Steven Spielberg

Steven Spielberg

31/03/2018 Opinie o filmach 0

When you listen, you learn, You absorb like a sponge – and your life becomes so much better than when you are just trying to be listened to all the time.” – Steven Spielberg

Pojedynek na szosie ("Duel", 1971)

5/5

David Mann jedzie typową, długą i pustą drogą przez pustynię. Dociera do momentu, gdy tuż przed nim wolno posuwa się wielkie, ciemne i śmierdzące bydle, ciężki pojazd bliżej nieokreślony. Więc go pan Mann wyprzedza. Wszystko w porządku, dopóki bydle nie wyprzedzi naszego bohatera. Gdy prowadzenie jeszcze raz się zmieni, tajemniczy kierowca zacznie ścigać niewinnego kierowcę małego, rodzinnego pojazdu, który przecież nic nie zrobił. 

Jeden z tych filmów akcji, które są lepsze od gier komputerowych – taka była moja myśl kilka lat temu, gdy oglądałem Duel pierwszy raz. W takich filmach jak Avengers wszystko byłoby ciekawsze, gdyby zrobiono z tego grę. Pojedynek… jest inny, tu emocje pochodzą właśnie z bezsilności i niemożliwości ingerencji w wydarzenia, obserwowania w napięciu co się stanie. Tak właśnie winno wyglądać kino przygodowe. Tego nie można opowiedzieć lub przenieść na inne medium. To trzeba obejrzeć, by poczuć i zrozumieć.

Drugą siłą filmu jest autentyczna potrzeba zrozumienia tajemniczego kierowcy. Dlaczego robi to, co robi? Może nie lubi czerwonych aut? Z czasem gra staje się naprawdę poważna. A przecież taka była od samego początku. Tylko wtedy nie dało rady w to uwierzyć.

A licznik bije. 50 mil na godzinę i coraz więcej… Zdecydowanie jeden z moich ulubionych filmów. Nie tylko od Spielberga.

Steven Spielberg

Obecnie Steven Spielberg znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #46

Top

1. Szczęki
2. E.T.
3. Pojedynek na szosie
4. Monachium
5. Poszukiwacze zaginionej Arki
6. Park Jurajski
7. Szeregowiec Ryan
8. Lista Schindlera
9. Fablemanowie
10. Indiana Jones i ostatnia krucjata
11. Przygody Tintina
12. Bliskie spotkania trzeciego stopnia
13. Indiana Jones i Świątynia Zagłady
14. Player One
15. Raport mniejszości
16. Imperium Słońca
17. Most szpiegów
18. Terminal
19. Złap mnie, jeśli potrafisz
20. Czas wojny
21. Kolor purpury
22. Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki
23. Wojna światów
24. A.I. Sztuczna inteligencja
25. Lincoln
26. Amistad

Ważne daty

1946 – urodziny Stevena

1970 – debiut telewizyjny

1974 – debiut kinowy

1991 – drugie małżeństwo

Szczęki („Jaws”, 1975)

5/5

W pobliżu miasteczka utrzymującego się głównie z letniej turystyki ginie kobieta. Została zamordowana przez rekina. W morze wyrusza miejscowy policjant, specjalista od rekinów oraz ich doświadczony łowca. Zanim do tego jednak dojdzie, poznamy tych ludzi, miejsce akcji oraz zaczniemy odczuwać dramaturgię.

J.J. Abrams chwalił Szczęki jako przykład filmu, który jest o czym innym, niż się wydaje. Polowanie na rekina jest tylko pozornym celem filmu, prawdziwym jest podróż głównej postaci, Martina Brody’ego, pracującego na stanowisku szeryfa, który zaczyna historię, bojąc się wody i nie wiedząc, że nie jest w rzeczywistości tak twardy, jakby chciał. Gdy tylko dowiaduje się, że w wodzie grasuje morderca, to podejmuje kroki, by zamknąć plażę – ale szybko zostaje zgaszony przez burmistrza, który łatwo przekonuje go, że nie warto zacząć wszczynać żadnej paniki. Brody nie jest zbyt charyzmatyczny i nie podejmuje wielu działań. Musi korzystać z pomocy innych, musi podążać za innymi, prawie nigdy nie jest „z przodu„. Szczęki pokazują podróż tego bohatera, jak staje się bardziej wyrazisty, ale też jak to los zaczyna go testować coraz bardziej.

