśród widowni słychać oniemiałych oglądających. Albo jakaś scena jest tylko wyobrażeniem, co by było, gdyby – ale zaskakujemy tym widza na koniec. Howard Hawks miał mówić, że dobry film to trzy dobre sceny i zero słabych. David O. Russel wydaje się twierdzić, że dobry film to seria złych scen, z których niektóre zapamiętamy.
Chaos, na który wzruszycie ramionami.
Wilcze stado ("Project Woolf Hunting")
16 września | Kino
Con-Air i Resident Evil Revelations połączone w średni film. Kino wysycone krwią.
Początkowe sceny zapowiadały coś na kształt „Con-Air” i to dobry trop: oto oglądamy transport najgorszych przestępców, tylko za pomocą statku. Przestępcy oczywiście są seryjnymi mordercami, gwałcicielami, znajdziemy tam psychopatów mający frajdę z czyjegoś cierpienia i bólu. Policjanci i inni agenci władzy są bezwzględni i będą trzymać porządek. Nie ma na statku kamer, więc nikt im nie pomoże – mają na myśli przestępców, ale w trakcie podróży sytuacja się zmieni. Będą krzyki, krew, akcja. Co prawda na poziomie wykonania bardziej tych koreańskich seriali wysokobudżetowych, niż faktycznych premier kinowych (jak to film startuje u nas), ale ja tam nie kręcę nosem. Jestem zachwycony poziomem seriali z Korei, tylko chciałbym, żeby po pobiciu chłopa do krwi, owa krew była na podłodze pod nim, gdy ten wstaje…
I to da się oglądać. Co prawda wszyscy bohaterowie są jednowymiarowi, a ich charyzma zaczyna się i kończy co najwyżej na posiadaniu tatuaży. Widzowie przyzwyczajeni do Koreańskiej ekspresji nie będą pod wrażeniem – nadal jednak mamy brutalne kino, które ma świadomość, że musi dostarczyć wiele scen akcji, co właśnie robi. Na ekranie zobaczymy mnóstwo szybkich zgonów, w których ludzkie ciało przybiera przeróżne kształty. Fizyka oczywiście nie jest zachowana i np. rękę można oderwać od reszty ciała po prostu mocniej szarpiąc – ale to szczegół. Gorzej, że całkiem złożona konstrukcja wielowątkowej historii buduje napięcie i tajemnicę tylko do momentu, gdy gdzieś w jednej trzeciej filmu więźniowie się uwalniają, mają w ręku broń palną, a strażnicy tylko do nich celują. Dużo pokrzyczą, aż w końcu więzień zastrzeli strażnika, więc drugi strażnik… rzuci się na więźnia z kolbą od rewolweru. I to niestety jest nieodwracalną zapowiedzią poziomu reszty filmu – akcja jak najbardziej ma miejsce, tylko nie ma sensu. Ludzie będą ginąć bez sensu i przynajmniej wtedy skończą się głupio zachowywać. A gdy do gry dołączy jeszcze nieśmiertelny Super Żołnierz rodem z jakiegoś Resident Evil, wtedy już w ogóle straciłem zainteresowanie – i tak, jego pokonanie też będzie banalne, tylko nastąpi po godzinie oglądania, jak zabijał wszystko na swojej drodze.
Ogólnie kino, które spełnia obietnicę. Chcesz krwawe kino sci-fi, to dostaniesz – będziesz co najwyżej narzekać na brak wyraźnego protagonisty w stylu Stallone’a, Arnolda, Chucka czy chociaż Seagala. Z obsady Wilczego stada zapamiętam tylko tę laskę z drugiego planu, bo miała koszulkę. I grubego więźnia, co się poświęcił.
Dobranoc, mamusiu ("Goodnight Mommy")
16 września | Prime Video
Nie jest źle, po prostu zrobiono ten sam film jeszcze raz. W nieco gorszej wersji.
Już był jeden solidny film o rodzeństwie, które zaczyna podejrzewać, że ich mama po powrocie z operacji jest kimś innym (twarz jest w znacznym stopniu zasłonięta). Tylko jak to udowodnić? Jak się wyswobodzić z tego zagrożenia? I oryginalny horror z 2014 roku naprawdę porządnie wszystko zrobił, nawet potrafił zaskoczyć. Nowa wersja nie jest zła – osiąga w znacznym stopniu to samo. Problemy, które napotyka, są niedoprzeskoczenia: po co? O ile pamiętam oryginał, to zmian nie wprowadzono. Styl realizacji, tempo czy wydźwięk jest identyczny w USA, co w Austrii. Oryginał nadal jest lepszą wersją, bo bardziej chwytało przy oglądaniu. Nie mogę jednak napisać, bym odradzał seans tej produkcji – to nadal niecodzienny, kameralny thriller, który nie raz i dwa wywraca to, co zrobił, by skołować widza bardziej, aby ten jeszcze mniej był pewny, co jest właściwym ruchem. Niełatwy to obraz. A czy fakt, że oryginał jest lepszy, ma znaczenie, jest tematem na zupełnie inną rozmowę.
Jeśli nie macie oryginału, to oglądajcie to.
Primal - sezon II
16 września | 10 odc po 22 min | HBO MAX
Dinozaury, jajka, walka. Tartakovsky niczym wczesny Verhoeven, pod masą brutalności skrywa poruszające kino.
Czasy prehistoryczne, ale to w sumie luźna sugestia na początek, bo twórcy umieszczają bohatera w różnych warunkach, a kolejne scenerie kojarzą się z Wikingami, pierwszymi plemionami ludzkimi, plemionami pod przywódctwem władcy pokroju Kleopatry, pierwsze wierzenia w bogów czy siły natury. Jak to się łączy z jaskiniowym protagonistą i jego dinozaurowym towarzyszem? Jakoś, to po prostu trzeba zaakceptować. Twórcy robią co chcą, a fani to kupują, bo sedno serialu jest niezmienne: to mocne, brutalne kino, które pomimo animacji szokuje przemocą i śmiercią. To niby spełnienie typowych, męskich marzeń o własnym dinozaurze, jeżdżeniu na nim, bycie najsilniejszym i najbardziej potężnym gościem, który zawsze da radę – tylko jednocześnie to historia pełna bólu, tragedii i cierpienia. Bohater pomimo swojej prymitywności oraz braku języka mówionego, którym mógłby się posługiwać, ma serce – i to serce można złamać. A ja oglądając jego przygody zaangażowałem się tak mocno, że autentycznie się bałem o niego. A twórcy przecież nie unikają niczego – pokazują wyrywane kończyny, miażdżone głowy, śmierć dorosłych, ale też dzieci i niemowląt. Strata i tragedia kroczy wokół bohaterów cały czas, a historia jest świadoma innych punktów widzenia: walczą tu wszyscy ze wszystkimi, każdy aby przetrwać rani innych, każdy jest bohaterem własnej opowieści. Dla siebie i bliskich są herosami, dla innych tyranami, potworami, trzeba na nich polować. Przetrwanie zamiast chwały przynosi żal, że taka była cena przeżycia kolejnego dnia, że tak wygląda nasz los: albo oni albo my.
Nadal nie ma dialogów, ale w tym temacie twórcy mają pewną niespodziankę. Eksperymentują z czasem akcji, próbują też historii z czarnym charakterem, pojawi się też męski dinozaur na horyzoncie. I z tego wszystkiego mógłbym kręcić co najwyżej na ten czarny charakter – sam w sobie świetny, wszystko tam dobrze zrobiono i nie mogłem się doczekać, aż bohaterowie znajdą sposób, by go pokonać – ale jednak bardziej cenię sobie ten tytuł, gdy nie ma on konkretnego wroga w fabule. Samo życie jest wtedy wystarczająco ciężkie. Reasumując: świetny serial, świetny sezon. Wielkie osiągnięcie animacji dla dorosłych.
Chociaż niby według Cartoon Netwoork nadaje się od 14 lat.
Harley Quinn - sezon III
15 września | 10 odcinków po 20 min | HBO Max
Fantastyczna zabawa!
W życiu bym nie pomyślał, że uniwersum Batmana potrzebuje właśnie takiej produkcji: wulgarnej, pełnej seksu, gdzie Bruce Wayne faktycznie jest ranny psychicznie, a Harley Quinn jest faktycznie doktorem. W sensie – żartujemy od lat, że się przebiera za nietoperza i to nie jest normalne, wiele jest historii gdzie Bruce’owi śnią się koszmary i jest na granicy, ale jednak jego siła wewnętrzna nie pozwala mu się złamać. Nigdy tej granicy nie przekracza, dzięki czemu jest tak cholernie imponujący – nie pozwala, by przeszłość go kontrolowała, żyje teraźniejszością. W tym serialu jednak… sprawy będą wyglądać inaczej. I to działa, bo współpracuje z całą wizją tej produkcji, gdzie czas istnieje, dzięki czemu każda postać podatna jest na zmiany, ewoluuje. A to oznacza, że taki Joker może rzucić bycie kryminalistą. A James Gordon może startować na burmistrza i ulec korupcji. Harley nadal jest psychopatą i agentem chaosu, ale ona też… ewoluuje.
Animacja jest przezabawnie szybka i różnorodna, twórcy pozwalają sobie na wstawianie różnych szaleństw tu i tam. Dodatkowo cały sezon ugina się od easter eggów, które działają na swoich własnych zasadach, ale jak jesteś w temacie, to uśmiechniesz się kilka razy więcej – np. Clayface grający Thomasa Wayne’a w filmie (nie pytajcie, w serialu ma to sens). Po produkcji okazało się, że w rzeczywistości miał wtedy wąs, więc dodali ten wąs w post-produkcji. Nieistotny detal, ale jeśli znacie zamieszanie z wąsem w filmie „Liga sprawiedliwości”, to ten detal zapamiętacie. Kolejne odcinki zaczynają się układać w całość, pełną bólu i absurdu. Fantastyczny seans. A przecież tak przede wszystkim ten sezon jest historią miłosną dwojga ludzi, którzy są pewni miłości jeden do drugiego, ale… muszą popracować nad relacją między sobą. I zadać sobie pytanie: czy faktycznie pasują do siebie? Nie mam wątpliwości: to najlepsze kino LGBT tego roku.
Cyberpunk: Edgerunners - miniserial
13 września | 10 odc. po 22 min | Netflix
Nightcity jest małym i pustym miastem, pełnym kolorów i jednej historii. Skuteczne i skromne.
Szkoła, do której chodzisz, by zostać kimś, ale też dlatego, że matka się dla ciebie poświęca, byś mógł coś mieć z życia. Śmierć matki z dnia na dzień. Bunt i agresja wobec świata – czujemy to wszystko, oglądając ten serial. Rozumiemy, w jaki sposób młodociany bohater zostaje przestępcą i mu nawet kibicujemy, żeby coś osiągnął. Wszystko to przy użyciu fenomenalnej akcji, przepięknej animacji i świetnego voice-actingu (oglądałem po japońsku).
