Brian De Palma
„Some of my films that have gotten the worst reviews are the ones they keep talking about today, so it’s hard for me to really assess the long-term effect of them. I can’t take it too seriously. Basically, you’re being judged against the fashion of the day and, of course, the fashion of the day changes all the time. So what endures is what’s important, I guess, and I’m just very fortunate that I’ve made movies that seem to have endured.” – Brian De Palma
„It’s hard to make movies where you put women in peril any more. You can’t really stalk women around anymore. It’s very difficult. It’s sort of unsettling to field a lot of hostile questions about why you keep doing this and why you dislike women so much. You say, „It’s a murder mystery, I’m running out of victims.” It’s all right to kill men, but women are out. No one complained when I killed a man in Sisters„ – Brian De Palma
W przebraniu mordercy ("Dressed to Kill", 1980)
Obecnie Brian De Palma znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #76
Top
1. Wybuch
2. Człowiek z blizną
3. Mission: Impossible
4. W przebraniu mordercy
5. Ważniaki
6. Czarna Dalia
7. Życie Carlita
8. Oczy węża
9. Nietykalni
10. Carrie
11. Femme Fatale
Ważne daty
1940 – urodziny Briana
1960 – debiut krótkometrażowy
1962 – powstaje jeden z ulubionych filmów Briana: Lawrence z Arabii (inne to Czerwone pantofelki oraz Vertigo)
1963 – nakręcenie pierwszego filmu pełnometrażowego, wypuszczony dopiero w 1969 roku (w sumie jako trzeci pełny metraż)
1973 – Scorsese w Ulicach nędzy dziękuje mu za poznanie go z Robertem De Niro (później jeszcze zapozna go ze scenarzystą Taksówkarza)
1984 – Brian reżyseruje teledysk Dancing in the Dark Bruce’a Springsteena
1991 – pierwsza córka
1995 – trzecie małżeństwo (rozwód w 1997)
1996 – urodziny drugiej córki
2000 – czwarta nominacja do Złotej Maliny za Najgorszego Reżysera (rekord!)
Człowiek z blizną („Scarface”, 1983)
Wielopoziomowa produkcja, w której miesza się historia, sylwetka głównego bohatera oraz poruszane tematy. Kozacki, trzymający w napięciu, brutalny i z jajami.
Tytułowy człowiek z blizną w dowodzie ma wpisane Anthony Montana i chce osiągnąć sukces po dostaniu się do Stanów Zjednoczonych jako uchodźca polityczny z Kuby. Scarface De Palmy to wielopoziomowa produkcja, w której miesza się fabuła, sylwetka głównego bohatera oraz poruszane tematy (przede wszystkim fałsz amerykańskiego snu). Tony Montana jest uchodźcą z komunistycznej Kuby, gdzie życie jest niewdzięczne i nie pozwala na lepszy los – wszystko to jest wyrażone w bezpośrednim i chropowatym monologu bohatera na początku filmu, poprzez który chciał przekonać władzę, aby pozwoliła mu dostać się do Stanów Zjednoczonych. Pragnął tego, by móc osiągnąć sukces, by zostać kimś, a na miejscu się okazuje, że wszystko, co czeka takiego człowieka to praca fizyczna bez perspektyw. Kariera i sukces pozostaje wciąż poza zasięgiem zwykłego człowieka w tym etatystycznym kraju, a jedyną drogą, aby się wybić, są narkotyki. Ścieżka to trudna i niebezpieczna, ale przynajmniej oferująca nadzieję na zostanie kimś.
Na to nakłada się obraz głównego bohatera, który jest olbrzymem na glinianych nogach – potrafiący zachować zimną krew i radzący sobie w życiu, walczący o swoje – ale tak naprawdę nie ma pojęcia o życiu. Tony chce wszystko, ale ma blade pojęcie o czymkolwiek. Trzyma się prostych zasad prostego świata, pragnął wejść z butami na wyższy poziom prawdziwej elity. Podczas wspinania się po szczeblach kariery nie ewoluował, podczas gdy jego najlepszy przyjaciel Manny tak – oboje zaczęli w ten sam sposób i przeżyli to samo, ale Tony pozostawał człowiekiem opartym na instynkcie. Najlepiej to portretuje jedna z ostatnich wymian zdań między nimi, w których Tony po latach spędzonych w USA wciąż pamięta czasy, kiedy to przymierał głodem. Zamiast rozwijać się i poznawać ten nowy świat, główny bohater odrzucał wszystko. Trochę jak zwierzę próbujący przemknąć niezauważony, ale nie przyznający się do tego, udający i stający na tylnych nóżkach, aby przekonać wszystkich wokół, że jest czymś innym. Zaczął jako osobnik średnio radzący sobie z angielskim, trzymający się podstawowych zasad przetrwania opartych na sile, które pasują do dżungli, ale nie cywilizacji – i taką osobą został niemal do końca. Tony Montana to człowiek, który pragnął potęgi, ale nigdy nie zadał pytania o to, czym potęga jest, jakie jest jej źródło, ale koniec końców najważniejszy tu jest on sam i pytanie do nas, które musimy sobie zadać: czego pragnie Tony? Na pewnym poziomie można Scarface nazwać Aż poleje się krew lat 80.
