Darren Aronofsky
„I have a real problem with violence and sexuality being used for no reason. Those are very easy tools to rely on and very dangerous to abuse. I try to be truthful to what violence is. There’s nothing glamorous about it.” – Darren Aronofsky
Noe: Wybrany przez Boga (2014)
Na początek zaznaczę, że nie mam pojęcia, jak przypowieść o Noe i Bogu, który pozabijał wszystko, ma się do tego standardowego chrześcijańskiego Boga, który wybacza i jest miłosierny. I nie muszę wiedzieć, ale podobnych „dziwactw” wytykać nie będę. Tego jest po prostu za dużo, by zmieścić w jednym tekście. Skupię się jedynie na filmie jako samodzielnym tworze, tak jakby Aronofsky stworzył powieść fantastyczną w zupełnie nowym uniwersum.
Zacznę tak jak twórcy, od samego początku: Adam i Ewa żyli w raju. Zerwali jabłko i zostali z niego wygnani, mieli trzech synów: Kaina, Abla oraz Setha. Kain zabił Abla i razem z pomocą upadłych Aniołów, które miały strzec Adama i Ewy i zostały zamienione w kamienne olbrzymy, razem zbudowali cywilizację. Potomek Setha wybrał życie pustelnika. Osiem pokoleń do przodu żyje już Noe, który miał sen, w którym zobaczył górę gdzie mieszka jego dziadek, a potem miał pod stopami jagody, a na koniec był w wodzie i krzyczał. Wniosek: Bóg jest zły na ludzkość, chce zresetować wszystko wielkim potopem, a Noego wybrał, by ten zbudował Arkę gdzie znajdą schronienie wszystkie zwierzęta. Z wyjątkiem jednorożców.
Przy okazji są jeszcze takie wątki tła jak upadek owych Aniołów, które zostały ukarane za wypełnianie swojego zadania, a potem ludzie ich pogonili (tak, człowieczki z maczugami i pampersami z liśćmi pogoniły mityczne Kamienne Olbrzymy), i by wszystkie poginęły gdyby nie Anthony Hopkins, który wyjął z kapelusza miecz, który wbity w ziemię wywołuje powódź ognia na 129 poziomie. Skąd on miał taki item? Można go było wytworzyć? Czemu inni ludzie sami go nie wytworzyli? Czemu użył go tylko wtedy? Czemu potem ludzie go nie napadli i mu go nie zabrali? Czemu pomimo ratowania przez człowieka Olbrzymy nadal były obrażone? Czemu potem ów Hopkins nie przekazuje miecza dalej tylko woli zbierać jagody? Czemu ludzie, którzy w tej wersji wierzą Noemu, że Bóg ich nie kocha i zaleje na śmierć, sami nie zaczęli budować choćby tratw? Z budową obozu, mieczy i w ogóle poradzili sobie całkiem nieźle. Czemu Olbrzymy mogą popełniać samobójstwa i w ten sposób zostać zbawione?
STOP!
Widzicie więc, że nawet nie ma potrzeby zaczynać opowiadać o samej Arce i głupotach z nią powiązanych, wystarczy się nudzić tym, jak Aronofsky to wszystko opowiada, dokładając zbędne wątki, źle rozkładając akcenty, rozciągając każdą składową ponad zdrowy rozsądek i traktując każdy element super poważnie.
Obecnie Darren Aronofsky znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #222
Top
1. Requiem dla snu
2. Pi
3. Wieloryb
4. Źródło
5. mother!