Jest tylko kilka takich rzeczy, które właśnie dzieją się przez cały film, ale najbardziej rzucają się w oczy w spokojniejszej pierwszej połowie filmu. Trudno jest mi nie uwielbiać warsztatu Spielberga na etapie jego wczesnej kariery, kiedy to po prostu UMIAŁ robić kino. Uwielbiam konstrukcję niemal każdej sceny, zaplanowane w akcji momenty na cięcie montażowe czy też fakt, że bohaterowie, będąc wspólnie na ekranie, zawsze mają w rękach coś, co wymusza interakcję między nimi. Nawet jeśli jest to coś banalnego, pokroju podpalenia papierosa lub podania kieliszka z wódką drugiej osobie. To nie jest tylko stanie w pokoju i gadania, ten film jest w ciągłym ruchu, bohaterowie cały czas coś robią. Zamiast zaczynać scenę od razu jak dwoje ludzi może zaczynać rozmowę, niech jedna będzie zajęta, żeby druga musiała walczyć o jej uwagę. Proste, ale ile filmów o tym pamięta?

Muszę jednak przyznać – historia i scenariusz w pierwszej połowie Szczęk mogły być lepsze, jeśliby tylko obie te rzeczy nieco… zagęścić. Trzy morderstwa mają miejsce, zanim bohaterowie wyruszą w morze, aby odnaleźć mordercę. Spokojnie dałoby radę uciąć chociaż jedno z tych zabójstw, naprawdę. Mija ponad 70 minut, zanim twórcy przechodzą do rzeczy, to stanowczo za dużo!

Druga połowa jednak od razu mnie chwyciła i trzymała w napięciu, to tutaj wyruszają w rejs, by zapolować na rekina i zaprzestać morderstwom. Pierwszą oglądałem bardziej jako kinoman, podczas gdy drugą już po prostu jako widz. Może nawet dziecko, które dopiero odkrywa magię kina. Trzech gości na łódce, cierpliwie i metodycznie zastawiają sidła na drapieżnika, co chwila ukazując widzom, z jak poważnym przeciwnikiem tutaj ogląda starcie. Wątpiłem, czy im się uda, albo czy przeżyją. Wątpiłem, czy komukolwiek sztuka pokonania tego wyjątkowego rekina może się udać. Zalety są jeszcze gdzie indziej: Spielberg musiał oszczędzać na budżecie, co z jednej strony wyraźnie widać (a raczej nie widać… Na przykład rekina), z drugiej jednak całość zrealizowano z takim rozmachem (jazdy kamery z boku łodzi, gdzie na jednym ujęciu ludzie chodzą po sterburcie, a metr pod nimi przepływa rekin!), jakby te ograniczenia tak naprawdę były decyzjami artystycznymi. I wszystkie się opłacają. Po pierwszej wolniejszej połowie filmu od razu byłem chwycony, a symboliczna przemoc szokowała mnie, jakbym oglądał Szczęki w 1975 roku.

Punkt kulminacyjny to już jeden z najlepszych momentów w historii kina. Wtedy liczą się sekundy, wszystko uległo zmianie w zaledwie chwilę, wszystko jest w ciągłym ruchu i nie ma innego wyjścia – to ostatnia szansa. Uda się albo zginiemy, a muzyka Williams wręcz wyskakuje z siedzeń, jakby chciała krzyczeć „MUSI SIĘ UDAĆ!” i nic innego się teraz nie liczy na tym świecie… Plus ten niewypowiedziany (może nawet nieplanowany?) moment ukazujący, na czym tak naprawdę polega przewaga ludzi nad rekinem*. Nie wiem, czemu oglądałem teraz ten film dopiero drugi raz w życiu. Już chcę go obejrzeć trzeci raz.

*w finale wystarczyłoby, żeby rekin… poczekał. To by mu zapewniło zwycięstwo. Bohaterowie filmu umieli się wycofać, planować, próbować czegoś innego. Zwierzę za to polegało jedynie na instynkcie i to go zgubiło. Piszę o tym na wszelki wypadek, bo ponoć Szczęki ukazują według niektórych ułomność ludzkości wobec zwierząt i tego typu podobne rzeczy.

E.T. (1982)

5/5

Jestem oczarowany. Przygoda i odkrywanie w stanie czystym, ponadczasowe i uniwersalne.