De Palma podjął w Scarface sporo ciekawych kroków, zawarł na przykład swego rodzaju antrakt. Najtrudniejszy jest dla widza świadomy kicz, który musiał być zawarty w takiej historii ze względu na czasy i miejsce, w których rozgrywa się akcja – wystrój wnętrz, muzyka i hawajskie koszule. Człowiek z blizną jest bardzo kolorowym filmem, w którym rzeczywistość jest przedstawiana bardzo wymownie (jedne z najbardziej brutalnych scen w historii znajdziemy właśnie w tym filmie), stąd trzeba było oddać też atmosferę tamtych czasów poprzez przerysowanie, ale nie tylko. Kicz jest tu przede wszystkim w takich scenach jak kolacja w restauracji – w jej trakcie nasz bohater wstaje i zaczyna przemawiać do pozostałych gości lokalu. Gada i gada, aż zacząłem odwracać wzrok od ekranu… Dokładnie tak, jak wspomniani goście będący świadkami przeszarżowanego zachowania Montany, patrzący w talerz i czekający, aż dzikus sobie pójdzie. To był świadomy zabieg twórczy, ale większość widzów zanotuje tylko, że w trakcie oglądania nie mogli patrzeć na ekran, za co skreślą cały film, co można w sumie zrozumieć.
Jest tu też kilka minusów (przeskoki fabularne, które nie wyjaśniają wielu istotnych rzeczy, w tym zmiany w zachowaniu bohaterów), ale mimo to pozostaje niezapomnianym przeżyciem. Kozacki, trzymający w napięciu, brutalny i z jajami. To nie był prosty remake w dzisiejszym rozumieniu tego słowa. Widać wyraźnie, że twórcy chcieli opowiedzieć dokładnie tę historię, chociaż już ją opowiedziano w 1927 i 1932 roku. I to może być najważniejsze podskórne odczucie, które towarzyszyło mi podczas seansu.
PS. Widok Michelle Pfeiffer na jednym ujęciu wciągającą kokainę, popijającą to alkoholem i zaciągającą się papierosem może być najbardziej kiczowatą rzeczą, jaką w życiu widziałem. Chociaż to też mógł być hołd De Palmy do Wesela Wajdy i Bożeny Dykiel z wódką, kiełbasą, chlebem i ogórkiem w jednej ręce, kto wie?
A więc tego... W sprawie remake'u, który ma powstać...
To będzie ciężkie zadanie. Osobiście w to mocno wątpię, aby tytuł, mający podbić kina, mógł mieć coś wspólnego ze Scarface De Palmy, ale też nie wydaje mi się, aby dziś przy kamerze pracowali ludzie, którzy mogliby tak jak Stone jeździć po Miami i Kubie, aby rozmawiać z ludźmi i poznać świat, który będą portretować (plus, zanim napisał scenariusz, musiał pójść na odwyk), albo będą rozumieli ideę adaptowania materiału źródłowego do współczesności. Szczególnie wobec przekonania widowni i twórców, że wszyscy chcą powrotu lat 80. na ekrany kin, więc pewnie z adaptacji nici. Jaką muzykę mielibyśmy usłyszeć, gdy Tony wejdźcie do klubu? Jak będzie wyglądać pościel Elviry, w oryginale zdająca się zrobiona ze złotego jedwabiu? Albo jak będą zachowywać się handlarze narkotykami, gdy Tony spotka ich pierwszy raz? Wątpię, aby wyciągnęli z pudła piłę mechaniczną, patrząc po dziecinności, którą oferuje nowy Jason Bourne czy inna Gra o tron.
Wątpię więc, aby nowy Scarface był swoją własną rzeczą albo też udanym remakiem, ale hej, nie będę nikomu przeszkadzał. Chcecie robić film, to róbcie, poczekam na recenzje i zdecyduję, czy obejrzeć. Chociaż jak czytam, że w 2003 roku naciskano na De Palmę, aby przy reedycji filmu dodał na ścieżkę dźwiękową piosenki raperskie, to mam czarne myśli.
Mission: Impossible (1996)
Zdrada i śmierć, ale miejsce na zabawę też jest. Czuć rękę De Palmy i chcę wracać do tej produkcji.
Ethan Hunt jest tajnym agentem na misji. Jego ekipa ginie w akcji, a Ethan staje się jedynym podejrzanym o bycie winnym jako kret. Ethan ucieka od własnych przełożonych, aby znaleźć właściwego zdrajcę i oczyścić swoje imię.