To zamknięty mini-serial, więc nie będę się zbytnio czepiał skromnego przedstawienia świata czy miasta – to, co zrobili, jest wystarczające. Bogaci wykorzystują biednych, wszczepy istnieją i są limity – ok. Mam jednak jeden problem z tym tytułem: znam te schematy i wiem, że są skuteczne same w sobie, jeśli tylko są wykonane chociażby poprawnie. Można je wykonać o wiele lepiej, ale w takiej formie nie są złe, jedynie przewidywalne, a przez to tracą swój impakt emocjonalny. W końcu poświęcenie czy inna forma ryzyka nie uderza tak mocno, gdy wiemy trzy odcinki wcześniej, że tak potoczy się lub skończy ta historia. Lucy wygląda jak bezwstydne spełnienie marzeń protagonisty, przejmuje inicjatywę, a pod względem charakteru wypełnia każdą rolę, jakiej od niej twórcy potrzebowali (kochanki, żony, siostry, muzy, inspiracji, anioła stróża), chociaż wydaje się być zdolna do zdrady – ale czy ktokolwiek myślał, że faktycznie tak postąpi? Czy może zgodnie ze schematem okaże się zranioną osobą, która boi się zaangażować i dlatego dystansuje się od protagonisty? I po jakimś czasie jednak pęka, jest wielka miłość, w dosłownie ostatniej chwili, bo zaraz będzie tragiczny finał, jakiego domaga się schemat? Mimo wszystko nadal czułem sporo podczas oglądania, bo animacja i aktorzy to sprzedają, jedynie scenarzysta dał z siebie tak 60%. Ewentualnie miał dwa tygodnie na napisanie 10 odcinków.
*to niby polski serial, ale robiony w Stanach, wyglądając przy tym jak „Akira”. Ot, Cyberpunk…
Glass Onion
13 września | Netflix
Blisko 70 minut intrygującego kina, od którego chce się wymagać bardzo dużo. Film trwa ponad 120 minut.
Ekscentryczny milioner zaprasza co roku najlepszych kumpli na swoją wyspę – w tym roku urządza zabawę w zagadkę kryminalną, którą goście będą musieli rozwiązać. Pierwszą tajemnicą będzie jednak fakt, że detektyw Blanc jest jednym z gości, chociaż nie był zaproszony – ale jednak zaproszenie otrzymał. To mały moment, ale wśród widowni wszyscy już będą tworzyć teorie: ktoś tu kłamie! Albo milioner wysłał zaproszenie i teraz się wypiera, albo detektyw wciska kit – tylko dlaczego? Dzieje się tak, ponieważ Glass Onion umiejętnie karmi widza treścią: informacjami o bohaterach, świecie, relacjach i ich historii. Wszystko w wyraźny sposób jest podawane tak, byśmy wiedzieli, że to wróci w przyszłości, będzie istotne. To się naprawdę świetnie ogląda, a wizualnie również jest to seans pomysłowy i zróżnicowany, zmontowany i zagrany wzorowo. To naprawdę jest film, od którego chce się wymagać – pamięta się detale, zwraca na nie uwagę, domaga się znaczeń i głębi od wszystkiego. Ku mojemu zaskoczeniu, całkowicie brakuje tu też typowego dla kina Johnsona „subverting expectations”. Ten film jest tym, czym jest i to otrzymujemy. Są zaskoczenia, ale są one tradycyjnymi zaskoczeniami, bez wymyślania koła na nowo i kombinowania dla samego kombinowania. Tutaj twórcy zaskakują nas intrygą i zwrotami fabularnymi, gdy dowiadujemy się czegoś nowego. Nie jest to jednak kryminał, w którym sami możemy coś robić – jedynie biernie śledzimy intrygę, bo o najważniejszych rzeczach detektywi wiedzą na długo przed nami. Wbrew marketingowi nie jest to żadna kontynuacja albo druga część względem Knives Out, tak samo jak Morderstwo w Orient Expressie nie jest ósmą częścią Tajemnicy morderstwa w Styles. To po prostu kolejny utwór z tą samą postacią, jaką jest detektyw Blanc.
Cała opowieść kręci się wokół siły słowa – oskarżenia, oświadczenia, zeznania jako czegoś, co ma wartość niepodważalną. Bohaterowie tego filmu będą kłamać, zaginać rzeczywistość, co potem będzie mieć konsekwencje. Tak jak oskarżenia o gwałt czy napaść seksualną potrafią zniszczyć życie, tak postaci w tym filmie są zagrożone, bo ktoś jest w stanie coś powiedzieć, co niekoniecznie ma potwierdzenie w prawdzie. To oczywiście działanie czysto metaforyczne i symboliczne, które nie ma odzwierciedlenia w prawdziwym życiu – trzeba mieć coś na poparcie tego, co się mówi, gdy się twierdzi, że kogoś się widziało o danej porze. Film wtedy się rozłazi, bo jeszcze chwilę wcześniej wymagał od widza bardzo dużo, w tym osadzenia w twardej rzeczywistości, gdzie bez dowodów detektyw guzik może – ale chęci są… szlachetne, chyba. Może nawet mądre. Słowa w filmie Johnsona mają konsekwencje, działania nie. Kosztem tego jest bombastyczny finał, który nie kończy żadnego wątku w satysfakcjonujący sposób. Morderca zostaje ukarany, postaci nie przechodzą zmiany, prawda nie wychodzi na jaw i nikogo to nie obchodzi, a film kończy się i tyle. Sugerowane jest, że sprawiedliwość jednak nastąpi, chociaż skąd taka zmiana? Bo trochę figurek zostało roztrzaskanych? Dajcie spokój, a co z tymi wszystkimi wątkami pobocznymi i powodami, dla których bohaterowie robili, co robili? Johnson zaczyna film nagradzając widzów za pamiętanie o szczegółach, kończąc karząc ich za to. A to nicpoń.
Wielka ofensywa piwna ("The Greatest Beer Run Ever")
13 września | AppleTV
Green Book w Wietnamie. Zac Effron jest przezabawny, świetnie się bawiłem.
Chickie Donohue ma taki dylemat: nic nie robi, kiedy jego przyjaciele walczą w Wietnamie. Ktoś rzuca pomysł, żeby dać im znać, że jesteśmy wdzięczni za ich poświęcenie dla ojczyzny – poprzez przywiezieni im amerykańskiego piwa. Chickie oświadcza, że to zrobi – mając bardziej na myśli, że „spróbuje” to zrobić – ale ostatecznie faktycznie robi. Pakuje do torby puszki z piwem, zatrudnia się na statku i bez większego planu płynie do Wietnamu.
Pod wieloma względami jest to naturalny następca poprzedniego filmu Petera Farrelly’ego: oba tytuły są kinem drogi, gdzie w trakcie podróży bohaterowie przechodzą przemianę. Tam tematem był rasizm i nauka, że nie ogranicza się on tylko do złego traktowania czarnoskórych przez białych – w Wielkiej ofensywie piwnej mówimy o wojnie w Wietnamie i zrozumieniu, że to była zupełnie inna wojna od poprzednich. Bohater zaczyna jako osoba wierząca, że ten konflikt jest czymś słusznym, że nasi chłopcy bronią nas tam przed komunistami. Jest zły, że w telewizji pokazują same depresyjne wiadomości, domaga się szacunku dla ludzi, którzy tam walczą. Jest też wściekły na hipisów, że – w jego opinii – szkalują całe wydarzenie.
Problem w tym, że w ogóle w to nie uwierzyłem: że jest patriotą, że faktycznie wierzy w to, co mówi, że w ogóle nawet go cokolwiek z tego obchodzi. Przez pierwsze 10-15 minut czułem, że sam film chce tylko mieć ten etap z głowy, byle tylko przejść do dania głównego. Wcześniej każe protagoniście wypluwać banalne teksty, których od takiej osoby mógłbym się spodziewać, ale nie wypadają one wiarygodnie. Po seansie całości myślę jednak, że to było celowe, a właściwy grzech leży w tym, że cały portret Chickieego to wielki bałagan. Dopiero po dłuższym przemyśleniu udaje się dostrzec, w co twórcy zapewne celowali: chcieli, by Chickie nie wiedział sam, co myśleć, ale chciał być „dobrym człowiekiem”, może nawet „dobrym obywatelem”. Wspierać przyjaciół i powtarzać to, co mówią ci, którzy wydają się mądrzejsi od niego. Pod sam koniec dowiadujemy się, że to on namówił swojego przyjaciela – z którym nie widzimy go w żadnej interakcji, tylko na poziomie dialogów o tym się dowiadujemy – do wstąpienia do wojska, to on rozwiał jego wątpliwości. To przez Chickiego trafił on na pole walki i zaginął. Dopiero wtedy, długo po seansie, możemy odebrać tę postać jako prawdziwego człowieka, ale podczas samego seansu ma dwa cele: pokazaniu komediowych umiejętności Zaca Effrona, oraz słuchania przesłania filmu.
I z tym drugim film radzi sobie naprawdę nieźle… Najczęściej. Niestety jest kilka momentów, gdy po prostu chcą przekazać morał historii i tyle, a to nie pomaga nam polubić bohatera, nie mówiąc o całym filmie.
Z przyjemnością jednak dodaję w pośpiechu, że większość komentarza i opracowań na temat samej wojny, została zrealizowana świetnie. Piszę to jednak z perspektywy osoby, która widziała serial Vietnam War, więc już wcześniej znałem główne grzechy tego konfliktu i jego wszelkie tła, ale zaryzykuję stwierdzenie, że nowy widz też zrozumie, o co chodzi, chociaż niektóre kwestie są dosyć skromnie wyłuszczone (np. tok myślenia poprzednich pokoleń, który spowodował podstawowy błąd w komunikacji z nimi nt zasadności samej wojny wietnamskiej). Niemniej, one faktycznie są w tym filmie i koniec końców świetnie prezentują myśl samego filmu: zmianę perspektywy jednostki na temat tego konkretnego konfliktu, który pasował do epoki, a także przemawia do nowych pokoleń. A to wszystko w zasadzie z użyciem komedii.
To jest ten poziom geniuszu, który pozwala wykorzystać największą głupotę. Film opowiada w końcu o człowieku, który pakuje się do Wietnamu i ma wszystko gdzieś poza swoim celem, decyduje się nawet na podróż autostopem, byle tylko odwiedzić kumpli i dać im piwo. Piwo, które i tak mają tam na miejscu. Dlaczego to robi? Bo jest idiotą, który powtarza w kółko, że tak, rozumie, to jest wojna, straszne i okropne – ale tak naprawdę tego nie rozumie. I każdy, kogo spotyka na drodze, jest zszokowany poziomem jego głupoty i odklejenia od rzeczywistości, potrzebnej do tego, aby serio odbyć taką podróż. To nie tylko przezabawny motyw, świetnie wykorzystany przez twórców, ale cwany komentarz wobec osób, które wypowiadają się o wojnie w barze, samemu nie będąc na linii frontu. Zresztą, sama rozbieżność między prawdą i jej wizualizacją dzięki mediom/innym ludziom jest boleśnie aktualna. Komedia komedią, ale potrzebna jest też opowieść o człowieku, który nieumyślnie zdecydował się samemu zobaczyć prawdę na własne oczy.
Przezabawna historia i komedia na każdym polu: gagi sytuacyjne, słowne, zachowania się postaci. Byłem w szoku, jak dobrze się bawiłem, przy jednoczesnej przyjemności z kompetentnie opowiedzianej historii z Wietnamem w tle. Twórcy bawią głupotą protagonisty, poruszają tragedią wojny, dają nadzieję na zmianę w dobrym kierunku. A to wszystko na faktach!