Parę dni temu usłyszałem wypowiedź Rogera Eberta o języku filmowym, którego używa Spielberg. Konkretnie chodzi o ukazanie tajemnicy – w większości produkcji używa się do tego mroku. Spielberg używa jednak światła, dzięki czemu utożsamia nieznane z nadzieją i pozytywną energią, zamiast zagrożeniem i niebezpieczeństwem. To jest szczególnie częste w jego tytułach adresowanych do młodszej widowni, a w ET rzuca się w oczy od pierwszych minut, kiedy widzimy coś, czego jeszcze nie rozumiemy – zamieszanie nocą w lesie, grupę ludzi z latarkami goniących za czymś po lesie. Ludzie gubią trop, podczas gdy obiekt gonitwy wędruje do domu na przedmieściach Los Angeles, gdzie zawiera przyjaźń z małym chłopcem – Elliottem.

ET to kino niewielu słów czy wyjaśnień – zamiast tego jest tu dużo obserwacji i oglądania. Spielberg nakręcił tę historię w bardzo zaawansowany sposób, przeplatając obraz na ekranie masą warstw i symboli, jednak wszystko to zrobił w niewidzialny sposób, przystępny dla dzieci. I właśnie rozpiętość pomiędzy tymi dwoma faktami urywa mi łeb jako kinomanowi, ale jako widzowi mój łeb jest urywany przez film sam w sobie. Nie tylko przez to, jak efekt w filmie został osiągnięty, ale też przez efekt sam w sobie. Jestem pod wrażeniem filmu „ET„, jestem oczarowany, urzeczony i po seansie zachowywałem się jak dziecko, które nie wie jeszcze, co powiedzieć, po doświadczeniu czegoś tak nowego i wyjątkowego, jak seans filmu.

Wydaje mi się interesujące, że nie czułem tego jako dziecko, ale czuję jako dorosły.

Olśniewa mnie prezentacja bohaterów (zupełnie jak w „Szczękach„, Elliott musi walczyć o uwagę swojego rodzeństwa i matki, ale jej nie dostaje i w ten sposób szybko go rozumiemy – poprzez działania bohatera!) albo ukrywanie przed widzem twarzy dorosłych przez niemal cały film. Z drugiej strony czerpałem przyjemność ze stawienia czoła temu doświadczeniu razem z bohaterami – akceptacja nieznanego, poznanie go i zrozumienie. Jedynie gdzieś z tyłu głowy świtało mi, że to przecież czysto filmowa przygoda, pozbawiona dialogów i tajemnicza, ale przy tym zrozumiała i fascynująca. W kulturze popularnej ET jest utożsamiane z tekstami w stylu „ET phone home” albo ujęciami na rower lecący na tle księżyca, ale dla mnie najważniejsza jest scena w szkole, w której podczas lekcji biologii uczniowie mieli ciąć żaby, ale Elliott, wykorzystując doświadczenie z pozaziemskim przyjacielem, zaczyna rozmawiać z płazem i wypuszcza go na wolność. W końcu o tym ostatecznie jest ta historia – o chłopcu, który na początku nie umie się wybić na tyle, by dołączyć do gry z kolegami brata, ale na koniec jednym zdaniem angażuje ich do współpracy. Dlatego też tak wiele obszarów historii jest nieznanych. Scenarzystka obcięła fabułę do niezbędnych rzeczy, skupiając się wyłącznie na dostarczeniu doświadczenia, a fakt, że udało się znaleźć w tym niezbędny balans i sprawić, żeby ET działał… Nie mam słów. Ten film działa. Po prostu działa. Mogę poświadczyć samym sobą. Jest magiczny.

PS. Czym, u licha, jest „penis breath” i jak ktoś może tym zostać?
PS2. Czy oni musieli pedałować po wzbiciu się w powietrze? Moja teoria jest taka, że za tym stoi ta sama technologia co za świecącymi butami. Dzięki nim biegaliśmy szybciej, ale wciąż musieliśmy przebierać nogami, aby je uruchomić. Zgadzacie się ze mną?

W sprawie serialu "Stranger Things"...