Wracam do tej produkcji już drugi raz w tym roku (za pierwszym razem zbyt późno wziąłem się za spisywanie wrażeń i po czasie nie miałem wiele do napisania) i zrobiłem to ku mojemu zaskoczeniu z przyjemnością. Sukces tej części ma wiele źródeł – świetną muzykę oraz gęste korzystanie z dźwięku. Od samego początku słychać, że to film do oglądania w słuchawkach. Motyw muzyczny został wykorzystany rewelacyjnie, a scenariusz ugina się od różnych elementów (często są to zdania), które zdradzają przyszłe wydarzenia. Czy to chodzi o mocne podkreślanie akwarium w restauracji, czy też Jeana Reno chwalącego się, że da radę wlecieć helikopterem do portierni. Czuć tu też rękę De Palmy w dbaniu o szczegóły. Z punktu widzenia czysto filmowego jest to prawdziwa kopalnia, która co chwila zaskakuje jakąś nową techniką, zabiegiem czy ruchem kamery. Nawet udało się reżyserowi przemycić charakterystyczną dla niego nutkę erotyzmu – a przecież film ten nie ma nawet typowego romansu.
Przede wszystkim jednak film ten wie, w których momentach być poważnym, a kiedy pozwolić sobie na zabawę konwencją. To najważniejsza jego cecha. Kiedy ludzie umierają, zdradzają, czynią ból innym – wtedy jest to poważne kino, które niczemu nie zaprzecza i oddaje bohaterom to, co ludzkie. To autentyczne kino pełne prawdziwej walki o to, co ważne. Ich droga z kolei jest zrozumiała i pełna wyzwań.
Kiedy jednak mamy na ekranie coś innego, wtedy twórcy idą na całość w drugą stronę. Bohaterowie muszą się wykazać podczas wykonywania napadu? Niech zabiorą się za robotę, podczas której nie będą mogli się nawet podrapać, a scenografię wokół odpicujemy na kształt Odysei kosmicznej 2001! Niech tajny kod pochodzi z Biblii, guma do żucia będzie bronią do zabijania, niech finałowa konfrontacja skończy się definicją przesady, a główny bohater po wszystkim wróci do starej pracy, bo czemu, kurde, nie?
Dzięki temu to jest tak kultowy i zapadający w pamięci tytuł – po prostu jest co zapamiętywać. Mogłem nie oglądać go przez wiele lat, ale wciąż miałem w oczach śmierć na dachu windy, kroplę potu na okularach i wiele innych. Chcę do niego wracać – a to jeden z najlepszych komplementów, jakie można złożyć filmowi.
Oczy węża („Snake Eyes”, 1998)
Znakomicie skonstruowany, zawiera nawet niespodziankę. Seansu nie żałuję!
Podczas pojedynku bokserskiego padają strzały. Ważna persona polityczna ginie na miejscu, a cała arena, razem z czternastoma tysiącami ludzi wewnątrz, zostaje zamknięta. Zaczyna się śledztwo.
Zacznę od ambicji twórców. Mamy tu klasyczny thriller lekko zaangażowany politycznie, mający ambicję podać widzowi jedną czy dwie kwestie do przemyślenia, ale bez wymagania tego w procesie oglądania tak naprawdę. Finalnie okazuje się, że źli ludzie nie są źli dla samej podniety, nie. Mieli swoje powody i w swoich oczach byli tymi dobrymi. Główny bohater – Rick Santaro – prowadząc śledztwo, poznaje tę drugą stronę i staje w finale przed decyzją, ale twórcy dobrze to rozgrywają. Nie mówią, co jest dobre i złe za widza. Zamiast tego punkt kulminacyjny idzie w zupełnie inną stronę – i nie jest to też banalne bicie się po pyskach antagonisty z protagonistą! Najlepsze jednak jest, że film nie kończy się na tym. Trwa przez epilog oraz, ku mojemu zaskoczeniu, również przez napisy końcowe. Brian De Palma i David Koepp podeszli do tego wszystkie w naprawdę mądry sposób. Nawet mogę o tym pisać bez spoilerowania nikomu.
Oczy węża to naprawdę dobrze skonstruowany film jest. Na poziomie scenariusza jestem zachwycony przeplataniem się wątków, powrotami do już raz zaprezentowanych scen i przedstawianiem ich w nowym świetle. Cała fabuła to odsłanianie kolejnych informacji przed Rickiem Santaro (czyli też widzem) oraz opieraniem następnych segmentów z wykorzystaniem nowych faktów. Scenarzysta zachował w tym aspekcie nienaganną dyscyplinę, seans odbywa się w nienagannym porządku. Dowiadujemy się dalszych rzeczy w odpowiednim tempie, o chaosie lub niejasności nie ma mowy. Jeszcze większe wrażenie robi na mnie fakt, że wszystko to jest równocześnie podyktowane filmową narracją, czyli wykorzystaniem ruchów kamery, jak i dźwięku w procesie opowiadania wszystkiego widzowi.
Nie byłem przekonany do tego seansu, ale okazało się, że nie ma czego żałować. Kawał dobrego rzemiosła tu jest, oglądałem z przyjemnością i będę do niego wracać – przynajmniej myślami.
PS. To też film, który zawiera niespodziankę. Oglądajcie film uważnie, bo jest tu jedna rzecz, przez którą musiałem uruchomić Internet i oglądać kilka scen jeszcze raz. Wszystko po to, by zrozumieć, co zobaczyłem. A gdy się nad tym zastanowiłem, to niemal wyniosło to cały film w moich oczach na wyższy poziom.
„What is this crap about the force?” – Brian De Palma (po testowych seansach Star Wars)
Najnowsze komentarze