PS. Ale te masywne przedramiona to mógł schować pod rękaw. Wtedy jeszcze nie mieli pojęcia, jak ćwiczyć, by to osiągnąć. A tu jego żyły zajmują mi połowę telewizora, panie, litości.
Na zachodzie bez zmian ("All Quiet on the Western Front / Im Westen nichts Neues")
12 września | Netflix
Młodzi odkrywają zimno i syf wojny. Trafia celnie.
Młody człowiek wybiega z okopu ze strachem w oczach, ktoś musi go wyrzucić na siłę. Biegnie, kule świszczą mu nad głową, wszyscy wokół umierają. Młody potyka się, kolega żołnierz go podnosi i w tej sekundzie dostaje kulkę. Młody patrzy w otępieniu, ktoś go kopie w dupę krzycząc „rusz się młody, bo cię trafią” i wtedy on dostaje kulkę. Młody biegnie, karabin mu się zacina, więc biegnie ze szpadelką na wroga. Wszystko to już widzieliśmy, a ich główny atut polega na szokowaniu. Tak jak bohater widzi to pierwszy raz, my też powinniśmy. Tylko my to już widzieliśmy, może obejrzymy z grzeczności – w końcu nie jest winą filmu, że oglądaliśmy inne filmy. Twórcy Na zachodzie… wydają się myśleć, że robią pierwszy film wojenny w historii, chociaż nawet ich własny film jest trzecią adaptacją tej samej książki o pierwszej wojnie światowej, gdzie młodzież z radością idzie na pole walki i dopiero tam widzi rzeczywistość. Wtedy, gdy już jest za późno.
To ciężka i smutna opowieść o ludziach walczących, którym nie zostało nic innego. Wszyscy wokół się mordują, innej opcji nie ma, nikt też nie chce niczego zmienić. Kapitulacja to w końcu zdrada niemieckiego narodu, policzek w twarz tych wszystkich, którzy oddali życie za ojczyznę. Nie wiemy o co się biją, nie poznajemy ich perspektywy osób żyjących sto lat temu, nic z tych rzeczy. Film trzyma się perspektywy jednej osoby i jej doświadczeniach: utraty przyjaciół, patrzenia śmierci w oczy, znoszenia głodu, mrozu, przemoczonych ubrań i wygasającego ciepła wewnątrz. W 2022 roku film nadaje stoi na etapie, że wojna jest zła, bo ludzie tam umierają. Przydałoby się chyba, by któryś z twórców przeczytał w końcu chociażby esej Ludwiga von Misesa o wojnie, moglibyśmy wtedy pójść dalej…
Między scenami znanymi oglądamy sceny nowe: otwierająca sekwencja, gdzie mundury zmarłych są przerabiane i wręczane nowym rekrutom, którym nawet przez myśl nie przejdzie, że oto mają w ręku ciuch ledwo ściągnięty z czyjegoś ciała. Kradnięcie jajek od kury albo zaloty do plakatu, gdzie narysowano coś na kształt damski. Większość seansu spędzimy na polu bitwy, czasami zobaczymy generałów debatujących nad pokojem. 92 lata temu najmocniejszą częścią pierwszej wersji było wszystko poza tym: altruistyczne przemowy, inspirowanie młodzieży do pójścia na front, szkolenie i w końcu powrót z frontu, gdzie bohater poznał perspektywę osób, które nigdy nie atakowały Francji, ale wypowiadają się o tym, co jest właściwe. Te sceny uderzyłyby w twarz widza mocniej niż film, który dostaliśmy w tym roku, ale on nadal jest wystarczający. Obłęd w oczach żołnierzy, bród, śmierć, smutek. Wojna to piekło.
„There. That’s the sound of peace” – MASH
Raymond & Ray
12 września | AppleTV
Na pogrzeb zawsze wziąć broń palną. Można wiele zarzucić, ale warto zobaczyć do końca.
Ojciec nazwał ich tak samo. Matka jednego z nich (bo mają tylko tatę wspólnego) zaczęła pierwszego nazywać Ray, drugiego Raymond. Papa robił odwrotnie. teraz nie żyje, a synowie jadą na jego pogrzeb. Scenarzyści liczą w ten sposób na jakieś emocje, przy okazji opowiedzą o tych postaciach przy pomocy półsłówek, które wyrażą bardzo dużo bez podania konkretnych szczegółów. Omówienie przeszłości, wyrażenie głębokich emocji, zatrzymanie się w ciszy i zastanowienie nad bieżącym dniem – z tego wszystkiego chyba wynika przypowieść o zostawieniu przeszłości za sobą. Nie wiem, czy to się udało, bo scenarzyści nie są na tyle dobrzy, żeby to zainscenizować, więc skończą film tylko na „daniu szansy” takiej możliwości w przyszłości. Zamiast szczerej, poruszającej rozmowy, na zamknięcie usłyszymy „pogadamy o tym w weekend”.
Ogólnie scenariusz tej produkcji nie jest za dobry. Większość opowieści polega na zamykaniu bohaterów w jakiejś lokacji, gdzie będą mogli gadać „na osobności”. Nawet jeśli jest to trochę dziwne, chociażby pogrzeb trwający pół dnia, gdzie jedna osoba cały dzień spędza na kocu pod drzewem, jakby przyszła na piknik. I jeszcze dziecko własne zabrała na taką uroczystość. Równie dziwnym zabiegiem twórców jest pomieszanie relacji rodzinnych, zapewne w celach komediowych, aby spuścić trochę powagi – tylko że teraz jeden z synów prześpi się z kochanką własnego ojca, więc jeśli coś z tego wyjdzie, to jego brat będzie jego synem. Nawet jeśli uznamy to za zabawne – a trochę tak jest – to nie pasuje to do postaci syna i tego, co się o nim dowiadujemy. Najgorsze jednak są dialogi, pozbawione rytmu, pełne szczegółów mówionych „przy okazji”, żeby naturalniej zrealizować ekspozycję – tylko efekt nadal jest pokraczny. „Wiesz przecież, jak nas traktował”, „Wiesz, o czym mówię” – to naprawdę nie jest szczyt scenopisarstwa. Na dodatek aktorzy nie byli zbyt dobrze poprowadzeni, a samo doświadczenie ich zawodzi – tyle dekad ich widzę na ekranie, a tu często brakuje im wyczucia odnośnie mówienia wielu kwestii.
Niemniej – gdy już zaczyna się ceremonia pogrzebu, gdy tempo trochę zwalnia, gdy wszyscy już się poznają i gadają od serca… To muszę przyznać, że zacząłem się w to angażować. Zacząłem coś czuć na tym filmie. Scenariusz nie jest napisany poprawnie, ale miał pomysły, a wtedy one były najważniejsze. I ich oglądanie naprawdę dało mi kopa. Wspólne kopanie grobu, chowanie ojca i zostawienie tego za sobą – tutaj udało się o czymś opowiedzieć.
Gdyby w Polsce zrobili taki film, to zewsząd słyszelibyście pochwały w jego stronę. Dialogi byłyby równie złe, aktorsko pewnie byłoby nawet lepiej. Zabrakłoby tylko broni palnej, za to dodaliby wódkę. I hit gwarantowany.
Dobry opiekun ("The Good Nurse")
11 września | Netflix
Seksualizacji morderców i spłycania rzeczywistości ciąg dalszy. Lepiej zobaczyć Czarny ptak.
Ona pracuje w szpitalu. Dostaje nowego współpracownika, którego podejrzewa o to, że zabija z premedytacją pacjentów. Dowiaduje się, że w jego poprzednich miejscach pracy ginęli ludzie. Nawiązuje współpracę z organami ścigania, aby go powstrzymać.
Historia jest jak najbardziej prawdziwa, twórcy opowiadają ją w tempie medytacyjnym – grama napięcia lub ekscytacji dowolnej tutaj nie znajdziemy. Człowiek zabija ludzi, życie bohaterki jest zagrożone podwójnie (ze względu na jej chorobę serca, może umrzeć dosłownie ze strachu), a wy oglądając ten film będziecie musieli podchodzić do telewizora wielokrotnie by sprawdzić, czy ten film ma jeszcze puls. Ma, ledwie wyczuwalny. Potencjał opowieści został po prostu zmarnowany, o potrzebie powiedzenia nią czegokolwiek nie ma nawet co wspominać.
Ukoronowaniem tego wszystkiego jest ostateczna konfrontacja z mordercą. W „Czarnym ptaku” to była godzina nerwowego balansowania na granicy życia i śmierci. W „Dobrym opiekunie” to scena trwająca trzy minuty, gdzie w dialogu bohaterka bez ogródek pyta wprost: „zrobiłeś to? No bo wiesz… Ja nic nikomu nie powiem”. Kurtyna.
I nie obchodzi mnie, że tak serio to wyglądało. Śmiechem prawie uszkodziłem telewizor.
Wendell & Wild
11 września | Netflix
Wszystko wszędzie naraz metodą kukiełkową. Dużo świetnych rzeczy, nawet jeśli trochę za dużo.
Bohaterka w wysilony przez scenarzystów sposób traci rodziców, po czym zostaje przestępcą (bo tak) i zostaje wysłana do szkoły dla ciężkiej młodzieży, która liczy na grubą kasę za jej „naprostowanie”, co okazuje się częścią spisku bogatych ludzi rujnujących życia. Aha, do tego jeszcze trzeba dodać demony i siły nieczyste. Ten film sprawia wrażenie bycia przypadkowych połączeniem kilku różnych filmów – w ten sposób całość jest barwna i różnorodna, ale jednocześnie trochę traci widza, któremu ta przygoda nie zostaje w pamięci. Trudno tę różnorodność podsumować czymś istotnym dla bohaterów, więc protagonistka uczy się banałów o tym, żeby cieszyć się tym, co się ma. Czy coś. Zabawa jest jak najbardziej przednia, animacja to cudo, ale całość jest jednorazowa.
Chcecie przykład bałaganu twórczego? To poczekajcie, aż dowiecie się, jaka jest geneza tytułu. Bez jaj, to są przecież drugoplanowi bohaterowie odpowiedzialni za małą część całości… Było dużo pomysłów i ogólnie to wszystko jest na plus, tylko struktury i porządku zabrakło, by odpowiedzieć sobie na pytanie: o czym opowiadamy? I po co? Dla samej frajdy mrocznej animacji poklatkowej? To jednak trochę mało.
Mój policjant ("My Policeman")
11 września | Prime Video
Ech, nawet geje mają problemy przez baby. Jak żyć?
Anglia sprzed kilku dekad, gdy jak dwóch facetów całowało się w bocznej uliczce, to żandarmeria przybiegała, by ich pobić za bycie obrzydliwymi. W zasadzie trudno jest was wtajemniczyć nieco bardziej, ponieważ… To już wszystko. Relacja ludzi w odległych czasach. Nie ma tutaj historii, a osobowość bohaterów w zasadzie kończy się na seksualności i tym, że są ogólnie mówiąc „wrażliwi”. To wręcz momentami zabawne, ponieważ kilka razy w tej historii jedna osoba mówi, że trzeba coś zrobić, a druga odpowiada, że mogą zrobić tylko jedno: wypić herbatę. To w zasadzie jedna z niewielu czynności, które mają miejsce w tej opowieści. Palenie papierosa, pozowanie do rysunku, zwiedzanie galerii – bardzo statyczna ten seans. Nawet jak na początku wzywają policjanta do wypadku, to na miejscu okazuje się, że już po wszystkim. Spacer w stronę miejsca zdarzenia był najbardziej dynamiczną częścią tego wątku.