Kiedy zobaczyłem pierwszy sezon, to stwierdziłem, że jest to kopia dokonań Spielberga czy Kinga. Nic oryginalnego, nic od siebie – nuda. Teraz obejrzałem ET pierwszy raz od czasów podstawówki i ta produkcja wciąż ma w sobie magię, chociaż od premiery minęło blisko 40 lat. Nie ma w niej też nic, czego nie można byłoby zrealizować dzisiaj, to uniwersalne i ponadczasowa produkcja. ET dałoby radę zrobić i dziś, nie ma problemu, gdyby tylko autorzy ST chcieli, to by im się udało. W takiej sytuacji ten serial jawi się dla mnie jako jedna z tych podrób, które trafiały kiedyś na DVD, w rodzaju Pacific Grim, kiedy w kinach nadawano Pacific Rim. Ludzie nabierali się, kupowali, a potem w domu był płacz oraz samobójstwo. To były tylko skoki na kasę i udawanie czegoś. Nie mam w sercu nostalgii do ET, przed powtórką dawałem tej produkcji 3/10 i ogólnie Spielberg to sentymentalny ćwok. Teraz zobaczyłem ją jakby pierwszy raz, pokochałem i czuję, że samo istnienie takiego Stranger Things jest obrazą dla przygód Elliotta i jego przyjaciela. Twórcy serialu w ogóle nie włożyli wysiłku w zrozumienie, czemu coś się udało w tamtym filmie, chcieli tylko udawać i w ten sposób zaistnieć. Co za bezczelność…

 

Świątynia zagłady ("Temple of Doom", 1988)

3/5

Indiana Jones na bezsensownej podróży do Indii, gdzie przez przypadek angażuje się w dziwaczną przygodę, a potem… idzie do domu. Towarzyszą mu debile, których w ogóle tam nie powinno być. Wille zostaje moją nową najgorszą postacią damską w historii kina. Za to, że jest doklejonym obiektem CGI, którego nie było nawet w oryginalnym materiale. Gada głupie kwestie, słabe żarty, piszczy, przeszkadza i ogólnie jest tępą dzidą. Trzeba jednak oddać, że szalone momenty w tym filmie naprawdę są szalone. Scena poświęcenia dla Bogów, albo posiłek tradycyjnych rasis… ekhem, indyjskich potraw… Takie widoki człowiek pamięta po wielu latach od seansu. Za to plus.

Indiana Jones i ostatnia krucjata (1989)

4/5

Tak oglądam kolejny raz ten film i nie mogę się szczerze zmusić do tego, aby polubić te filmy. Znaczy, za co mam go pochwalić? Jak mam go polecić? Bohaterowie są nieudolni, intryga przewidywalna, żarty są niezręczne, dramaturgia niepoważna, a poszukiwania skarbów banalne. A to szkodzi filmowi, bo ten jest niby o relacji syna i ojca, jak w trakcie opowieści odbudowują to, co stracili przez lata nieodzywania się do siebie, chowaniem urazy. Tylko że gdy następuje wielki, emocjonalny moment olśnienia – ojciec zdaje sobie sprawę, że zmarnował szansę – to od strony widza jest to tylko kolejny naiwny, wymuszony moment. Właśnie spędziliśmy półtorej godziny na oglądaniu scen w stylu: „Och nie, spadł w przepaść i myślimy, że nie żyje, a on wygrzebuje się i wszystko jest dobrze”. Teraz tylko oglądamy jeszcze raz, jak bohater w niepokazany sposób wychodzi cało z niemożliwej do przeżycia sytuacji – a co za różnica, czy wychodzi studzienką, udaje mu się wylądować albo wyjść z przepaści? Tylko tym razem twórcy wydają się przekonani, że osiągną wtedy inny efekt. Z kolei finałowa konfrontacja z Graalem to czysta niedorzeczność, jedna za drugą.

Ech. Tak się zmusiłem w końcu do napisania negatywów, że w sumie nie wiem, jak to zbalansować czymś pozytywnym. W końcu daję wysoką ocenę i jakby nie było, miałem przyjemność z oglądania. Zrobiłem w końcu prawie trzy seanse w tym roku, próbując coś znaleźć w tym tytule. Znalazłem świetne sceny akcji, mające ciężar i napięcie, oraz chemię między Connerym oraz Fordem. Nie ich postaciami, ale samymi aktorami. Czy to naprawdę wszystko?