6. Zapaśnik
7. Czarny łabędź
8. Noe: Wybrany przez Boga
Moje wyróżnienia
2000 – reżyser roku („Requiem dla snu”)
Ważne daty
1969 – urodziny (Brooklyn, USA)
1991 – debiut krótkometrażowy
1998 – debiut pełnometrażowy
Ten film nie ma żadnych pozytywnych stron. Nie ma sensu albo logiki. Jest źle opowiedziana – by opowieść była ciekawa, musi być jakieś wyzwanie jakiegokolwiek rodzaju, które bohaterowie muszą pokonać. W Noe nie jest nim ani przebycie cholera wie jak dużej pustyni na piechotę – bohaterowie nie męczą się i nie czują głodu. Nie jest nim sprowadzenie zwierząt – same przylatują. Nie jest nim wyhodowanie tylu drzew na pustyni – Bóg robi czary-mary. Problemem nie jest też żaden dylemat moralny, zaakceptowanie takiej misji ani też poświęcenie całego życia temu jednemu zadania, albo nawet i fizyczne wykonanie łodzi – to wszystko dzieje się samo. 10 lat do przodu i już mamy arkę. Dopiero po 40-50 minutach znajduje się jakiś problem w postaci ludzi, którzy chcą zaatakować Noego, ale zanim skończyłem wyliczać, ile błędów ma w sobie ten wątek, był już następny tydzień (czemu Olbrzymy im nie przeszkodziły gdy zaczęli się rozbudowywać, tylko czekali aż ci zaatakują?).
Nie ma tu pozytywnych postaci – wszyscy na czele z Bogiem są tu źli. Sam Noe jest tyranem, który stwierdza, że miał sen, więc zagania wszystkich do niewolniczej pracy i ma resztę w dupie. Jego dziadek siedzi na górze i po prostu ma wszystko w dupie. Emma Watson przez większość czasu ma za zadanie narzekać, że nie może mieć dzieci, ale Hopkins jej dotknie (magia) i już będzie mogła, więc zaniecha ratowanie przyrodniego brata byle tylko poruchać z jego drugim bratem, który jest spokojny, póki ma co ruchać. Dlatego właśnie pierwszy brat nie jest spokojny i kwestionuje „nauki” ojca. Poza nimi jest jeszcze Jennifer Connelly, która nie ma osobowości, najmłodszy syn, który nie pełni żadnej roli w tej opowieści, i cała reszta ludzi, którzy chcą zdobyć ową Arkę (mimo że się tam nie pomieszczą nawet), i to są po prostu grabieżcy, którzy nic nie produkują, tylko żyją na koszt innych. Niektóre z tych postaci trudno nazwać bezpośrednio negatywnymi lub złymi, ale dobrymi też nie ma za co. Smutno tak patrzeć na ich życie, wypełnione jedynie poprzez czynności wymagane do fabuły (jakoś to trzeba nazwać). Żadne nie ma życia prywatnego, i popadałem w przygnębienie, ilekroć patrzyłem, jak żyją. Płakać się chce. Szczególnie że większość postaci jest istotna tylko w dwóch-trzech scenach, a przez resztę filmu bidulki tłuką się z tyłu jak muły zbyt stare, by ciągnąć wóz. Nie ma też żadnej pozytywnej wartości w tej opowieści. Jedynie złe rzeczy usłyszałem na seansie, z całą tą gadaniną o kpinie z moralności, jakoby człowiek był zły z natury i tak dalej… W ogóle kwestia filozofii została wyrzucona z tej opowieści – nie wyjaśniają, czym „zło”, „dobro” albo „miłość” jest. Po prostu każą go używać postaciom, przez co te coraz bardziej przypominające dzieci, które nie rozumieją trudnych słów, ale chcą wyglądać na dorosłe, używając ich. Szczególnie w zakończeniu, które obok prawdy nawet nie stało.
Bez sensu, logiki, pozytywnych wartości oraz bohaterów. Sama nuda. Jeśli chodzi o kozackie efekty specjalne, to w filmie jest ich tylko nieco więcej niż na zwiastunie. Skoro najlepszym wątkiem filmu o Arce Noego jest Anthony Hopkins szukający po lesie jagód, to coś tu jest nie tak.
mother! (2017)
Tak po prawdzie, ten tytuł zarówno imponuje mi (realizacyjnie), jak i wzbudza moją niechęć (merytorycznie).