W zasadzie dzięki temu udało się podkreślić podniosłość szczegółów. Jeden dotyk ma w tym filmie siłę huraganu, podobnie jak spojrzenie rzucone ukradkiem. Problem w tym, że te detale poradziłyby sobie na własną rękę. Pewnie nawet można by wyciąć z filmu wszystko poza tymi detalami, zrobić niemy film. I byłoby dzieło na miarę filmów Murnau. Zależy, jak bardzo chcecie oglądać pełnometrażowy film dla kilku chwil.
Tym bardziej, że film nie ma za bardzo sensu tak fabularnie. Kobieta czyta list, z którego chyba dowiaduje się tego, co już wiedziała od lat, po latach decyduje się podjąć decyzję w najbardziej egoistyczny sposób, jaki tylko dało radę… No cóż. Ale gdy twórcy opowiadają oczami, nie scenariuszem, to wtedy jest to naprawdę ładny film.
Fabelmanowie ("The Fabelmans")
10 września | Kino
Oglądanie filmów jest zajebiste. Robienie też. I gadanie z Johnem Fordem również.
Menu
10 września | Kino
Przezabawne czarna komedia z odrobiną horroru i art-house’u. Naprawdę fajnie jest się pośmiać z samobójstwa…
Jak ta restauracja na wyspie się utrzymuje z 12 gości? Każdy musi zapłacić 1250 dolarów. Zabiera ich tam statek, nie ma miejsc pojedynczych, pracownicy żyją według ścisłego harmonogramu, kolacja trwa ponad cztery godziny. Goście są więc wybrani precyzyjnie, nawet sami nie wiedzą, jak bardzo. I chcą przeżyć doświadczenie, ale zamiast tego przeżyją przygodę.
Bohaterów poznajemy stopniowo: ktoś jest fanatykiem gotowania, obok siedzi krytyk kulinarny, aktor z sekretarką, garnitury na wakacjach, stali bywalcy i inni. Nie znają się, ale pracownicy restauracji znają ich dokładnie – na początku wydaje się, że to dla podwyższenia usługi, ale szybko okazuje się, że wiedzą o nich więcej, niż powinni. Jedno pomieszczenie: jadłodajnia i kuchnia, kilka stolików, wszyscy aktorzy zebrani w jednym miejscu, fabuła rozwija się z posiłku na posiłek: coraz lepiej ich poznajemy, coraz bardziej czujemy, że coś tu jest nie tak. Nie ma tutaj jednej reakcji: jedni boją się coraz bardziej, inni bawią się coraz bardziej. Jednym apetyt rośnie, innym ubywa. Najlepiej będą tu się bawić widzowie z czarnym poczuciem humoru, gotowi na naprawdę dziwny rozwój wydarzeń.
Menu to historia braku smaku, akceptacji bylejakości, marnych marzeń i fantazji podpartych gloryfikacją idoli tylko po to, by móc w lepszym świetle widzieć samego siebie. To opowieść o wyróżnianiu innych, chociaż jedyną motywacją ku temu jest tak naprawdę wyróżnianie samych siebie. To film na wiele tematów, mniej lub bardziej złożonych, odnoszących się do filozofii współczesnego świata. To nie jest banalna krytyka bogatych za to, że są bogaci albo że uważają się z tego tytułu za lepszych od innych. Poruszone tutaj motywy dotyczą wszystkich, na każdym poziomie zamożności, edukacji, inteligencji – film jednak ich nie przedstawia. Adresuje je, jest ich wyraźnie świadomy, ale jeśli widz sam nie rozmyśla nad tymi zagadnieniami filozoficznymi, to możliwe, że będzie mieć problem ze zrozumieniem postępowania bohaterów – dlaczego traktują się tak nawzajem, dlaczego tak się zachowują. Dla tych widzów pozostaje tylko czarny humor, zaskakująca fabuła oraz sporo ciężkiego szokowania. Tak czy inaczej, to naprawdę dobry seans.
Jedno, co mógłbym zarzucić tej produkcji, to brak bliższego przejęcia się losem tych postaci. Może to w ogóle nie było planowane i tylko Ralph Fiennes zrobił taką fenomenalną robotę, nadając swojemu bohaterowi mnóstwo wrażliwości – ale widząc głębię w jego oczach zacząłem pragnąć tego w stosunku do innych postaci. Nicholas Hoult i jego wątek mnie poruszył, zgoda, ale taka Anya Taylor-Joy zabija kogoś – i mało mnie to obeszło z którejkolwiek strony. Pozbawiła życia, ktoś został życia pozbawiony, a ja już wtedy wiedziałem, że to nie ma znaczenia. Reszta postaci nie dostała w sumie nawet tyle. Szkoda, no.
Most ("Causeway")
10 września | AppleTV
Ludzie zmagają się z codziennym życiem. Angażujące, prawdziwe, nieoczywiste.
Współczesność, USA. Lynsey (Jennifer Lawrence) siedzi na łóżku. Kobieta obok musi jej pomóc zdjąć kurtkę. Gdy myje zęby, to nie trafia szczoteczką do ust. A gdy później będzie prowadzić samochód, to będzie zła, ponieważ jazda autem nie powinna być zwycięstwem. Wiele na początku nie dowiadujemy się o Lynsey – zdradzę wam tylko, że ma to coś wspólnego z Afganistanem. Oraz że na jej drodze stanie Brian Tyree Henry (Paper Boy z Atlanty – pierwszy raz widzę, gdy ma tak dobrą okazję do wykazania się na ekranie!), w roli mechanika pomagającego z jej samochodem. Oboje nawzajem pomogą sobie z przeszłością, a przynajmniej będziemy mieć na to nadzieję.
Nie jest to kino zbyt dynamiczne. Stara się zwolnić, pokazać trochę więcej z każdego momentu. Nawet jeśli rozmowa o pracę zamyka się w czterech zdaniach, to później jednak widzimy, jak jest przyuczana do fuchy czyściciela basenu. Widzimy kilka razy, jak je czyści. Tylko po to, by zobaczyć na własne oczy, jak sobie z tym radzi pomimo ograniczeń, ale twórcy nie mówią nam tego wprost – te sceny są ukazane z dystansu, jako przerywnik. Ból i cała reszta nie jest nam uświadamiana, sami to dostrzegamy.
Mało tu też oczywistości. Każdy w tej historii nie widzi swoich wad, każdy w zasadzie wydaje się bohaterem w swoim mniemaniu – ale to nie świadczy o nich źle, bo też mają do tego prawo. To po prostu zbiór dorosłych osób mierzących się z trudnym tematem, ale bez dialogu. A ten brak jak najbardziej rozumiemy: z powodu przeszłości z daną osobą, z powodu samego zagadnienia i tego, że nie chcemy się nim dzielić, składać go na kogoś… Ale też nie chcemy dostrzec w nim prawdy. Dali jestem od wydawania wyroków, kto w tej historii ma rację – ale mogę przynajmniej napisać, że film dobrze pokazuje, jak ktoś może chcieć wrócić na wojnę: bo to najlepsza alternatywa, jaką zna. Jednocześnie jednak podkreślam: tego nie ma w filmie. Są tylko oczy Jennifer Lawrence, w których możemy to odnaleźć, ale twórcy nie informują nas o takim poglądzie na sytuację.
Nie jest to idealny film – kończy się raczej przedwcześnie (bardziej z obawy przed ciągiem dalszym, niż by specjalnie zostawić „niedomówienie”), pomysł pocałunku wydaje się po prostu dziwna (z gatunku „mieć ciastko, ale i je zjeść”, bo co to za film bez romansu i gejów). Widać jednak, że twórcy włożyli pracę i uczucie w ten obraz. Czuć, że oglądamy trochę prawdy na ekranie, prawdziwą postać i jej krótki okres z życia. Rehabilitacja, utrzymanie się, walka z przeszłością, kłopoty ze snem, znalezienie pracy, samochód nawali… Czuć, że twórcy wiedzą coś o życiu i umieją je pokazać na ekranie. Nawet jeśli póki co brakuje im artystycznej odwagi do powiedzenia czegoś od siebie.
Dwie dekady temu wyszły Życiowe rozterki z Jakiem Gyllenhaalem i Jennifer Aniston. Most przypomniał mi tamten obraz. A to był naprawdę dobry film.
Sidney
10 września | AppleTV
Standardowy dokument pełen dobrych chęci*, tym razem przedstawiający życie i dokonania Sidneya Poitier: aktora, reżysera, aktywisty. Głosu pokolenia czarnoskórych, którzy jako pierwsi mieli głos.
Był kolejnym Hamiltonem: czarnoskórym człowiekiem z Karaibów, który nic nie miał i osiągnął wszystko dzięki determinacji. Zaskakujące, że oglądamy tutaj prawdziwy wywiad z panem Poitier, jakby kręcili ten dokument, by go opublikować jeszcze za życia aktora (zmarł w tym roku, miesiąc przed 95 urodzinami). Nie mogę znaleźć informacje, kiedy nakręcono część z nim, ale jednak naprawdę słuchamy starego człowieka opowiadającego o młodości: szukaniu pracy, uczeniu się aktorstwa poprzez czytanie gazet razem z radiem, odbiór jego aktorstwa przed widownię – od zachwytu po krytykę.
Nakreślono tu też tło kulturowe, czyli że przed panem Poitier czarnoskórzy aktorzy grali tylko głupków, to były komediowe role. Poitier grywał wyłącznie godnych, dumnych i poważnych ludzi. Wrażenia jednak nie były wyłącznie pozytywne, ponieważ pokazywał czarnych niemal wyłącznie jako „przydatnych czarnych”, którzy zawsze się poświęcają dla dobra białych (finał Ucieczki w kajdanach). No cóż. Podobnie zresztą jak współcześnie pan Żurawiecki zarzuca polskiemu kinu LGBT, że tam gej jest tolerowany wyłącznie wtedy, gdy oddaje nerkę córce.
Ogólnie udany tytuł: oddaje cześć człowiekowi i jego pamięci, uświadamiając wiele tym, którzy o nim wcześniej nie słyszeli. To wystarczy, chociaż nie ma tu słowa wyjaśnienia, dlaczego i po co powstał Tata duch. Twórcy wydają się też nie znać filmu Granice wytrzymałości z 1962 roku, a polecam.
*chociaż ilekroć widzę Ophrę, to czuję, że ona wykorzystuje takie okazje, by się wybić i kreować swój wizerunek, nie ma w niej nic autentycznego.
Królowa wojownik ("The Woman King")
9 września
Było, a teraz jest jeszcze raz.