Lista Schindlera ("Schindler's List", 1993)

4/5

Całość zdaje się adresowana wyłącznie do tych, którzy nie mają zielonego pojęcia, że kiedyś wybuchło coś takiego jak WW2. Najazd na Polskę, tworzenie getta, życie Żydów pod okupacją, chowanie cennych rzeczy, tworzenie się różnych ruchów, potem wyjazd do obozów, życie tam… Wszystko nakręcone z rozmachem kogoś, kto dostał za dużo pieniędzy*, więc teraz korzysta. I zwykle pięcio-sekundowe ujęcie musiało być nakręcone z udziałem setek statystów. Są momenty, gdy to wszystko robiło wrażenie, np. gdy po wyjechaniu Żydów pokazano magazyn z ich rzeczami, gdzie wszystko segregowano. Takie rzeczy były naprawdę potrzebne, ale cała reszta? Oczywiście: Kamiński jako operator, Williams jako kompozytor, równie utalentowani (chociaż mniej znani) ludzie od scenografii i kostiumów – wszystko to działało i zachwycało. No i fajnie, ale tytuł całości brzmi Lista Schindlera!

A więc to chyba powinna być opowieść o tym, że jeden gość kupił sobie ponad 1000 Żydów, ale nie jest on zbyt rozbudowaną postacią. Pierwsza godzina, chłop chce zarabiać hajs. Otwiera fabrykę, zatrudnia Żydów bo taniej, zarabia. Koniec sprawy. To za mało, by być dwuwymiarową postacią.

Najbardziej w tym wszystkim zabija mnie lekkość całości, jakby te sceny z WW2 dokręcono na boku i wstawiono bez wiedzy reżysera. W ogóle nikt się nie przejmuje tragedią i konfliktem wokół – przepraszam, ale to zwyczajnie nienaturalne. Bo gdy zaczyna się czystka getta, Schindler znika na pół godziny z ekranu. Potem wraca i zachowuje się… luźno. „Och, zabiłeś dziś 104 ludzi? Musiałeś bardzo wcześnie rano wstać, nieprawdaż?”. Do tego momentu nie miałem zielonego pojęcia, o czym ten film jest. Ani to o Schindlerze, bo nic o nim nie wiem po półtorej godziny oglądania jego życia. Ani o Żydach, bo nic do nich nie czuję jako postaci filmowych. To tylko tło, które nikogo tu nie obchodzi w każdym możliwym znaczeniu tego słowa. Jakby nie wiedziano, jak zainteresować widza ich życiem, więc po prostu je pokazano, licząc że właściwy efekt sam się osiągnie. To opowieść o nikim, bo ani jedna postać nie wybija się ponad chociaż trzeci plan. Dano imię, nazwisko, ciuchy, kazano robić jakieś rzeczy i to tyle. Jedyną postacią, która się z tego wybija, to ten pomocnik Schindlera, który nie tylko podejmuje jakiekolwiek działanie. On w zasadzie odwala całą robotę, szkodząc tym samym głównemu bohaterowi – bo jemu nic nie pozostaje jako osobie zarządzającej całym biznesem. On tylko tam rozmawia o niczym z innymi postaciami, przy rozmowie z pracownikami używa kilku zwrotów na zmianę (Naprawdę? / Dobrze / Cieszę się). Nie licząc epizodu z brakującym ramieniem, dopiero na koniec ma jakąś własną myśl, czyniącym z niego trójwymiarową postać. Do tamtego momentu nawet nie wiadomo, jak przeszedł z „Chcę zarabiać hajs” do „A, uratuję sobie kilku, to będzie dobre”. A że film na faktach, to wykonano bardzo złą robotę.

Ostatecznie jest to chyba film o tym, że kilku ludzi przeżyło WW2 dzięki Schindlerowi i są mu za to wdzięczni. O tym przynajmniej jest końcówka, w której dla odmiany pojawia się jakiś dramat, emocje, całość nabiera charakteru – do tej pory to była bezosobowa historia, bez bohaterów, bo tym był tłum. To by się nawet zgadzało – pokazano ich drogę od samego początku do końca wojny, pobieżnie, ale jednak, i docenić wypada, że to w ogóle się udało. Zapominając po drodze, że chciano też złożyć szacunek Schindlerowi, ale nie wyszło, bo po seansie śmiało można wątpić, że taka osoba żyła naprawdę, więc trzeba było tej sceny z jego grobem na koniec.

Zabrakło po prostu kogoś stopującego twórców, mówiącego „Nie” gdy ktoś chciał rozbudować jedne fragmenty z filmu, tracąc tym samym pierwotne założenia. Ale przynajmniej nieźle się to ogląda, jak na 3-godzinny obraz.