Akcja ma miejsce w jednym domu, a konkretnie: jego wnętrzu. Nie wychodzimy na zewnątrz, wszystko przychodzi do nas i obserwujemy to z pozycji głównej bohaterki (każdej ujęcie w tym filmie to albo jej PW, ujęcie zza jej ramienia albo ujęcie pokazujące ją). Co chwila coś się pojawia, coś się dzieje, wszystko zainscenizowane jest naprawdę wspaniale. Zaplanowane zostało to wręcz bezbłędnie, od strony twórczej i ogólnie myśli przewodniej mother! jest kinem imponującym. Mam wrażenie, że nigdy nikt nie miał problemu ze zrozumieniem tego tytułu – zresztą, interpretacje słyszałem już długo przed seansem*. Nie będę jednak pisać, jeśli ktoś jeszcze nie miał styczności z tą produkcją i chce ją poznać na własną rękę. Napiszę tylko, że od strony twórcy, reżysera, artysty – to naprawdę znakomity tytuł. Spójny, żywiołowy, wręcz lepki. Darren Aronofsky miał wyraźną wizję, konkretny plan na jej zaprezentowanie i nie ma wątpliwości, że to mu się udało.
Od strony widza… Tu już sprawa ma się inaczej.
Bo co się dzieje przez pierwszą godzinę mother!? Ludzie przychodzą do domu, tytułowa postać każe im wypierdalać, co czynią od razu albo po dłuższej chwili. I tak z 20-30 razy z rzędu. Dajcie spokój. Nigdzie tutaj nie streszczam fabuły, ponieważ nie mam zamiaru udawać, że ten tytuł fabułę w ogóle ma. Tu są tylko wydarzenia, każde z kolei jest symbolem i metaforą. Naprawdę kiepską w tym. Takie ino może być udane (Sanatorium pod klepsydrą Hasa, Dom Bartasa), mother! do tej grupy nie należy. Nie buduje żadnego świata, w którym te wydarzenia mają miejsce, budząc tylko dezorientację u widza. Z jednej strony więc mamy produkcję, która przez 99% operuje symbolami ponad czasem i przestrzenią, a z drugiej bohaterka używa telefonu i wzywa policję, jakby to wszystko działo się współcześnie, tu i teraz. A to się po prostu nie dodaje.
Brak stabilnego świata z kolei powoduje, że nie ma tu podróży, w której widz może uczestniczyć. Oglądający od razu zostaje wrzucony w wir wydarzeń. A fakt, że film pomimo tego wciąż jest oczywisty do zrozumienia, niekoniecznie musi być jego mocną stroną. Nie budził on mojej ciekawości, zamiast tego czułem dyskomfort z powodu faktycznego chaosu na ekranie. Kolejne sceny nie mają żadnego realnego porządku. Ludzie przychodzą do domu, demolują wnętrze, przepraszają, idą do pokoju obok, uprawiają tam seks i są oburzeni, że ktoś im przeszkadza. Bohaterka dostaje bólu głowy, idzie się napić do łazienki, wychodzi, prosi tych samych ludzi, żeby zeszli, a ci zaczynają ją obrażać.
Ta oczywista symboliczność też jest problemem, ale większy problem mam z tym, co za nimi stoi oraz jak one są dostarczone. Aronofsky opowiada o prawdziwym zagrożeniu, którym należy się zająć, ale głosi to w najgorszy możliwy sposób. Jest on typowy dla ludzi uważających się za lepszych, bo oni dostrzegają problem, podczas gdy wszyscy inni są gorsi, ponieważ nie są go świadomi. I nie ma różnicy, czy chodzi o głoszenie, że „rząd nas kontroluje!”, „telewizja kłamie!”albo „ziemia umiera, zabijamy naszą planetę!”. Ta pogarda innymi ludźmi jest bardzo mocna w mother!, bo ukazuje ludzi jako głupią, wulgarną tłuszczę, którą kontrolować można tylko siłą. A kto będzie u kontroli? Reżyser. Ten błąd popełniano przez całą znaną historię ludzkości i tak naprawdę to sam Aronofsky wychodzi tu na jedynego ignoranta, który nie potrafił tego błędu nie powtórzyć. Zdaje się nie rozumieć, że rozum, jak to ujęła Ayn Rand, nie może pracować pod dyktando lufy karabinu. W ten sposób reżyser ani nie osiąga celu, jakim było przesłanie jego filmu, ani też niczego sam się nie uczy jako jednostka.