Coś o trenowaniu w armii, coś o walce z tyranem, coś o pokonaniu zła i sile ludzi, którzy tego dokonali. Viola Davis wykorzystuje każdą okazję do intensywnego aktorstwa, które ani razu nie pasuje do samego filmu (ale do filmu już tak, bo ten jedzie wyłącznie na schematach umożliwiających monologi w niewłaściwej chwili). Młoda bohaterka jest oczywiście buntowniczką, która musi okiełznać swój temperament – gdy mówi to jej rodzina, to źle, ale gdy mówi to jej Viola Davis, to wtedy jest dobrze. Podczas treningu dają jej sznurki do wiązania, bohaterka mówi: „a po co?”, to dają jej miecz i ma rozwalić manekina – nie daje rady, więc ma wracać do sznurków, jakby to miało ją nauczyć posługiwania się ostrzem. Nieszkodliwe, banalne schematy pozbawione sensu czy osobowości.
Ogólnie film jest dobrze zrealizowany technicznie i jak ktoś nigdy żadnego filmu nie widział, to może będzie mieć reakcję emocjonalną na ten film. Wyjątkiem jest beznadziejna choreografia walk na broń białą – żołnierze cały czas machają wokół siebie tym, co mają w ręku, jakby opędzali się od much. Dodaje to tylko komedii do spektaklu, ale no trudno. Mnie tylko martwi scena siłowania się na włócznię – dwoje ludzi pcha sobie nawzajem ostrze w płuco i się licytują, kto pierwszy stchórzy. Osobiście myślę, że to pojedynek na to, kto jest większym idiotą (oboje – wystarczy tylko brać udział), ale cóż, to Afryka, tam mają różne dziwne zwyczaje.
Poza tym jest jeszcze kwestia tego, jak film wykorzystuje prawdziwą historię, co w niej zmienia, co wybiela i ludzi to bulwersuje. Faktów nie znam, historię z filmu i tak już nie pamiętam, więc tyle z mojej strony. Bardziej tylko zapytam: czemu RRR nie miało takiego problemu? Tam też można nie znać historii, ale wystarczy obraz Brytyjczyków w tamtej produkcji by wiedzieć, że mamy do czynienia z okropną propagandą.
Bros
9 września | Kino
Komedia z gatunku „znajdź żart”.
Nie wiem, o czym jest ten film. Jeden chłop chce robić czekoladki, drugi otwiera muzeum, gdzie historyczne postaci mówią: „mogłem być bi”. Chcą być razem, ale coś tam, więc są razem trochę, potem coś tam, żeby się rozstać, a potem coś tam, żeby jednak być razem i jest szczęśliwe zakończenie. Znaczy – jeśli lubicie te współczesne komedie amerykańskie oparte o zaproszenie na plan kogoś, kto jest śmieszny w czymś innym, pozwolenie mu na improwizowanie jako jedyny rodzaj humoru, więc protagonista dużo krzyczy, jest sporo niezręcznych scen – wtedy dostaniecie to, co lubicie. Osobiście podczas seansu zaczęła mnie boleć twarz, bo żaden mięsień nie poruszył się na niej przez te dwie godziny.
Znaczy… Od początku. Bohater jest podcasterem z paskudną manierą. Gada i gada, a ja myślę, że będzie mieć 0 słuchaczy i na tym polega żart czy coś, ale nie, ma ich milion. Albo dwóch chłopów leży w parku, jeden na kocu, drugi na trawie. „Ej, czemu nie leżysz na kocu, jest jeszcze tyle miejsca, a zamiast tego leżysz na trawie?; – Bo lubię leżeć na trawie”. Czy to był żart? Serio pytam. Albo jeden otwiera się przed drugim i mówi od serca, pochyla się i w ogóle – widać, że mówi to pierwszy raz w życiu przed innym człowiekiem – że jego marzeniem było… Uwaga, nikogo nie ma w pobliżu?… Robienie czekoladek. I film stara się z tej nieśmiesznej kwestii zrobić coś śmiesznego, wyolbrzymiając teatralnie podanie tej informacji, ale też jednocześnie to uszanować, że to nie jest śmieszne, to w końcu jego marzenie i powinien to zrobić. Tak na wszelki wypadek, żeby nikogo nie urazić. Serio, tak się nie da robić komedii, ale chyba nikogo to nie interesowało zbytnio. Scenariusz to ciąg identycznych scen, gdzie 450 osób siedzi przy stole, ale tylko dwie z nich naraz prowadzą dialog (najczęściej protagonista z kimś), a reszta słucha. Czasami bohater wali monolog, bo po co komplikować sprawę – a pozostali go słuchają.
Twórcy w ogóle też nie kłopoczą się rozdzieleniem satyry od autentycznych wydarzeń. Już pomijam, że głównym tematem jest nawiązywanie do jakichś innych produkcji – bo ten film jest za mało hermetyczny, trzeba jeszcze to docisnąć – ale czasami w jednej scenie zaczynają od satyry, by na tej samej nocie zrobić coś poważnego, co się w ogóle kupy nie trzyma. Jakaś baba na rozdaniu nagród ma dziwny strój, a po niej na scenę wchodzi protagonista, robi ogłoszenie i mu klaszczą.
Lot/ryzyko ("Flight/Risk")
9 września | Amazn Prime
Dokument o tragedii Boinga 737 MAX 8. Lepiej zobaczyć konkurencyjny Netflksa na ten sam temat, więcej tam informacji.
Tamten dokument też nie jest idealny, ale jednak przedstawia historię firmy, jej rosnący status, zmianę kierownictwa i jakie zmiany wprowadzili, jak to wszystko doprowadziło do katastrofy, w której nowe modele Boinga w idealnych warunkach pogodowych zaliczyły lądowanie ze śmiercią wszystkich na pokładzie. Tytuł tamtego: „Upadek: Spraa Boinga”.
W dokumencie Amazona czułem, że informacje są mi podawane od tyłu, połowa w ogóle nie została podana, a całokształt narracji rozumiem tylko dlatego, że kilka miesięcy temu widziałem tamten drugi dokument. U Amazona ogólnie nacisk jest położony bardziej na ukazanie rodzin zmarłych, na gadanie „tak nie powinno być” i o tym, że korporacjom uszło to wszystko na sucho, a szefowie nadal zarabiają miliony. Ważne rzeczy, ale dokument jako całość nadal jest wybrakowany, męczący i nie oddający sprawiedliwości tej złożonej kwestii.
Koniec trasy ("End of the Road")
9 września | Netflix
Murzyni kradną pieniądze, policja ich ściga. Zabijają policję i za kasę kupują sobie naleśniki. The End.
To taki film, który pewnie jest gdzieś w Internecie krytykowany za to, że na ekranie wszyscy antagoniści są biali, protagoniści czarni i misja filmu jest na tym etapie już jasna. Trochę tak jest: czarna bohaterka zmaga się z trudnościami życiowymi, ale stawia im czoła z godnością, daje z siebie wszystko. Nie widzimy tego, bo to było przed filmem, ale było. Pracuje, opiekuje się dzieckiem i robi najlepiej, jak może. Troszczy się o dzieci i brata. Musi zmienić miejsce zamieszkania, więc jadą i po drodze na pustynnych terenech spotykają wyłącznie białych rasistów i bandytów, sadystów wykorzystujących okazję bez żadnej logiki i sensu. Podczas noclegu w motelu ich sąsiad przypadkiem zostaje zastrzelony, a morderca zapomni zabrać przy okazji pieniądze. Bohaterowie znajdą je i pomyślą, że w sumie czemu nie, zawsze jakaś pamiątka. Teraz biali przestepcy chcą odzyskać te pieniądze.
Tylko no, mamy jednak film o czarnych, którzy kradną pieniądze i uciekają przed policją – ponieważ mundurowi są też przestępcami w tej historii. W ten sposób dylemat zostanie rozwiązany sam, czy zachować pieniądze.
Nie są się za bardzo uwierzyć w taką historię, bohaterowie byli obojętni, największe emocje czułem wymyślając kolejne satyryczne opisy fabuł. Nic specjalnego, mogło być gorzej.
Blondynka ("Blonde")
8 września | Netflix
Zabójstwo Marilyn Monroe przez cierpiacą Normę Jeane. Fascynujący, chociaż robi robotę za widza.
Andrew Dominic pokazał swoim dotychczasowym dorobkiem, że chociaż bierze na warsztat biografie prawdziwych osób, to nigdy nie ma zamiaru przedstawiać wtedy prawdy, nie rości sobie do tego prawd. Nawet jeśli wyłączyć Blondynkę z tego kontekstu, to film sam w sobie jest wyraźnie celowo odrealniony: wydarzeniom brakuje kontekstu czy ciągłości, pewne sytuacje mają miejsce, poboczne postaci pojawiają się i znikają, nie jest to ani trochę wiarygodne. Reżyser interesuje mit, legenda, jej wpływ na nas oraz zamykanie widza w jednym pokoju z wizją tego, co może kryć się za naszym pobieżnym wyobrażeniem sobie pewnych osób lub ich losów. W końcu my prawdy też nie znamy. I reżyser postanawia się bawić tą możliwością, że my sami możemy sobie w pewnym momencie pomyśleć: „Czy tak było naprawdę?…”
Zaczynamy od młodej dziewczynki wystawionej na kontakt ze swoją matką, która karmi ją marzeniami o ojcu: potrzebą osiągnięcia sukcesu, by zasłużyć na spotkanie z nim. Różne skomplikowane mechanizmy, które potem będą mieć wpływ na jej dalsze życie. Dziewczynką jest Norma Jeane, którą zaczną nazywać Marilyn. Dużo tutaj skomplikowanej psychologii i wydarzeń mających miejsce w abstrakcyjnym wymiarze: tworzenie świata, niszczenia świata, tworzenie ludzi, zmienianie ich. Wiele różnych zabiegów, byle tylko być szczęśliwym. Byle tylko wytrzymać. A mówimy o zwykłej osobie z ulicy, która znalazła się na świeczniku tylko ze względu na wygląd. Każdy w końcu ma problemy. I jakoś sobie z nimi radzi.
Reżyser ubiera tę wizję w piękny język filmowy, tworząc niesamowite sceny i wizualia – byle tylko odbiorca przeniósł się do tego świata i mógł cierpieć razem z protagonistką. Twórcy nie tłumaczą tego świata, ale tłumaczą przesłanie. Aktorzy często mówią kwestie, które mogłyby wyjść od YouTubera robiącego analizę obrazu, nie z samego obrazu. To mocno rozleniwia i osłabia chęć angażu w seans. Wszystko jest w końcu jasne – dzieci powinny się wychowywać bez kontaktu z rodzicami, zgadzam się.
Cars on the Road - sezon I
8 września | 9 odcinków po 6 min | Disney+
Kolejny z miniaturowych seriali, tym razem w świecie Aut Pixara. Dwa samochody jadą w trasę, bo siostra jednego z nich wychodzi za mąż, drugi dołącza do towarzystwa. Zamiast jednak po prostu tam dojechać, to robimy to w starym stylu: przeżywając przygody i korzystając z niespodzianek, jakimi życie nas zaskoczy.
I to właśnie ta miłość do szerokich dróg prowadzących przez pustkowia, osamotnionych miejsc na które można trafić tylko przy okazji takich podróży – to mnie tu najbardziej ujmuje. Jak cyrk pozbawiony gości, rozbity pośrodku niczego.