*Zaskoczył mnie Spielberg, który ponoć nie przyjął kasy za pracę, bo „to krwawa forsa”. To kto ją przyjął?

Szeregowiec Ryan (1998)

4/5

Cały film należy do tych, przy których chciałbym pracować. Choćby roznosić ręczniki, ale być tam i widzieć to na własne oczy. Film jest masywny, to prawie 1/8 Titanica. Początkowa sekwencja na plaży Omaha wygląda tak, jakby była nagrana za pierwszym podejściem. Nie da się uwierzyć, że cokolwiek tam było powtarzane. Więcej – co tam się pojawiło, musiało być prawdziwe. Plaża, statyści, wszystko. Na całym terenie. Powala mnie ogrom tego wszystkiego, po prostu. Praca operatora to oddzielna sprawa – gdyby nie on, cały film nie robiłby nawet w połowie takiego wrażenia. I najlepsze: trwa to prawie 25 minut. Jedna scena, utrzymując przy tym cały czas wysokie tempo, klimat i w ogóle. Poza tym nie pamiętam, by jakaś inna scena trwała tak długo.

Ale tak naprawdę to nie rozumiem, czemu innym miałaby się ta scena podobać. Ja to ja, mnie jarają te techniczne rzeczy. Reżyser (pierwszy, drugi, trzeci, pewnie było ich jeszcze więcej) świetnie ich wszystkich tam ustawił, operatorzy, scenografowie, kostiumy, goście od rekwizytów, potem edycja choćby kolorów w montażu… Wszystko to było świetne, ale co to widza obchodzi? Z punktu dramatycznego scena jest w sumie nudna. Ludzie biegną, bo generał i dowództwo to idioci, więc wyrzucili 40 tysięcy chłopów na zaminowaną plażę i ich plan jest taki, że mają iść przed siebie. Super. I udajemy zaskoczenie, że wszyscy umierają. Kto by się spodziewał. Zagadką jest raczej, dlaczego choć jeden przeżył. Chyba tym, co się bronili, zaczęło się nudzić i przepuścili kilku. „A co, najwyżej mnie zabiją”, pomyśleli. Zero taktyki czy czegokolwiek, po żadnej ze stron. Bardzo uproszczone, bardzo trywialne. Do tego te chyba mające być śmieszne momenty, w których chłop dostaje kulkę w hełm i zdziwiony zdejmuje go, by zobaczyć, ile go dzieliło od śmierci… I wtedy dostaje drugą kulkę. Albo lekarz zatamował krew i jego pacjent dostał wtedy kulkę, więc się zdenerwował.

Takie sceny będą też później, wymienić trzeba koniecznie jednego żyda, który stanął obok jeńców niemieckich i pokazywał im, że jest żydem. Super.

Takie sceny naprawdę osłabiają klimat i powagę tego wszystkiego. Sorry, operator nie będzie za reżysera myślał o tonie filmu. Poza tym, jakby nie patrzeć, z punktu fabularnego to totalnie zbędna scena. Scenarzysta się nie popisał, zresztą nie tylko tutaj. Nie podoba mi się cała fabuła, zrobiona w konwencji kina drogi. Bohaterowie idą przed siebie, nie do końca jasne jest, czemu tam, a nie gdzie indziej, gadają o misji i swoim stosunku do niej, mają po drodze przygody, które nie mają niemal w ogóle wpływu na to, co będzie dalej… Te przygody jednak świetnie się ogląda, dialogów świetnie słucha, a tempo jest bardzo dobre (przyjemne pauzy!). Z tych rozmów nie wynika wiele, a bohaterowie pozostaną raczej anonimowi, ale przynajmniej będą brzmieć realistycznie. Niemniej szkoda, że na koniec fabuła okazała się nie mieć znaczenia tak naprawdę. Ostatnia godzina rozgrywa się w zasadzie już po filmie. Taka dobudówka. „A, skoro już tu jesteśmy, to dołączymy”.

Całość oglądałem ze sporą przyjemnością. Reżyseria jako całość jest niezła, operator wykonuje nieziemską robotę, ale przede wszystkim, to jak ten film wygląda, powoduje u mnie zachwyt. To miasteczko na koniec wygląda tak, jakby naprawdę wzięli i zdemolowali jakąś wioskę przed nakręceniem filmu. Nie trzymają się tylko kilku ulic (jak w Avengers), ale całości. Znowu – chciałbym tam być i widzieć pracę ludzi robiących ten film. Niesamowite widowisko. Efekciarskie, ale jednak porządne widowisko.