*oskarżano tych, którym mother! się nie podobało, że nie zrozumieli filmu. Ci w odpowiedzieli udowadniali, że go zrozumieli.
Wieloryb ("Whale", 2022)
Piękny film o pogodnym człowieku, który kocha swoją córkę.
Charlie ma depresję i jednym z jej konsekwencji jest otyłość olbrzymia. Mieszka sam w kilkupokojowym mieszkaniu w czymś, co wydaje się jakimś amerykańskim motelem. Dostawca pizzy zostawia wypieki na ławce przed drzwiami, pieniądze płyną z posady nauczyciela online (kamera jest wyłączona tylko u Charliego), ma również znajomą pielęgniarkę, która stwierdza u niego nadciśnienie (230/130) i przepowiada naszemu bohaterowi śmierć, jeśli ten w końcu nie ruszy się do szpitala. Charlie odmawia jednak hospitalizacji – zapewne wielu pomyśli, że nie stać go na rachunek z powodu braku ubezpieczenia, ale powód jest inny. Te i wiele innych pytań znajdą odpowiedź w ciągu tego filmu: czemu Charlie jest taki otyły? Dlaczego pielęgniarka go przytula? Dlaczego nasz protagonista w momencie kłującego bólu w klatce piersiowej potrzebuje, by mu przeczytać esej o Moby Dicku? I co więcej: czemu mu to pomogło?
Przed seansem osobiście miałem obawy, że zobaczę nie tylko film (hehe) ciężki i depresyjny, ale nawet turpistyczny. Wieloryb jest jednak inni – nadal jest (hehe) ciężki, ale twórcy dostarczają nam tę historię z ogromną ilością serca. Przede wszystkim za sprawą samego Charliego, który jest pełen wstydu oraz pokory. Jak najbardziej jest świadomy, że zawalił sytuację. Przeprasza za wszystko co chwila, nawet jeśli sam nie wie do końca, za co i kogo – zachowuje się po prostu jak osoba pozbawiona poczucia własnej wartości: przeprasza cały świat za kłopot samego istnieje. Tak, waży bardzo dużo, ale nie jest z tego dumny, nie załamuje rąk nad sobą, nie bagatelizuje problemu. W dużym stopniu radzi sobie sam: daje radę chodzić, przemieszcza się po mieszkaniu, weźmie prysznic. Nawet pod tym całym tłuszczem znajdzie swojego penisa i będzie z przyjemnością oglądać homoseksualne porno na swoim laptopie – to pierwsza scena filmu. Nie oglądamy historii człowieka, który wymaga zespołu siedmiu pielęgniarek, aby zrobić mu rano toaletę – nawet nie zobaczymy przez cały film, jak się przewróci i nie może wstać. Co więcej, historia Charliego to z całą pewnością opowieść o człowieku, u którego ciało zawiodło najpierw. Jego umysł jest bystry i bez zarzutu – to człowiek mądry, otwarty oraz aktywny: czytający, piszący, uczący i sprawdzający. Brendan Fraser w tej roli to najbardziej ciepła i uczciwie ludzka postać roku, mówiąca wielokrotnie podczas seansu pochwały w stronę innych postaci. Jeśli na tym filmie pojawią się łzy, to będą to również łzy radości, ponieważ widz poczuje się wtedy, jakby pan Fraser mówił do niego, uosabiając wtedy kogoś, kto powinien mu to powiedzieć w prawdziwym życiu: rodzica, przyjaciela, nieznajomego będącego świadkiem naszej dobroci.