Twórcy stawiają na różnorodność – raz bohaterowie nocują w nawiedzonym hotelu, by później uczestniczyć w kręceniu filmu albo odkryć zapomniany świat w stylu czwartego Mad Maxa. Morał jest standardowy i mówi o drogocenności przyjaźni. Jeśli nie chwytacie świata Aut, to ten serial niczego dla was nie zmieni. To tytuł kolorowy, sympatyczny, prosty. Tylko tyle i aż tyle.
Pinokio ("Pinocchio")
8 września | Disney+
Klasyczna baśń pozbawiona uroku klasyczności, zastąpiona współczesnością i jej brakiem uroku.
Nowa wersja wśród nowych wersji – ta jest oficjalnym remakiem od Disneya filmu z 1940 roku, ta sama historia i ta sama próba, tylko efekt jest skazany na porażkę. Mamy patrzeć na wróżkę i widzieć wróżkę, ale tak nie jest: po prostu nie stworzono na potrzeby filmu odpowiedniego środowiska, gdzie takie rzeczy, jak wróżka spełniająca życzenia w ogóle pasuje. Oczywiście, można oglądać to na ślepo wychodząc z założenia, że tytuł wystarczy, ale nie gwarantuję, że takie podejście przetrwa do końca seansu. I nie dlatego, że to remake – ale dlatego, że baśniowość jest w naturze tej… baśni. Jak widzimy wróżkę, to nie możemy kwestionować, że to włamywacz – twórcy muszą nas przekonać do magii. Gdy Pinokio tańczy i zachwyca widownię, my musimy uwierzyć w jej reakcję, zamiast czuć się tym manipulowanymi. Gdy bohater odkrywa świat, dla nas to też musi być przygoda, nie odhaczanie punktów. Nie da rady zrobić z tego współczesnego filmu we współczesny sposób, zachowując jednocześnie te wszystkie zbiegi okoliczności i absurdy. Albo jedno, albo drugie – tutaj łączymy te dwie rzeczy. Pinokio na koniec drze ryja do Toma Hanka, jak mu minął dzień, a ten robi minę do kamery i pyta: „zrobiłeś to wszystko w jeden dzień?”. A potem pojawia się potwór i ich zjada. Dzisiejszy widz będzie zadowolony.
Przynajmniej od początku jest jasne, jaki to będzie film. Narrator kłóci się sam ze sobą, w stylu nowoczesnego przekomarzania się symulującego humor czy lekkość, opóźniając rozpoczęcie filmu – zasiadamy do ogniska, przy którym siedzi więc ktoś, kto nie umie opowiadać.
What We Do in the Shadows - sezon IV
6 września | 10 odcinków po 30 min | HBO Max
Najlepszy odcinek: „The Wedding” (4×6)
Colin Robinson dorasta i Laszlo go wychowuje, Nandor ma dżina i życzy sobie ślub, Nadja założy nocny klub dla wampirów, Guillermo znajdzie sobie chłopaka. Aha, będzie jeszcze odcinek w stylu „Odpicuj mi dom”. Humor jest na miejscu, plus całość kończy się podsumowaniem, że wszyscy potrzebują większej zmiany, więc… Piąty sezon, czekam. Najwyraźniej twórcy mają w planach coś konkretnego.
Zaskakujące, że czwarta seria ma sporo momentów dramatycznych, ale skromnych i pod powierzchnią. Bohaterowie wyraźnie przeżywają wiele razy „moment”, ukrywają prawdziwe emocje lub kłamią, albo nawet wyznają coś, ale będzie to ucięte i szybko schowane pod dywan, ale będzie na ekranie, jak najbardziej. Czarne poczucie humoru, bycie wampirami, pogarda dla życia i głupota bohaterów zbierze tutaj ciężkie żniwo. Jak się nad tym wszystkim zatrzymać, to obejrzeliśmy w tym roku naprawdę dziwne rzeczy. Kto by chciał spin-off poświęcony postaci Frankiego? Albo barze, gdzie gośćmi są znane postaci historyczne, a Ghandi debatuje z Leonardo z Vinci?
Czwarty sezon nadal jest luźnym zbiorem pomysłów o różnej jakości, dostarczając w ten sposób kolejny raz tego, co fani już polubili. Przełom czy rewolucja w formie jest tylko zapowiedziana. Dobra, specyficzna rozrywka.
Tom i Jerry: Kraina bałwanków ("Tom and Jerry: Snowman's Land")
6 września | VOD
Jeszcze jedna nietrafiona reprezentacja klasycznej kreskówki – tania, niedorzeczna, obojętna
Wydaje się, że nie trzeba wiele filozofii – jedno jest kotem, drugie myszą, będą się gonić – ale nie, w tym filmie każde jest zwierzątkiem innego właściciela sklepu z zabawkami, dlatego jest między nimi konflikt. Sklepy konkurują ze sobą, więc i Tom z Jerrym konkurują, kto jest lepszy. A siostrzeniec Jerry’ego ożywi śnieg i będą mieć nowego przyjaciela. I będą śpiewać. Dużo tu śpiewania, więcej niż gonitw (bo slapsticku praktycznie tu nie ma). Tom i Jerry rozwiązują konflikt śpiewając i czarując, tego mi było trzeba. Naprawdę nie wiem, czemu właściciele praw autorskich do tych postaci uważają takie ich wykorzystywanie za dobry pomysł – tyle dekad bajek, a ja bym nigdy do nich nie podszedł po poznaniu tych nowych produkcji robionych za grosze, bez pomysłu czy czegokolwiek. Więcej tu „Troskliwych misiów” niż czegokolwiek związanego z „Tomem i Jerrym”. Świąt też tu nie ma, poza śniegiem i wręczaniem prezentów na koniec.
Animacja jest niesamowicie bylejaka. Zero cieni, gdziekolwiek, obraz wygląda strasznie płasko, zrobiony w czymś niewiele bardziej zaawansowanym od Painta. Miałem wręcz skojarzenia z grą komputerową o „Różowej Panterze”. A gdy jest przemoc, wtedy każda postać okazuje się być z plastiku. Na samym początku Tom przykłada sobie strzelbę do twarzy, dostaje w twarz dwa razy i nawet się nie rusza, te pociski nie mają na niego żadnego wpływu. Gdzie ta plastyczność, gdzie ból, gdzie krzyki Toma? Gdzie w tym wszystkim „Tom i Jerry”?
Duchy Inisherin ("The Banshees of Inisherin")
5 września
„You have no control who tells your story” McDonagh medytuje nad powodami, dla których ludzie żyją.
„Banshee” – duch w folklorze Irlandzkim zwiastująca śmierć członka rodziny poprzez krzyki czy zawodzenia. W najnowszym filmie McDonagha faktycznie jest postać starej kobiety, którą wszyscy wymijają na drodze, mieszkającej z dala od wszystkich – gdzieś w drugim akcie przepowie śmierć, ale bez krzyków czy nachalności, tylko w formie ostrzeżenia. Śmierć w tej historii jest nieunikniona, bohaterowie muszą tylko zadbać o to, by nie dosięgnęła ona niewłaściwych ludzi. Pádraic od lat przyjaźni się z Colmem, ale z jakiegoś powodu dzisiaj wspólne piwo nie jest możliwe. Nie chodzi o to, co ktoś zrobił czy powiedział, nikt nie ma tu negatywnych emocji wobec kogokolwiek, po prostu Colm nie chce się już przyjaźnić z Pádraicem. I ten ostatni nie może tego zrozumieć. Starzy przyjaciele, którzy mają się teraz od tak, rozstać? Dziwny wstęp do dziwnej historii w filmie dosyć zwykłym i absurdalnym jednocześnie.
Moja potrzeba spisania wrażeń – czasami przez postronnych traktowane jako recenzje – ustępuje mojej potrzebie zrealizowania pełnej analizy całego filmu, zastanowienia się nad nim w całości. Tutaj nie mogę nawet napisać, czemu przyjaciele przestają być blisko, chociaż to kwestia ledwo pierwszych 20 minut, a co dopiero głębiej wejść razem z wami w tę opowieść, ponieważ motywacje bohaterów i ich późniejsze działania są istotne. Całość rozgrywa się na wyspie Inisherin, z brzegu można usłyszeć działania wojenne w ramach Irlandzkiej Wojny Domowej i opowiada o zmaganiu bohaterów z codziennością, rzeczywistością, czasem. Teoretycznie jest to czarna komedia, ale nie tylko, a wręcz ledwo chociaż tyle. Zdarzają się zabawne wymiany zdań czy śmieszne zdarzenia, ale to przede wszystkim historia o wewnętrznych przemyśleniach i tym, jak tworzą one świat wokół nas. Przemyślenia, które można zaobserwować wyłącznie na twarzach bohaterów, ale niekoniecznie zrozumieć.
To film do oglądania przez tych nastawionych na kontakt ze sztuką, która chce coś powiedzieć, zostawić po sobie. Przede wszystkim poprzez dialog z potrzebą i zasadnością potrzeby zostawiania czegoś po sobie na tym świecie – czegoś, co mogłoby rezonować z ludźmi żyjącymi setki lat po nas. Co w końcu zostawimy? To, co chcemy zostawić? Czy to, co zostanie po nas niezależnie od tego, jaką mamy nad tym kontrolę? Waszyngton w sztuce Hamilton śpiewał, że nie masz władzy nad tym, kto opowie twoją historię. Bohaterowie McDonagh mają tę możliwość, ale nie są tego świadomi.
Film zaczyna się 1 kwietnia 1923 roku, kończy nieco ponad tydzień później. 10 kwietnia dojdzie do śmierci generała w Irlandzkiej Armii Republikańskiej (IRA), walczącej o włączenie Północnej Irlandii do niepodległej względem GB Irlandii. Wcześniej podzielili się, wywołali wojnę domową i przegrali, a śmierć owego generała była wstępem do końca konfliktu. Północna Irlandia jest częścią Królestwa, a IRA żyje do dziś, pod nową nazwą. McDonagh kończy swój film słowami: „Some things there’s no moving on from. And I think that’s a good thing.”. Nie jest jasne, co miał na myśli – on i jego bohater.
Całość dedykowana montażyście, Jonowi Gregoremu. Montował nie tylko poprzednie filmy McDonagh, ale też Mike Leigh czy Drogę czy Donnie Brasco. Zdjęcia do Duchów… zaczęły się miesiąc później.
PS. Plakat to taki spoiler, że nie wytrzymie. Tylko to chyba też ma znaczenie…
Nie martw się kochanie ("Don't Worry Darling")
5 września | HBO Max
Do oglądania jako jeden z pierwszych filmów w swoim życiu – i tylko wtedy może być świetny.
Kinomani widzieli już wiele produkcji, których bohaterka zaczyna mieć problemy z odróżnieniem rzeczywistości od fantazji – albo żyje w idealnym społeczeństwie, które okazuje się kłamstwem i tylko ona wydaje się je dostrzegać. „Nie martw się kochanie” jest jeszcze jedną taką historią: lata 50 w USA, przedmieścia, on wyjeżdża do pracy razem z innymi mężami, a ich żony zostają w domu i sprzątają. Wszystko jest idealne dopóki… Hm, w sumie chyba ten film nie ma żadnego „dopóki”, po prostu bezpośrednio przechodzi do bohaterki mające różne wizje, podejrzenia i tak dalej, znacie to. Takim momentem mogło być chyba lądowanie samolotu, ale już wcześniej miała podejrzenia, ale te były niemrawe. Zresztą ten samolot to też lipa, bo tylko się obudziła w domu po wszystkim, nie pamiętając powrotu. I czemu ten samolot w ogóle miał miejsce, skoro w obliczu wyjaśnienia nie miało to żadnego sensu? Generalnie to schemat klasycznie źle zrealizowany.
I mogę sobie wyobrazić, że jeśli czegoś takiego w życiu jeszcze nie widzieliście, to wtedy… będzie wam się ten film podobać. Jazdy na jawie, surrealistyczne doświadczenia, wszystko będzie trochę „inne” – jak to widziałem pierwszy raz w życiu, to mi się podobało samo w sobie i w ogóle tego nie kwestionowałem. Jest jednak różnica między filmami, które po prostu to robią, a takim „Truman Show”, które pomimo powtórek pozostaje jednym z moich ulubionych filmów i nadal mogę go oglądać. A tutaj powstaje nowy film, który oglądam z niechęcią, bo czuję się, jakbym już go widział i nie polubiłem go już wtedy – a ta różnica to kreacja świata i postaci, które nadałyby temu unikalnego posmaku. Dzięki niemu to doświadczenie – chociaż nadal podobne – byłoby czymś świeżym. To jednak nie jest nic świeżego, to powtórka, my odbywamy tę samą podróż ponownie. A w tym wypadku taki rodzaj opowieści zupełnie się nie sprawdza, bo oglądamy ją z dystansu, nie umiemy się wczuć w bohaterkę i jej schizy.
Które, zresztą, są całkowicie niewłaściwe i idiotyczne. W jednej scenie ściany domu zaczynają przygniatać Alice do szyby – niby jakie jest tego wytłumaczenie? Bo finał w ogóle nie adresuje tego typu odpałów.
Wiemy, że to jest przedstawienie, widzimy schemat, widzimy też niedorzeczne zachowanie bohaterki. To wszystko nas odpycha od filmu, którego jedyną atrakcją są schizy protagonistki, które znudziły się nam 20 filmów temu. W kluczowej scenie podejmuje walkę i krzyczy podczas kolacji na tego, kto niby może być organizatorem tego całego zamieszania: oboje krzyczą na siebie. Debatują, jedna strona zbija drugą, obnażają nawzajem swoje kłamstwa albo słabości… I wtedy jakaś baba się odzywa, wszyscy pozostali milczą. Baba wali monolog do protagonistki pt „jak śmiesz takie oskarżenia rzucać” – czemu bohaterka wtedy milczy? Bo tak mówi schemat. Ten film umie się słuchać wyłącznie schematu. Łącznie z tym, że końcowe wyjaśnienie nie może się trzymać kupy.
A co „Nie martw się…” chce powiedzieć przy pomocy tego wszystkiego? Chyba na siłę chce nienawidzić mężczyzn – nawet wtedy, gdy sam film na to nie chce iść. W skrócie wszystko okazuje się spełnieniem męskiej fantazji, w której facet zaspokaja wszystkie potrzeby kobiety, to on zapewnia utrzymanie, po powrocie do domu jest seks i kolacja, własny dom i co tam jeszcze chcecie. I chociaż okazuje się, że niektóre kobiety też biorą w tym udział z własnej woli, to bohaterka nadal płacze i krzyczy: „o mój boże, te biedne kobiety, zniewoliliście je!”. I chyba tylko widzowie w tym momencie pomyślą: „a może niektórzy faceci też zostali zniewoleni przez swoje kobiety?”. Film jednak o tym nie myśli. Generalnie ten film mało przemyślał cokolwiek.
Wieloryb ("Whale")
4 września | Kino
Piękny film o pogodnym człowieku, który kocha swoją córkę.
All The Beauty And The Bloodshet
3 września
Aktywiści o sobie bardziej niż o misji. I nadal nie mówią wystarczająco o sobie.
Bohaterka tego dokumentu jest fotografem i razem ze swoimi wspólnikami jest zaangażowana w sprawę firmy farmaceutycznej, która coś tam, coś tam, ludzie umierają przez nią. Szczegóły to tam pikuś, nawet ogólny zarys sprawy jest przedstawiony w mętny sposób – ale na przestrzeni całego dokumentu można pozbierać fragmenty, z których wynika, że lobbowali w środowisku medycznym podawanie ich środku osobom uzależnionym, przez co chorzy umierali, a biznes kwitł. To generalnie wszystko. I z tych pieniędzy sponsorują muzea, więc teraz pani fotograf z kolegami drą ryja w owych muzeach, żeby wywrzeć na nich presję, aby przestali brać pieniądze od tych firm farmaceutycznych.
Do tego dostajemy podróż przez życie pani fotograf i jej bliskich, jej środowiska i ludzi, których poznała. To wyraźnie opowieść bardziej skierowana na artystów i jak oni się czują – na jednej rozprawie pani fotograf czyta z kartki i wyznaje, że była uzależniona, a teraz jest w trakcie odwyku. I podkreśla, że nie czuje z tego powodu wstydu. Nikt nie pytał, nikt nie osądzał, ale trzeba to powiedzieć najwyraźniej. Temat wstydu nie jest zgłębiony, nikt też nie kwestionuje zasadności jego braku – może wstyd byłby akurat na miejscu? Mówią tylko, że nie można osądzać osób uzależnionych i coś tam, coś tam, to nie ich wina. Osobiście – znam dzieła sztuki, gdzie są historie osób, które zeszły na samo dno i się od niego odbiły, a teraz mówią szczerze o tym doświadczeniu w pełni. Przyjmują to na klatę, prezentują kim byli, kim są teraz, jak z tego wyciągnęli wnioski, jak się zmieniali. All The Beauty... pokazuje okres narkotyków i przygód bez komentarza, nie wchodzi w te osoby, nie obnaża ich. Mogą nam pokazać ich miejsca intymne, ale własnej duszy się wstydzą. Grzeczna i miła to wiwisekcja, taka pobieżna i bezinwazyjna, która „chce” dobrze. Nic więcej.
Część aktywizacyjna jest równie pobieżna. Wszystko jest w skrócie, relacjonowane przez osobę niezainteresowaną ekonomią, polityką czy ciągiem przyczynowo-skutkowym. Na końcu powiedzą, że coś się stało, standardowy biały tekst na czarnym tle czy coś, zero niespodzianek. Muzea w końcu przestały brać pieniądze od tych ludzi – tylko co to znaczy? Mają teraz mniejszy budżet i musiały kogoś zwolnić? Biorą te pieniądze z innego źródła? Miasto ich wsparło kosztem placu dla dzieci albo remontu dróg? Nieważne, przytulą się, ucieszą, będzie symboliczne zwycięstwo i kończymy. Planeta uratowana, Wenecja wygrana, krytycy szczęśliwi.
Argentina, 1985
3 wrzesień | Prime Video
Wzorowane na JFK. Tam Costner dowalił 40-minutowy monolog i skończył mrożącą ciszą. Tutaj gość czyta z kartki przez 5 minut i zbiera oklaski.
Tematem filmu są autentyczne wydarzenia mające w Argentynie, które potem trafiły do sądu. Film nie jest zbytnio zainteresowany opowiedzeniem tej historii, bardziej jej streszczeniem, więc robi najmniej, jak się da. Zainteresowanym najwyraźniej to wystarcza: podjęcie tematu i powiedzenie o nim jedynej, słusznej rzeczy. Źli są źli i mają iść do piekła, naród Argentyński tego się domaga. Wystarczyło w Cannes, wystarczyło do zgłoszenia na Oscary.
Dostajemy więc standardowe elementy – dobrze wykonane, ale to wszystko. Prokuratura musi być dzielna, oskarżeni są pewni siebie i grożą bohaterom w delikatny sposób. Trudno mówić o napięciu lub zaangażowaniu. Gdy w końcu trafimy na salę sądową, to zeznania będą podawane w pośpiechu, a montaż zastąpi narrację. Niech wszystko przekłada się, niech wszyscy się przekrzykują w nakładaniu jednej sceny na drugą, jeszcze głos z OFF-u dodajcie. Na dodatek film i tak się urywa w momencie składania apelacji, bo w sumie i tak powiedzieli tylko tyle, ile od początku zakładałem, że powiedzą. Nie musieli tego mówić do końca – sukces narodu, Argentyna silna, źle przegrali, radość. Tylko o co chodzi?
W wielkim finale bohater w rozmowie zostaje oświecony: musi zrobić dobrą mowę końcową. Więc to robi. Czyta z kartki przez pięć minut, a montażysta i operator robią co mogą, by dynamicznie zaprezentować statyczną salę. Przemowa nie jest niczym specjalnym – ot, że za przestępstwa powinna być kara piekła. Gdy się kończy, wszyscy zaczynają klaskać. Kolega się pochyla i mówi: „Dobra robota”. Kompozytor włącza podniosłe smyczki. Wspaniała scena, zapomnę ją natychmiast.
Pewnie dobrze, że taki film powstał. Szkoda, że nie zostanie w pamięci.
Pearl
3 września
Life is brutal, dlatego na farmie są widły i aligatory. Śmieszy i przeraża w jednym seansie.
Rok 1918. Koniec pierwszej Wojny Światowej, czasy Hiszpanki. Tytułowa bohaterka żyje na farmie, w izolacji przed wirusem razem z resztą rodziny. Czeka tylko na męża, który wyjechał na wojnę. Rzeczywistość jest nudna i przykra, dlatego Pearl fantazjuje, chce tańczyć i być gwiazdą – pod spodem jest oczywiście potrzeba miłości, niezaspokojona przez twardą matkę oraz sparaliżowanego ojca na wózku, który wymaga całkowitej opieki we wszystkim. Takie życie niczego nie oferuje, dlatego bohaterka ucieka do świata marzeń. Takie przedstawienie dla wielu może nie wystarczać, ponieważ twórcy duży ładunek kładą na monolog umieszczony pod koniec opowieści, trwający 6 minut i 20 sekund (znaczy monolog jest dłuższy, ale na początku są cięcia, te sześć minut to jedno ujęcie), który dużo bardziej wchodzi w historię tej postaci i jej perspektywę, jak stała się tym, kim jest w filmie. Jakkolwiek ten monolog nie jest imponujący pod każdym względem, to jednak ten prequel bez niego jest mało prequelowy. Przedstawia nam tę postać, ale nie pozwala jej zrozumieć, a wręcz grozi niebezpieczeństwem zaszufladkowania jej przez wielu widzów jako psychopatki, gdy w rzeczywistości to bardzo złożona postać.
Sam myślałem, że to trochę parodia prequeli – te wszystkie „drobne” nawiązania do filmu X wywoływały u mnie uśmiech politowania. Tamten film w końcu był parodią, a tutaj w openingu protagonistka widzi żywą gęś i nabija ją na widły bez powodu, a potem zanosi nad wodę, by nakarmić nią aligatora. Jak takie coś można traktować poważnie? Cóż, jednak można, tylko zajmuje to bardzo dużo czasu. Opowieść trwa, a ja z czasem coraz bardziej byłem zaangażowany w tę tragiczną historię. Ten film pozwala ją poczuć, współczuć Pearl i zrozumieć, jak stała się tym, kim jest obecnie. Ponoć ten tytuł jest nazywany „Jokerem w wersji żeńskiej” i coś w tym jednak jest. To intrygująca historia o marzeniach na temat innego świata, w którym można zacząć wszystko od nowa. Tutaj obecny świat jest koszmarem, którego nie można porzucić, zawsze będzie w tobie i za tobą. Brak miłości jest początkiem każdego zła w tym świecie, wszyscy się nienawidzą – nawet jeśli to nie prawda. Zaczyna się od nienawiści wobec jednej osoby. Potem wobec siebie. A potem dopiero przychodzi reszta.
Na to jednak trzeba poczekać, praktycznie do samego końca – do monologu oraz uśmiechu, gdy lecą napisy, a nasza protagonistka nie mruga przez prawie dwie minuty, starając się ze wszystkim sił podtrzymać iluzję tego, co uśmiech wyraża. Wtedy dopiero czujemy to samo, co czuje ona. To może być film do oglądania wielokrotnego, bo wcześniej głównie czekałem na jakiś horror. Ten film miał być w końcu horrorem, prawda? Horror trwa jednak cały czas, tylko twórcy w pełni o nim mówią zbyt późno.
Women Talking
2 września | VOD
Puste, obojętne gadanie. Aktorzy starają się nadać godności, co im wychodzi.
Chociaż mamy rok 2010, to wydaje się, jakbyśmy oglądali film, którego akcja rozgrywa się setki lat temu. Głównie dlatego, że pani reżyser wymyśliła sobie kolorystykę zbliżoną do czerni i bieli, która miała postarzeć prezentowane wydarzenia – nie przewidziała, że przez to całość będzie monotonna, nieciekawa i bezbarwna jeszcze bardziej, niż już jest z powodu swoich postaci, tematyki czy historii. Oto oglądamy komunę religijną, gdzie kobiety są źle traktowane, więc teraz debatują, czy wyjechać, walczyć albo milczeć. Przy czym „debata” to zbyt mocne słowo, ponieważ każda postać reprezentuje tylko jakiś punkt widzenia i nie ewoluuje. Nie jest prawdziwą postacią, jedynie aktorem starającym się nadać godność wypowiadanym tekstom. I im się to udaje, chociaż wiele nie zmienia. Dyskusja stoi w miejscu z wielu kolejnych powodów: twórcy nie są tym w ogóle zainteresowani, bardziej szukają okazji to kolejnego powtórzenia przesłania, które nawet przesłaniem nie jest, ale przynajmniej sprawia wrażenie, że twórcy są po „dobrej stronie” w dyskusji na temat jakiś.
Świat filmu nie jest zbudowany w bogaty i przekonywujący sposób, jedynie garść skrótów i rzeczy, które widzieliśmy w innych tego typu opowieściach. Nie możemy więc poznać realiów życia bohaterek, wyobrazić sobie w ich sytuacji czy myśleć całościowo o tym, o czym oni debatują. Muszą zostawić swoje dzieci, jeśli odejdą. A czemu? Mogą zabrać, ale tylko te młodsze. Dobrze, ale jak będą się nimi opiekować? Jak sobie dadzą tak naprawdę radę? Debata jest pozbawiona podstaw, bo wszystko ma wymiar symboliczny, by opowiedzieć raz za razem o opresji kobiet przez mężczyzn. Wyszedł film gardzący mężczyznami, który z każdej strony sprawia wrażenie, że rok 2022 jest końcem ery „Oscar bait white guilt movies” (Till nie dostało nominacji, nawet dla aktorki!). Teraz mogą zacząć robić „Oscar bait white men guilt movies for women” or something, i don’t know.
Czas akcji zapewne miał pokazać, jak blisko takie antyczne praktyki są. W praktyce oznacza, że debatowali nad ucieczką cały film, a zapewne wystarczyłby spacer trwający 10 minut w dowolnym kierunku, by znaleźć kogoś z telefonem, zadzwonić po policję i po godzinie byłoby po wszystkim. Tak biednie jest przedstawiony świat filmu, że takie rozwiązania wydają się całkowicie realne dla widza. Wtedy film byłby ciekawszy, bo zamiast gadania byłoby działanie, a zamiast teorii, to niektóre bohaterki w praktyce musiałyby zostać dla Boga w takiej komunie.
PS. Ben Whishaw to Halle Berry tego roku chyba. Za rolę w Będzie bolało bym go nagradzał, za jego płacz tutaj mam ochotę go wyśmiać.
Trick or Treat Scooby-Doo!
2 września | VOD
Last Jedi w świecie Scooby’ego. Velma podrywa złola, a Fred opłaca siły ciemności, by sprowadzić więcej przestępców. Co ja w ogóle oglądam…
Twórcy nie ukrywają się za bardzo z tym, że gardzą oryginalną kreskówką o Scoobym i krótko mówiąc mają w głębokim poważaniu w zasadzie cokolwiek. W pierwszej scenie bohaterowie łapią przestępcę poprzez zbudowanie gigantycznego lasera, który wycelują w górę, bo złol przebrał się za kota i teraz ściga czerwoną kropkę lasera. Skoczy na nią tak mocno, że wywoła lawinę, która go przygniecie. I tak zostanie złapany, ale bohaterowie mają wywalone na niego i się zmywają, więc nawet nie wysłuchają końcowej mowy antagonisty. Widać twórcy obejrzeli Last Jedi i się zainspirowali wywracaniem schematów, zaskakiwaniem odbiorcy, a także skopiowali tamtejsze poczucie humoru.
Teraz bohaterowie stwierdzają, że wszyscy ich przeciwnicy od lat 60. nosili kostiumy z jednej fabryki. Więc idą zamknąć babę, co prowadzi tę fabrykę xD A ona jeszcze najpierw wynajmie w ogóle kogoś, by „zajął się” naszymi bohatera, więc dobrze się składa, bo za coś trzeba ją było wsadzić do więzienia. Velma oczywiście zaczyna na nią lecieć, pewnie tak ją podnieciła wizja „zajęcia się” nią. I bez tej baby, co robiła kostiumy, nie ma przestępców! Fred, Velma, Daphne, Shaggy i Scooby nudzą się, ściągając koty z drzew czy szukając zgubionych skarpetek. Last Jedi. Fred ma tego dość i prosi studnię spełniającą życzenia, by znów coś się zaczęło dziać. I zaczyna, więc biorą babę od kostiumów do pomocy, która okazuje się bardziej kompetentna (czyli w ogóle) do tego zadania od protagonistów. Tzn. gdy przestanie pozować i machać biodrami, jakby udawała śpiewanie piosenek w Internecie.
Po wielkim finale Fred, dobrze wiedząc, że to nie studnia spełniła jego życzenie, bierze plik banknotów i wywala go do studni metodą „make it rain”. Najwyraźniej Fred bywał z strip-klubach. Śmieje się przy tym maniakalnie, wszyscy wokół tak samo. Proszą o więcej zagadek, więcej potworów, więcej przestępców. Bajka dla dzieci, proszę państwa. I tak seans się kończy, wyglądając przy tym jak zły sen, ale to jest rzeczywistość. Wiedziałem, że to będzie słabe, ale to jest naprawdę słabe. Na poziomie tak niskim, że wręcz trzeba zobaczyć, aby uwierzyć.
A jak ktoś nie oglądał nigdy Scooby’ego? To dostanie słabą animację pozbawioną sensu, którą wyłączy po 5 minutach, bo ta nieustająco nawiązuje do czegoś, czego nie zna.
Nierozłączki: Duch, który musiał odejść ("Ivy & Bean: The Ghost That Had to Go")
2 września | Netflix
Dziecięca fantazja to dzięcięca rzecz.
Chyba pierwszy raz widzę produkcję, która nie urzeczywistnia dziecięcych fantazji. Sąsiad nie okazuje się przestępcą, duchy nie okazują się istnieć, nie ma też żadnych tajnych intryg. Są po prostu dzieci, które się bawią, a kamera to uchwyciła. W tej produkcji akurat są przeświadczone, że toaleta w szkole jest nawiedzona, więc składają ofiary z ulubionych zabawek, żeby przegnać złe duchy. I zalewają kibel i mają szlaban. Koniec historii. Niecała godzina, to wszystko.
Dzieci to urocze „troublemakery”, dorośli są od rozkładania rąk, styl wizualny trochę przywodzi na myśl „Matyldę. Niby jest tu groźna pani dyrektor, którą przez przypadek spotyka coś złego (na zasadzie karmy), ale w sumie to nic z tej historii nie wynika. Pewnie nadaje się do puszczenia małym dzieciom, aby zobaczyli, że czasem fantazje to tylko fantazje. O ile to cokolwiek warte. Dla całej reszty – jedna gwiazdka.
BARDO: fałszywa kronika garści prawd
1 września | Netflix
Fantastyczny spektakl. Nawet jeśli twórcy nie zależy, by cokolwiek z tego zrozumieć.
Głośni sąsiedzi ("Fenced In")
1 września | Netflix
Najgłupsza komedia roku.
Bohater pracuje w sklepie z instrumentami muzycznymi, od czego ma rozwalone nerwy – każdy głośniejszy dźwięk może go zabić. Zmienia więc z rodziną miejsce zamieszkania na spokojniejsze – ale okazuje się, że są tam głośni sąsiedzi. Tacy na serio głośni, impreza, zwierzęta, drą ryja dla zasady i jeszcze jest ich wielu, drących ryja równocześnie. I w tej sytuacji bohater idzie na wojnę, zamiast się przeprowadzić znowu. Pewnie głównie dlatego, że tym razem jest w mniejszości – nawet żona mu mówi, żeby wyluzował, chociaż przed chwilą była pierwsza do troski o jego zdrowie. Nikt go nie popiera w tym, że sąsiedzi są za głośni, a co więcej – to bohater cały czas wychodzi na tego gorszego, na idiotę i prostaka. Komedia. W roli głównej prawdopodobnie dwóch najmniej lubianych stand-up’erów Brazylii, którzy od 20 lat ciągną jeden żart – jeden jest głośny mówiąc nieśmieszne rzeczy, drugi robi miny w reakcji na nieśmieszne rzeczy. Ponadto humor polega na powtarzaniu tego, co przed chwilą miało miejsce. Ten drugi chociaż na początku filmu wydaje się obiecujący – jeszcze nie śmieszny, ale ma timing ogarnięty, może coś z tego będzie… A potem mija piąta minuta filmu i wszelkie nadzieje odchodzą, zostaje tylko frustracja.
Gdy historia dobiega końca, bohater ujawnia swoją destrukcyjną stronę. Po godzinie walczenia o spokój i ciszę dostaje je, ale nie może z tym żyć, więc walczy, by wszystko odkręcić. I żałuje, płacząc w ostatniej sekundzie filmu. Komedia. Wcześniej jeszcze zabije człowieka i ukryje ten fakt, ale wszystko spoko – pół godziny później się okaże, że to nie on zabił, luz. Jeszcze wsadzi dynamit do papugi i rozjebie ją na milion kawałków, ale spoko, luz, ona to przeżyje. Komedia.
Related
2022 5 gwiazdek Amazon Prime filmy Kino netflix recenzje seriale wrzesień
Najnowsze komentarze