Player One (2018)

3/5

Mało Spielberga w Spielbergu. Efekty ładne, ale bez żadnego ciężaru. Straszny bałagan.

Sytuacja wygląda więc tak: w przyszłości rzeczywistość jest do bani i wszyscy siedzą w jednej grze, świecie wirtualnym, w którym mogą być, kim chcą. Twórca gry, zanim umarł, umieścił w niej trzy klucze – kto je zdobędzie, ten uratuje świat, ale jeśli zrobi to zła korporacja, wtedy przejmie ona władzę nad światem i będzie przegwizdane. Jeśli myślicie, że po wejściu na salę kinową dowiecie się więcej, to jesteście w błędzie – będziecie wiedzieć nadal dokładnie tyle samo, tylko będziecie mieć mnóstwo pytań o absolutnie każdy milimetr filmu, albo będzie was to wszystko guzik obchodzić. Ja należę do tej drugiej grupy – szybko zacząłem już tylko czekać, aż na końcu bohater wygra, wszyscy będą klaskać i płakać, a kierowca autobusu odda mu swoją córkę, psa i maszynę do espresso. I tak nic z tego nie rozumiałem.

To nie jest tytuł w klasycznym stylu Spielberga, który to miałem okazję niedawno podziwiać. Nie tylko dlatego, że brakuje mastershotów albo efektów praktycznych. Brakuje przede wszystkim przedstawienia bohaterów poprzez akcję albo dynamicznie konstruowanych relacji między postaciami. Najbardziej brakowało mi jednak faktu, że historia u Spielberga pod powierzchnią często była o czymś innym (Jurassic Park to niby kino o dinozaurach, ale tak naprawdę o gościu, który dojrzewa do bycia ojcem). Player One ma problem nawet z byciem tym, czym jest (chociaż cholera wie, co to takiego), a co dopiero z byciem czymś więcej. Podjęto jedynie próbę, w której główny bohater uczy się nie popełniać tego samego błędu, co jego mentor, czyli… Pocałuje dziewczynę. Bez żadnej implikacji, że by tego nie zrobił sam z siebie, więc tak naprawdę to jednak nie. Nie było tu rozwoju ani powodu. Pocałunek zresztą sam w sobie też był bez znaczenia, skoro już po 30 minutach filmu wyznawali sobie miłość, więc zapewne do pocałunku sami by doszli. Film nie był im do tego potrzebny.

Player One to bałagan na każdym poziomie – historii, postaci czy prezentowania świata filmowego, a ilość poruszanych tematów i motywów, które zmierzają donikąd, jest tak długa, że szkoda nawet zacząć je wymieniać. Dość powiedzieć, że bohaterowie używają między sobą nowego słownictwa, jakby je znali, ale jednocześnie tłumaczą od razu widzowi, co te nowe zwroty znaczą. Aspekty growe wyglądają tak, jakby twórcy nigdy nie mieli z grami do czynienia (chcecie dobrą historię o easter eggach, to dowiedzcie się, co gracze Battlefielda robili, by wywołać rekina). Najgorsze jest to, że to strasznie pozbawiony wyobraźni tytuł jest. Głowna akcja rozgrywa się w świecie, w którym można robić wszystko, więc nie mam żadnego przykładu, który mógłby to potwierdzić. Można w tym świecie chodzić po muzeum i korzystać z interaktywnego pamiętniczka osoby, która tę grę stworzyła. Oraz grać w tryb hordy, który przejadł się graczom w 2010 roku. Jest jeszcze wyścig samochodowy bez żadnych zasad, który tak naprawdę składa się wyłącznie z zasad i skryptów, a wszelkie umiejętności gracza nie są istotne. Za to przed seansem widziałem zwiastun Rampage: Dzika furia, w której to produkcji Dwayne Johnson ma goryla, ten goryl pewnego razu zaczyna rosnąć na 15 pięter i pomaga Johnosonowi w pojedynku z dinozaurem. Cały film zapewne będzie ssać jak aorta krew, ale hej, przynajmniej jest bardziej kreatywny niż Player One.