Scenariusz ma podłoże teatralne i wielokrotnie to czuć, jednak wersja filmowa (autorstwa tego samego autora) mocno wykorzystuje możliwości kinowe. Na deski teatru trzeba wejść, uzasadnić zejście i inną zmianę, a gdy już się tam jest, to trzeba to wykorzystać i tworzy się wtedy długie, duże (hehe) sceny. Film operuje na mniejszą skalę: składa się z serii krótkich momentów, jak np. wyglądanie przez okno i zapisanie czegoś. W teatrze to by nie mogło istnieć, chyba że jako część czegoś większego. Film pokazuje nam zbliżenia, różne punkty widzenia mieszkania bohatera. Nie wiem nawet, czy w wersji teatralnej istniał motyw ptaszków za oknem i drobnych reakcji na twarzach bohaterów – teatr nie ma w końcu zbliżeń. I w końcu: oglądamy takie rzeczy, jak maratony jedzenia zakończone wymiotami. To teatralny film, ale na deskach teatru nie dałoby się go zrobić.
Aspekt adaptacji jest więc na poziomie, a cała reszta? Cóż, to z całą pewnością piękna opowieść o pogodnym człowieku, który kocha swoją córkę. Jest tu świetny materiał dla aktorów i pojedynków aktorskich – nawet osoby pojawiające się raz mają szansę zapaść w pamięci. Postaci są złożone i niejednoznaczne, a fabuła ma dobre tempo i dużo dobrych motywacji do dalszego oglądania, które ułatwią pozostanie w naszej pamięci. To przede wszystkim opowieść o wierze w dobro na przykładzie historii człowieka, który popełnił każdy błąd i jeszcze żyje, próbując coś zrobić, póki nadal żyje. Ta historia naprawdę wzrusza i wlewa ciepło, ale Wieloryb jest czymś więcej. Pozostałe wątki i motywy nie są zrealizowane w przekonywujący sposób – dla przykładu nie rozumiem, czemu bohater tak jednoznacznie uparł się przy braku hospitalizacji. I czemu pozostałe postaci tak szybko na to przystają, po zaledwie minimalnym oporze – wiedząc, że to się skończy śmiercią Charliego. Wątek relacji z jego córką też pozostawia wiele miejsc, gdzie należało się wgryźć, aby faktycznie uwierzyć tak, jak autorzy planowali. Najbardziej mi szkoda przedstawiania konfliktu między tym, co oczekiwane i społecznie spodziewane, chociaż nie ma w tym wartości, a wyłamaniem się z tego, byciem szczerym, tworzenie czegoś nowego – bo w tym jest wartość, ale już bez owej akceptacji. Ogólnie to w filmie jest, tylko efekt końcowy wygląda, jakby tekst był przerabiany, przepisywany i przeszedł przez tyle różnych wersji, że teraz został po tym jedynie zapach. Charlie zagrzewa ludzi do szczerości, chociaż na studiach wymagają tylko grzecznych esejów na grzeczne tematy, w których autor dochodzi do grzecznej konkluzji. Jego żona nie chciała być postrzegana jako zła matka, więc nie mówiła o „dokonaniach” swojej córki. Grubość też zapewne pod to podchodzi, ale w sumie to wszystko składa się na film, w którym w banalny i niejasny sposób wrogiem są spojrzenia obcych ludzi. I to tylko od czasu do czasu.
W dużej mierze Wieloryb jest historią jednego, konkretnego człowieka, który popełnił błędy. Spotkała go tragedia, dokonywał różnych wyborów, a teraz mierzy się ze swoją śmiertelnością i decyduje się ujawnić własnej córce. To wyboista opowieść pełna spięć i dramatów, potężnych wymian zdań, aby udowodnić, że nikt nie jest stracony. Nie tylko jego córka, ale też sam Charlie. I wiecie co? Ja zostałem przekonany. A finał z piaskiem to… Rośnie serce, naprawdę.
Najnowsze komentarze