Najlepszy moment filmu? Zdecydowanie pierwsze spotkanie z Sam. Reszta opowieści już mogła nie nastąpić, zupełnie też zapomniałem o tym, co było wcześniej. Bohater gadał z Sam, było super, przecież to umierająca dziewczyna z filmu Earl i ja, i umierająca dziewczyna! A potem wsiedli do maszyny i przypomniałem sobie, że mieli przecież uratować świat czy coś w tym stylu. Ziew.

I jeszcze ten cytat:
Who is this boy?
– I have better question: who cares?

I nikt wśród widowni nie podniósł ręki. Player One w pigułce.

Fabelmanowie ("The Fabelmans", 2022)

4/5

Oglądanie filmów jest zajebiste. Robienie też. I gadanie z Johnem Fordem również.

Młody człowiek stoi w kolejce do kina wraz z rodzicami, zaraz zobaczy Największe widowisko świata (The Greatest Show on Earth, 1952), scena z pociągiem zostanie w jego oczach. Poprosi rodziców o kolejkę pod choinkę, ale to mu nie wystarczy – będzie chciał ją rozwalić i nagrać. Jak o tym piszę, że trzeba oddać filmowi, że sprzedaje to jako coś uroczego, wręcz magicznego. Tak zaczyna się opowieść o początkowym filmowcu, którą łatwo podejrzewać o bycie autobiograficzną reżysera, Stevena Spielberga. To historia o sztuce, fascynacji nią i jej wpływem na ludzi, jej językiem i możliwościami wyrażenia różnych rzeczy.

Generalnie cały film składa się z czterech części następujących po sobie: dzieciństwa, konfliktu rodzinnego, łobuzów w nowej szkole oraz epilogu, gdzie dochodzi do wejścia w filmowy biznes. Dwie środkowe są nudne i nakręcone w nudny sposób, finałowa to gorsza i mętniejsza wersja anegdoty z wywiadu, którego pan Spielberg udzielił co najmniej 11 lat temu (jest mniej logiczna i nie wiadomo, o co w niej chodzi tak do końca). Cały film to przede wszystkim etap dzieciństwa i jego wpływ na resztę opowieści – najbardziej to wszystko trafi do osób, które tak jak reżyser miały marzenia i starali się je spełnić. Nie musieliście kręcić filmów za małego i zużyć całego papieru toaletowego do kostiumów mumii, przecież równie dobrze mogliście chcieć zbudować z rolek rakietę kosmiczną na podstawie instrukcji w Kaczorze Donaldzie. To jednak ogólnie dzieciństwo, Fabelmanowie to przede wszystkim historia artysty, który w oczach rodziców zajmuje się hobby zamiast czymś poważnym. I musiał walczyć z tym, bo hobby nie było tylko pobocznym zajęciem, tylko czymś esencjonalnym dla jego egzystencji.

To produkcja, w którą wielu widzów włoży więcej niż ona sama. Protagonista rzadko musi pokonywać jakieś przeszkody, rodzice bardziej go wspierają niż hamują, większość filmu pozbawiona jest konfliktu. Twórcy nie przenoszą nas do tamtych czasów, więc te amatorskie filmy bohatera oglądamy z dzisiejszej perspektywy, nie angażujący się w ich seans jak ówczesna widownia reagująca głośno i emocjonalnie na każde nowe ujęcie. Wątek rodziców to z grubsza schemat podkręcony do tego stopnia, że do tej pory podejrzewam postać matki o zaburzenia psychiatryczne – na widok tornada wsiadła do auta z dziećmi i pojechała w kierunku trąby powietrznej. Do tej pory nie wiem, czemu to zrobiła. I czemu się zatrzymała. Z kolei wątek pójścia do szkoły jest pełny opowieści o głębokim znaczeniu sztuki, ale są to dialogi bardziej ze sztuki Szekspira, niż zwykłych młodych, dorastających ludzi. Ich rozmowy i wyznania są zbyt głębokie, samoświadome, pełne refleksji, które są cenniejsze bardziej jako wykład reżysera, nie część filmu. Fabelmanowie mają trochę takich elementów udramatyzowanych, które trudno jest kupić, chociaż intencja za nimi zapewne jest słuszna. I oparta na faktach.

Oglądanie odkrywania i tworzenia kina było jednak magiczne.

PS. 11 lat temu – przecież to jest lepiej opowiedziane i ma w ogóle sens: