Festiwal Polskich Filmów Fabularnych 2022

Festiwal Polskich Filmów Fabularnych 2022

11/09/2022 Blog Opinie o filmach Opinie o serialach 0

Tutaj będę pisał o wszystkich filmach, które zobaczę na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych 2022

32 filmy – pełne i krótkie, dobre i złe i jeszcze gorsze. Pięć dni oglądania polskiego kina, muszę teraz odpocząć.

3/5

Obudź się

12 września

Śpiew potrafi ranić, śpiew potrafi leczyć. Fani Legii niech oglądają z ostrożnością. 

Ona nachodzi go w jego mieszkaniu dudniącym od elektronicznej muzyki. Razi go prądem i przykuwa do kaloryfera, bierze na zakładnika, aby odzyskać flagę klubu. Później dowiadujemy się, że nasza protagonistka ma brata w szpitalu, który ucierpiał podczas walki. Chce odzyskać flagę dla niego, zanim go odłączą od maszyn podtrzymujacych życie. 

Aktorzy dają radę tchnąć życie w bohaterów o ograniczonym czasie antenowym. Jest w tej produkcji dużo energii i determinacji, to jest ich szansa, oni w nią wierzą. Kibice i członkowie klubów piłkarskich w tym filmie zaliczają się praktycznie do tzw. kiboli, zainteresowani są wyłącznie siłą i przemocą, innych rzeczy nie rozumieją. Dużo tu przekleństw, mało treści. 

Po początkowym wejściu z półobrotu scenariusz zwalnia. Trochę tak, jakby to pierwotnie był krótki metraż rozbudowany do pełnego – na pewno na ekranie jest stanie w miejscu, dłużyzny, puste dialogi. Dobre pierwsze wrażenie pozostaje jednak do końca. 

4/5

Spadek

12 września

Młody Polak dowiaduje się, jak stać się ojcem. Kino, które intryguje i ciekawi zawartością piwnic, przeszłością. 

Bohater jedzie odebrać spadek. Nawet nie wie, czemu to robi – zmarłej nie znał. Na miejscu przyjeżdża z siostrą i okazuje się, że odziedziczył dom pod Warszawą. Tak po prostu. Jednak… Dlaczego? Czemu on? Czemu siostra po wejściu do środka schowała ukradkiem jedno ze zdjęć wiszących na ścianie? Ten film potrafi intrygować w ten sposób, ale nie tylko – chociaż scena jazdy po odebranie spadku, bohater rozmawia wtedy przez telefon. Wygląda to tak, jakby był sam w aucie, ale zmiana perspektywy po kilka minutach ujawnia obecność siostry – tylko wtedy nie wiemy jeszcze, że to siostra. 

Nasze oczy widzą przede wszystkim stary dom pełny drewna i słoików, podwójnie zamykanych okien oraz wielu pokoi, z których każdy pewnie na oddzielną zastawę do herbaty. Gdy tam jesteśmy, to faktycznie tam jesteśmy razem z bohaterami. Słuchamy ich rozmów o życiu, przemyśleń. Jesteśmy zaangażowani w ich los, chcemy znać ciąg dalszy i rozwiązanie tajemnicy. Świetny film, naprawdę – ale nawet tu są pewne zabiegi dramaturgiczne, które wielu widzów odrzucą. Twórcy zapewne bardziej myśleli o konsekwencjach tych zabiegów i filmie jako całości, akceptując, że droga do takiego filmu będzie… Dramatyczna. Tak bardzo, że po seansie wielu powie: no tak, polskie kino tak po prostu musi. Ale to i tak był jeden z lepszych. Dzięki atmosferze, intrydze oraz ludzkiemu podejsciu do bohaterów. 

4/5

Chleb i sól

12 września

Polskie bloki to miejsce dla nienastrojonych fortepianów i taniego piwa, łatwiej się tu dogadać z Panem Kebabem. To nie jest kraj dla wrażliwych ludzi. 

Dwoje braci gra na instrumencie klawiszowym. Jeden nie dostał się do akademi i ma wakacje, drugi właśnie wrócił z trzech lat nauki, wygranych konkursów i tuż przed wyjazdem do Niemiec na kolejne nauki. Siedzą w rodzinnym bloku, spędzają czas z ludźmi znanymi prawie od dziecka. Wszyscy nadal tam są. Matka cały czas pracuje, ojca nie ma. Jest za to kebab i nienastrojony fortepian w domu. Czas mija, każdy ma czas wolny i nie myśli o tym, co będzie później. Tylko wrażliwszy z braci mało się odzywa, nie mogąc nawiązać wspólnego języka po tym, jak poznał inny świat. 

Spokojny to film, nawet sceny rasistowskich i ksenofobicznych napaści w autobusie zrealizowano z dystansu. Jeden dres uczy się angielskiego, potem nawet przez łzy podzieli się historią o tym, jak odszedł jego ojciec. Ten świat idzie do przodu, ale niczego to nie zmieni, tu jest tylko teraźniejszość. Młodzi dorośli freestyle’ują, dzieci ich naśladują. Jeden się wyłamuje, gra na klawiszach – bo lubi. Bohater próbuje nawet wywrzeć presję na nim podczas obserwacji jego przedstawienia, wytykając mu błędy. Dziecko płacze, widownia w Gdyni rechocze pod nosem, życie na polskim bloku toczy się dalej. 

2/5

Iluzja

12 września

Matka zaginionej dziewczyny czeka na jakiś postęp, zmianę, ruch. Film czeka razem z nią. Wnioski są takie, że trzeba samemu ruszyć. 

Sięgają nawet po pomoc jasnowidza. Szukają ciała, szukają żywej dziewczyny. Nie wiedzą, w co wierzyć. Szuka policja, szuka prywatny detektyw. Czerwony płaszcz bohaterki wibruje na tle zimnej, zaśnieżonej Warszawy. Życie trwa, chociaż go nie ma, zakotwiczone w nierozwiązalnej zagadce. 

Oczy same się zamykają podczas seansu. 

3/5

Hela

12 września

Dardenowi bohaterowie w Polsce pozbawieni są autorefleksji. Autodestrukcja bez nauki, za to z nagrodą. 

Hela i jej młodsza siostra straciły rodziców. Młodsza nic nie pamięta, jest w Domu Dziecka. Starsza w poprawczaku prowadzonym przez zakonnice znosi tortury i fantazjuje o złączeniu z młodszym rodzeństwem. Kościół w tym filmie nie jest zainteresowany rehabilitacją – chętnie dokonana będzie samopokuta, ale nikt nawet nie podniesie kwestii fali wśród wychowanków albo innych wynaturzeń. Policja sumiennie wykona swój obowiązek bez komentarza. Bohaterkę można zrozumieć, szczególnie po seansie całości: przeżyła tragedię i jest na skraju wytrzymałości, fantazja trzyma jej cierpienie w ryzach – chociaż scenariusz nie naświetla tego motywu wystarczająco (właściwie dopiero pod koniec). To ona ciągnie film, ale jej determinacji brakuje szlachetności – popełnia błędy, każdy jej ruch jest głupi i konfrontowany jedynie dziurami logicznymi (ucieka i wiadomo gdzie się udaje, ale policja już tam na nią nie czeka?). Po prostu nie ma szans powodzenia, a każdy kolejny jej krok oddala ją od celu. Jest swoim najgorszym wrogiem, nie uczy się niczego i jest zaślepiona powodami do swojej tragedii, niedostrzegajac ile kolejnych tworzy. 

Traci na tym cały wydźwięk filmu, szczególnie element krytyki kościoła i zakonnic – to w końcu nie ich wina. Nawet bez poprawczaka i tamtejszych tortur, ciężar leży wewnątrz bohaterki. Zostawiona sama sobie nadal idzie na dno z zawrotną prędkością. Kościół jej w tym nie pomaga, w żadnym znaczeniu tego słowa. 

Niemniej – to nadal kino pełne determinacji i uczucia, cieszące się z pojednania sióstr i chwil razem spędzanych, dających nadzieję każdemu bohaterowi. Może i nikt tu niczego się nie uczy, nikt nie jest lepszy na koniec, ale i tak dostają za to nagrodę. Czy to ważne w Polskim kinie? 

PS. Z imionami bohaterów jest wciąż źle w kinie w ogóle, nie tylko polskim. Tutaj imię jest niby w tytule, ale z samej akcji wynika, że odnosi się do siostry bohaterki, nie jej samej. Mija ponad 20 minut, zanim ktoś zwróci się do protagonistki po imieniu i rozwieje wątpliwości. 

2/5

Głupcy

12 września

Terapia krzykowa, po której wielu zamilknie na długi czas. Do obejrzenia dwa razy po poznaniu zakończenia. 

Precyzyjna konstrukcja obejmuje każdy detal i wymiar tego filmu, od tapet na ścianie po efekty specjalne, wizualne przenoszenie się w inny wymiar. Zapomniano jednak o widzu, ewentualnie kompletnie nie było nim zainteresowania w tej historii o opiece nad chorym człowiekiem. Właśnie pierwiastka ludzkiego tu brakuje, z którą możnaby nawiązać kontakt, że ludzie na ekranie faktycznie są ludźmi i tak mamy interpretować ich działania, tak mamy zacząć nawiązywać dialog z tym filmem. 

Ostatecznie otrzymujemy obraz, gdzie nawet podstawowe kwestie nie są jasne – bohaterce zadają pytania, a ona milczy. Przez długi czas myślałem, że ma alzheimera albo jakąś formę autyzmu. Historia pozbawiona jest logiki, a bohaterka – z zawodu ginekolog – nie ma pojęcia o opiece nad pacjentem, od toalety po opatrywanie odleżyn. Co pewnie też było świadome, planowe i jest czegoś symbolem – tylko co z tego, skoro to tak obojętny film? 

Zakończenie naprawdę mnie zaskoczyło. Spodziewałem się wiele – różni ludzie mnie uprzedzali o „zwrocie akcji” – ale i tak nie przewidziałem zaskoczenia. I nie mam co z nim zrobić. Reżyser wymaga drugiego seansu, nie wynagradzając nawet pierwszego. Zostawiono tylko nowe pytania, najbardziej nawet podstawowe – czy inni bohaterowie o tym wiedzieli? W końcu nawet relacje między postaciami są nakreslone na sam koniec, kto tu jest kim dla kogo. Tak naprawdę nawet nie wiem, czy ta informacja cokolwiek zmienia – wg reżysera tak, bo o tym tak naprawdę jest film. Tylko ukrywał to przed widzem do końca. No cóż, można i tak. 

PS. W windzie spotkałem mężczyznę, który chwalił się, że wyszedł z seansu po godzinie. Informację ode mnie, że zakończenie jest ważne – chociaż film uważam za słaby – olał. Jego znajoma zainteresowała się moją uwagą za to. 

3/5

Johnny

13 września

Momenty płaczu, śmiechu i piękna są tu częste. Ksiądz przeklina, przestępca wykorzystuje drugą szansę, każdy umiera szczęśliwy.

Opowieść o wyjątkowym księdzu (nazwiskiem Kaczkowski, osoba prawdziwa) przez pryzmat jednej z osób, której życie odmienił. Sam ksiądz jest tu frajdą – ma manierę, charakter, kojarzy się wyłącznie pozytywnie, ale nie przechodzi tu żadnej ewolucji, drogi. W pełni jest to zrozumiałe, w końcu zaczyna film dowiadując się, że jest śmiertelnie chory – a jak się kończy, to łatwo się domyślić. W ten sposób wycięto też wszystkie doły emocjonalne: towarzyszenie osobie chorej, smutek, żal. W zasadzie podczas oglądania łatwo jest zapomnieć, że ktoś w tym filmie umrze. W odpowiednim momencie będzie nam to przypomniane, ale nie ma tu czasu. Co prawda ksiądz dostał pół roku życia w momencie diagnozy, ale miał wtedy 35 lat, a naprawdę zmarł w 2016 roku, dożywając prawie czterdziestki.

A my towarzyszymy młodemu przestępcy, który akurat odbywa pracę społeczną w hospicjum księdza. To jemu towarzyszymy i do niego czasami przychodzi ksiądz Kaczkowski. Albo to przestępca idzie do księdza po coś. Z tego też powodu wielu widzów po seansie nie jest pewna, że to faktycznie był film o księdzu. Seans jednak wiele o nim mówi komuś, kto wcześniej o nim nie słyszał (ew. zapomniał, że już coś tam kiedyś słyszał). Twórcy wykorzystują tę historię w celach pozytywnych: by rozbawić, ocieplić, dać odbiorcy wiarę w drugiego człowieka. Co prawda nie na żadnym poważnym, dojrzałym poziomie, jedynie powierzchownym – ale z pewnością znajdą się widzowie, którzy nawet tyle docenią. Dobrze wiem, spotkałem już ich osobiście. Jeśli jednak spodziewacie się dyskusji z obecnym wizerunkiem kościoła w Polsce i przypomnieniem, że wśród księży nadal można spotkać dobro – to wiedzcie, że oglądacie film napisany przez tego samego człowieka, który wcześniej pisał „Daleko od noszy”. Kościół w Johnnym ma obraz anonimowego przełożonego w koloratce, alkoholika i filantropa, właściciela wielu terenów, który bez powodu (tzn. taki był, tylko nie został podany w obrębie filmu) przypierdala się do księdza Kaczkowskiego o jego dobroczynną działalność. Bohater nie ma problemu z przełożonym, jego grzechami i przestępstwami – prosi go tylko o to, żeby się odpierdolił i dał żyć. Bardzo wymowne, muszę przyznać.

Można się wielokrotnie uśmiechnąć czy wzruszyć. Robiłem to jednak trochę zawstydzony, bo jednak świadomy braku substancji w tym obrazie. Żonę poznajesz na obieraniu ziemniaków, syna z umierającym ojcem łączysz porwaniem, kwaśnego pacjenta przekonujesz do siebie mówiąc mu, że masz go w dupie, ale księdzu zależy, to jest miły. A jak zbudować hospicjum? Weź kredyt, oczywiście. A stawienie czoła wyrokowi w postaci nowotworu przychodzi bohaterowi łatwiej niż mi schowanie prania do szafy. Seans ma minąć bezproblemowo, a po mamy kupić książkę ze stoiska pod salą.

3/5

Tata

13 września

Dziecko do kabiny i w drogę. Piękno wspólnego czasu.

Są w tym filmie jedne z najlepszych scen, jakie widziałem podczas tego festiwalu. Aktorstwo, dialogi, kino drogi – to jest po prostu świetne. W filmie oglądamy trudną sytuację: ukraińska babcia małoletniej dziewczynki umiera w polskim mieszkaniu. Mieszka tam nielegalnie u polskiego kierowcy tirowego razem z jego córką co teraz? „Teraz rozważamy opcje – mamy nielegalnego trupa na chacie”, jak ujął to bohater grany przez Eryka Lubosa. Stanie na tym, że wsiądzie do tira i zawiezie na Ukrainę zarówno ciało babci, jak i jej wnuczkę, razem ze swoją córką, której nie miał gdzie zostawić. W kabinie narodzi się rodzina, ukraińska dziewczynka zacznie nazywać polskie kierowcę tatą. Młode pokolenie życia uczy się ze smartfonu i YouTube’a – to on pomaga im stawić czoła śmierci chociażby. Każdy tu stawi czoła przeszłości, każdemu tu poznamy, w każdym zobaczymy człowieka i będziemy chcieli, by im się ta misja udała – by Eryk Lubos niczego nie zawalił, by córka go kochała, by ukraińska dziewczyna wróciła do mamy… Piękne kino.

Producent opowiadał przed seansem, że dziękuje Ukraińcom za współpracę, żeby klaskać nie tylko dla filmu, ale i dla Ukrainy, bo ta nam pomaga… I widzowie klaskali. Sam film jednak przedstawia Ukrainę jako źródło problemów, współpracę z nimi jako źródło żalu, a samych Ukraińców jako oderwanych od rzeczywistości, niezdolnych do odpowiedzialności*. Dla samego filmu ma to takie znaczenie, że nagle z życiowego, obyczajowego, pięknego kina przechodzimy do opowieści pełnej złej energii, w której zbiegi okoliczności królują, a między bohaterami dochodzi do rzeczy nielogicznych. Nagle nie jestem w stanie uwierzyć w cokolwiek, co widzę na ekranie. Życie bohatera – prostego kierowcy, przypominam – nagle zostaje wywrócone do góry nogami, a uratowane zostaje wyłącznie dzięki czemuś, co można odczytywać jako interwencja boska. Bez niej ten człowiek mógłby kończyć film skacząc z mostu, razem z własnym dzieckiem pod pachą – ten film aż tak mocno się zmienia. Twórcy krzywdzą swój obraz, krzywdzą widzów. A ja zaciskam zęby i twardo będę bronił tego, co w „Tacie” jest dobre. Bo było naprawdę dobre.

*[SPOILERY] tytułowy ojciec naraża wszystko, by im oddać ciało zmarłej, a także przekracza nielegalne granicę z młodą dziewczyną. A oni w odpowiedzi wywalają jego towar na glebę, bo śmiał wozić trupa z rybami. Sami Ukraińcy ze swojej strony nic nie dają rady załatwić i tylko przeszkadzają, nawet uprzedzeni to i tak zrobią swoje, niszcząc własny samochód. Matka dziewczyny to w ogóle łysa aktywistka walcząca o damskiego prezydenta Ukrainy, zrzekająca się odpowiedzialności nawet za własne dziecko. I nic z tych rzeczy w ogóle nie ma wpływu na współpracę między narodami. Rozwalą protagoniście biznes, by minutę później prosić go o pomoc, bo policja zawinęła dziewczynki – pilnować własnych dzieci też nie umieją. Kluczowa jest scena picia na stypie. Kilka razy wyjaśnione jest, że bohater nie powinien pić. Na samym początku, gdy prosi o pomoc, to musi najpierw zapewnić, że nie pił. Potem też odmawia, gdy ktoś chce go poczęstować. Dopiero na stypie mówi, że nie chodzi o bycie kierowcą, on od dwóch lat nie pije. Tutaj nasz sąsiad ze wschodu używa argumentu „ze mną się nie napijesz?” i pełen urazy dodaje, że oni tu nas bronią przed Putinem, a my ich obrażamy… Wtedy widownia w Gdyni zaczęła klaskać. Na scenie upijania alkoholika. Tutejsi widzowie nie rozumieją, co oglądają. Ewentualnie oglądają sceny, nie filmy. Słyszą słowa, nie dialogi. Mam nadzieję, że już bardziej mi wstyd nie będzie za współfestiwalowiczów na tym festiwalu. Dopisek – i nie było.

2/5

Cicha ziemia

13 września

Własne myśli gorsze od śmierci człowieka. Polak nawet na urlopie za granicą robi remont. I za to płaci.

Wakacje we Włoszech. Zapłacili za dom z basenem, więc basen na działać. Życie jednak jest pełne niespodzianek natury psychologicznej – następne wydarzenia sprawią, że małżeństwo dowie się czegoś o sobie i innych. Co teraz z tym zrobić?

Dojście do banalnej odpowiedzi twórcom zajmie dużo czasu. Nawet nie śpieszą się z poinformowanie widza, że w ogóle cokolwiek się dzieje – co zresztą nie ma żadnego uzasadnienia. Film ma gigantyczne dziury w swoim metrażu, które niczemu nie służą. Twórcy nie mają zamiaru też tworzyć postaci z osobowościami czy dialogów, idą więc na skróty, wyręczają się umownością, a swoim bohaterom dają autyzm, żeby ci nie poprowadzili nawet jednej rozmowy przez cały film, a pytani o swoje zachowanie nie odpowiadali w ogóle. Ewentualnie: „nie wiem”. Robienie słabych filmów jest łatwe.

Na papierze można przekonywać, że to film o ludziach, którzy nie zrobili oczywistej – ludzkiej – rzeczy w sytuacji kryzysowej. I zadają sobie pytanie, dlaczego tak się stało. W praktyce to film, który w panice unika sam pochylenia się nad tym zagadnieniem, bo w końcu musiałby przyznać, że zawalił – nie stworzono w końcu na potrzeby filmu ludzkich bohaterów, którzy faktycznie mogliby coś w sobie zgłębić. Zamiast tego oglądamy figury dramatyczne – tak na wszelki wypadek, żeby film był jak najmniej wieloznaczny, by mówił to, co każdy chce z takiej opowieści wyciągnąć. O mężczyznach, o kobietach, o małżeństwach i czym tam jeszcze chcecie. Kino utwierdzające was w tym, w co chcecie wierzyć – a jeśli nie rozumiecie, o czym mówię, to po prostu nie jest film dla was.

To film dla ludzi krytykujących innych, że byli bierni. A na argument, że sami też są bierni, reagują śmiechem – tak jak to zrobiło małżeństwo na ekranie. W końcu nie jest ważne samo wydarzenie i śmierć człowieka – ważne, jak możemy to wykorzystać na swoją korzyść. Przynajmniej jest to ważne dla tych, których zobaczymy podczas seansu.

3/5

Orzeł. Ostatni patrol

13 września

Z serii „Cześć i chwała ludziom, co walczyli”. W temacie kina podwodnego nie wymyślono niczego nowego. 

Historyczna opowieść o misji okrętu podwodnego z początku drugiej wojny światowej. Film stojący przede wszystkim historią, a raczej (zapewne) artystycznym odtworzeniem tego, co musiało mieć tam miejsce. Wszystko to z szacunkiem i oddaniem wobec osób walczących na wojnie – w podzięce za ich oddanie oraz poświęcenie. Czuć, że to opowieść o ludziach, których każdy dzień mógł być ostatnim. 

W temacie fabuły czy postaci, tematyki – jeśli widziało się inny film wojenny o walce podwodnej, to widziało się też ten. Prawdopodobnie znacząco ułatwia to też w ogóle zrozumienie przebiegu akcji, bo ta jest dosyć wiarygodnie i realistycznie pokazana, tzn. sporo tutaj fachowych rozkazów, niekoniecznie połączonych z wizualizacją och efektów. Ale no, jak się widziało jedno ładowanie torped, to widziało się wszystkie. 

Tak naprawdę podczas oglądania myślałem tylko nad jednym: czemu nie czuję tego mocniej? Czemu nie duszę się razem z nimi, czemu nie wstrzymuję oddechu, nie pocę się i nie błagam o świeże powietrze? Może to sama fabuła, może to zamiłowanie polskich bohaterów do łatwego odchodzenia z tego świata bez sekundy namysłu czy refleksji, jeśli tylko dadzą w ten sposób komuś szansę na przeżycie? Albo zamiłowanie twórców do skupienia na twarzach, złożenie ciężaru na aktorów? Cóż, kto to wie. 

Jako całość bez wstydu. Obejrzeć można, tylko szkoda, że to taki skostniały gatunek. Gdzieś między „Ciśnieniem” oraz odcinkiem „Star Trek TOS” (1×14)

3/5

Śubuk

13 września

Ukłon w stronę samotnych rodziców dających radę wychować dziecko w latach 90 i później. Są tu momenty naprawdę rozczulające. 

Ona odmawia aborcji, przełom lat 80 i 90. Nie chce też urodzić, ale już jest za późno – siostra szantażem zmusza ją do porodu. Ojca już nie ma na zdjęciu – wróci pod koniec, żeby potwierdzić, że faceci to nadal śmiecie – a zaraz zniknie siostra, która umrze na przewrócenie się na podłodze. Bohaterka zostanie sama z dzieckiem, którego nie chciała, ale to jeszcze nie koniec dramatów scenopisarstwa. Na szczęście seans kończy formułka o tym, że wszelkie podobieństwa do postaci i wydarzeń jest całkowicie przypadkowy. No ja myślę. 

Są tu sekwencje naprawdę wspaniałe, tak jak i naprawdę złe. Różnią się one tym, że w pierwsze można uwierzyć, w drugie za cholerę – w końcu bohaterka nie może tylko sobie poradzić tak po prostu, ona jeszcze musi uratować świat. Twórcy zapominają na szczęście, że ich protagonistka nie ma czasu na sen, dzięki temu na czas ba ratowanie świata. Wtedy film jest śmieszny, ale gdy jest rozsądny, ludzki – wtedy można się wzruszyć. Matka stająca się matką dla swego syna, ich relacja, zrozumienie wzajemne. To jest czyste serce, przypieczętowane syntezatorem Ivona mówiącym „no i zajebiscie”. Przynajmniej to jeden z nielicznych obrazów, gdzie w życiu polskich ludzi istotna jest polityka. 

Jednak film nie celuje w wiarygodność, ale lekkość, poprawę humoru, podniesienie na duchu. To nie jest film kierowany do nas: zdecydowanych i popierających to, co fabuła propaguje. Raczej do tych, co martwią się, że autyzm jest chorobą zaraźną. Wiecie, bo trzeba ich wyśmiać za takie myślenie, ale serce w tym obrazie też się znajdzie. 

Nawet bardzo dużo. 

4/5

Apokawixa

13 września

Koniec świata będący konsekwencją, jednocześnie wymazujący przeszłość. Cezary Pazura tym razem nas nie uratuje, ale młody Żuławski tak. 

Apokalipsa nadciąga z każdej strony i jest tylko kwestią czasu. Skażenie wód chemikaliami od firmy ekologicznych, globalne ocieplenie, covid, narkotyki, a także autodestrukcja bohaterów – nastolatków zaraz po maturze, bogatych i jadących ze stolicy nad polskie morze do pałacu, żeby się bawić, odreagować okres kwarantanny. Dzięki marketingowi wiemy, że to film o zombie – wiemy więc, jak ta impreza się skończy i jak będzie wyglądać finałowe 20 minut. Nie jest jasna przyczyna – może to tych dwóch, co było w wodzie, może cukierki z dachu, a może tłum nieprzebadanych turystów. Może połączenie tych rzeczy? Żuławski nakręcił pewnie najbardziej rozrywkowy polski film po 2004 roku, ale tematyka zombie została tu wykorzystana należycie: do zabawy, ale i by coś powiedzieć o współczesności. Współczesności uzupełniającej zresztą film, który powstał jakiś czas temu. 

Każdy bohater jest inny, ale nie jest stereotypem – a gdy umrą, to odbieramy ich zgon jako stratę. Żuławskiemu wybrano świetnych, młodych aktorów, z których wyciągnął bardzo dużo. Historia skrywa mnóstwo niespodzianek – od wojen gangów, przez zaćmienie, na dzikim fanie The Cure kończąc. Mało tu tradycyjnej walki z zombie – zamiast gęstego strzelania i cięcia zobaczymy pojedyncze zabójstwa. To nie jest mocną stroną tej produkcji, podobnie jak pościg uliczny na początku. Twórcy postawili na energię, młodość, dobrą zabawę pojmowaną jako noc pełną głośnej muzyki, seksapilu i obstawiania walk na pieści. 

Bawilem się. I mam nadzieję, że druga część już jest w planach. A jak nie, to sam ją wam napiszę. 

2/5

Zadra

14 września

Polski, narcystyczny rap na autotunie jest tu chwalony za ładny głos. Trudno rzec, czy to parodia polskiej sceny, czy też może film na serio. 

Ona nagrywa rap na YouTubie i narzeka, że facetom jest łatwiej w tym biznesie. Pracuje jako kelnerka, charknie na klientkę, ta się okaże kimś z Internetu i po pracy. Na szczęście bohaterkę wypatrzy znany raper, który zaproponuje jej pracę. Teraz będzie już z górki. 

Bohaterka tej produkcji nie na nic do powiedzenia. Rapuje o codzienności, sobie i pierdołach. Sukces będzie dla niej porażką – zaczną się wtedy narkotyki, a ona sama zapomni, że chciała rapować. Za wszystko będzie obwiniać innych, za co inni będą ją przepraszać. Nawet po nacpaniu własnego malutkiego brata usłyszy od matki że ta jest z niej dumna – wystarczy, że Twórcy zapominają, co było wcześniej. A takie zapominane jest tu niezbędne, inaczej ewolucja postaci nie mogłaby nastąpić. Prawdę mówiąc, protagonistka tej historii co 15 minut jest wymazywana, a na jej miejsce wchodzi ktoś inny, grany przez tę samą aktorkę. Osoba pełna zapału do hip hopu wymieniona jest na kogoś, kto ma w dupie rapowanie. 

Sugerowane jest, że na w tym istotne znaczenie bycie opuszczonym przez ojca, ale twórcy szybko zapomnieli, co chcieli z tym zrobić, więc na tym się skończyło. Rozwój historii pozwala przypuszczać, że konkretne momenty były marzeniami czy snem, ale tak nie jest – bohaterka serio została zaproszona na scenę podczas koncertu innego wokalisty. Albo po byciu nikim jej nowy utwór trwający 14 sekund naprawdę jest grany w radio, po przesadzeniu autotunie jej głos serio jest chwalony w mediach publicznych. 

Twórcy wymagają wiele od odbiorcy – uwierzenia w cokolwiek w tym filmie, ale też słuchania rapu zbyt słabego, by go nawet wydać na albumie polskich raperów. Może przy następnym filmie – który zresztą ten sam reżyser już zrobił, niedługo go zobaczę – będą najpierw dawać od siebie, zamiast tak zaczynać od wymagań. 

2/5

Czas na pogodę

14 września

Wrażliwość tutaj jest agresywna, troska brutalna, autodestrukcja jest królem jednookich, bo może wszystko i będzie się zgadzać. 

Ona leży w łóżku i pije alkohol, przy okazji zalewając mieszkanie pod sobą. On przyjdzie i to naprawi. Tak się poznają – ona będzie go wykorzystywać i poniżać, on jej pomoże. Gdy poznają nawzajem swoje imiona, to będzie ważny moment. 

Adaptacja sztuki teatralnej, głównie siedzimy w mieszkaniu z dwoma aktorami. Wyjdziemy na dach kamienicy, wyjrzymy za okno, niewiele więcej tu znajdziemy. Dwie osoby bogate w doświadczenia życiowe. Poznajemy ich lepiej od twórców w tym czasie. 

Tworzenie ewolucji postaci nie jest czymś spotykanym w kinie. Drugi film pod rząd widzę, że zamiast rozwijać postać, to scenarzysta wymienia jedną osobę na drugą. W „Czasie na Pogodę” aktorzy starają się z całych sił, ale są pewne bariery ich możliwości. Na koniec po prostu robią rzeczy, których ich bohater nie mógłby zrobić na początku. Może też tylko ja pamiętam, z kim ten seans zaczynaliśmy? Podczas krytycznych momentów chciałem zapytać na głos: oni poznali się 15 minut temu, prawda? 

Do rezolucji dochodzi na siłę, wbrew postaciom i ich osobowości. Troska okaże się kurestwem, kurestwo okaże się samotnością. Wszystko stanie na głowie w tym świecie, gdzie facet dla kobiety zrobi wszystko, bo jest tym złym. A kobieta… Ona nikogo nie obchodzi. Ta prawdziwa, oczywiście. Nawet jej samej. Finał pozostawi dobre wrażenie – to ten aspekt, gdzie twórcy wiedzieli, że muszą całość pokazać. Każdy oddech, każda myśl bohaterki jest zwizualizowana – cały film jest pierwszy raz tak wizualny. A to zawsze zaleta. 

2/5

Algorytmika

14 września

Mikro budżet i cyber-thriller o determinizmie, płaski wykład o wyborach i oddaniu się wyższej sile. Stracił widownię gdzieś na początku.

Samotny ojciec, opieka nad rozwijającą się córką. Brak czasu dla siebie, jak najlepsze chęci, marne w skutkach próby wychowawcze, nieustające drobne konflikty, brak kontaktu z własnym dzieckiem… To wszystko jest gdzieś na początku opowieści, by później przejść w istotniejsze dla postaci rejony: czym są sygnały, które bohater dostaje? Co za nimi stoi? Odpowiedź brzmi: początkujący wykład o determinizmie, naszym wpływie na własne życie – wszystko w warunkach sterylnych, banalnych, pobieżnych. Jakby twórca scenariusza usłyszał o tych zagadnieniach dziesięć minut przed pisaniem. Jeśli słyszeliście o nich wcześniej, to pewnie wiecie więcej niż autorzy tej produkcji. Ludzie wychodzili z sali, niezainteresowani ich przekazem, który zresztą nie był nawet sensownie przedstawiony. To przedstawienie, te biedne tańce – to miało być wytworem sztucznej inteligencji?

Sam film zresztą traci siebie. Na potrzeby szczęśliwego zakończenia ojciec kupuje córce zwierzątko, którego wcześniej chciała. Wtedy były powody przeciw temu, by je kupić, nic z tymi powodami nie zrobiono, zwierzaczek został zakupiony i tak. Uśmiech, kończymy. Dramaturgia w tym obrazie to nieodkryta zagadka.

3/5

Liczba doskonała

14 września

Zanussi wraca do struktury kryształu. Dwóch nie-filozofów rozmyśla egzystencjonalnie i dochodzi do wątpliwości.

Zbiór myśli nad przypadkiem, czy on istnieje. Już nawet na początku pan Seweryn łamie czwartą ścianę i mówi o sobie, że jego postać ma na imię Joachim, więc jasnym jest, że wszystko jest pretekstowe. Dużo w tym filmie gdybania, zgadywanie, przytaczania nieistotnych historii czy przykładów. Świat matematyki i filozofii pochyla się nad tematem przypadku, szuka odpowiedzi na pytania dotyczące życia po śmierci. Wyraźnie jest to dzieło umysłu wszechstronnego, który dużo słyszy i czyta, a teraz to mieści w jednym filmie. Piszę to jednak z perspektywy osoby, która z filozofią ma do czynienia na co dzień – widz, który tylko na sali się z tym zetknie, pewnie inaczej będzie do takiej produkcji podchodzić. Ja już na początku rozłożyłem ten film, gdy bohater mówi, że bez wiary w Boga nie może być grzechu – a to zależy od tego, jaki system wartości wyznajemy i będziemy się go trzymać, czy będziemy uważać coś ważniejszego od siebie, czy też samych siebie ustanowimy jako jedynych mających możliwość kierować naszym życiem.

Mam po prostu wrażenie, że pan Zanussi czyta wyłącznie filozofów egzystencjonalnych. Filozofowie polityczni, ekonomiczni, medyczni – może nawet słyszał, ale nie jest tym zainteresowany. A ja sam jestem zadowolony, że mogłem pana Z. słuchać na spotkaniu przez jakąś godzinę. W ogóle po nim nie widać wieku, co najwyżej powtarza się i ma skłonność do nadawania nowych kierunków udzielanym odpowiedziom, które nie były zawarte w pytaniu do niego.

2/5

Matecznik

14 września

Dorosły chłop lalką się bawi. „Kieł” wiecznie żywy, stety niestety.

Kolejna produkcja, w której życie jakiejś osoby jest zdominowane przez życie drugiej, ograniczającej tą pierwszą. Szereg działań podprogowych i sztuczek emocjonalnych pozbawionych analizy czy świadomości, o jak strasznych rzeczach tak naprawdę się opowiada. Kobieta kontroluje dorosłego mężczyznę, gdy ten mieszka w bloku – szczegóły fabularne są podawane tak skąpo, że zanim dowiemy się czegoś konkretnego, to jest duża szansa, że stracimy zainteresowanie.

W innych tego typu produkcjach była przynajmniej obawa przed tym, że „opiekun” wróci, nakryje nas, dowie się o czymś, gdy bohater robi coś „niewłaściwego”, może nawet próbuje się wyrwać, wyswobodzić. Były emocje, był thriller – tutaj emocji tyle co przy gotowaniu budyniu, zero charyzmy. Nie zależy nam, by zrozumieć tych ludzi, a twórcy nie mają zamiaru pomóc. Bohater może nawet zadzwonić na policję i prosić o ratunek, mundurowi przyjdą, „opiekunka” powie im „panowie, jakie znęcanie nad nim, on tak tylko gada”, policja po prostu sobie pójdzie. Logiczne.

3/5

Orlęta: Grodno '39

15 września

Piekło wojny oddane wszechstronnie. Tu tańczą z Sowietami przed kamerą, obok Sowieci gwałcą. Wszyscy strzelają do wszystkich. Realizacyjnie stany wyższe „średnio na jeża”.

Druga wojna z perspektywy dziecka uniwersalnego. Szósta klasa wystawia „Krzyżaków”, młodzi walczą na drewniane miecze o rolę w sztuce. Dzieci Żydów i Polaków do jednej klasy chodzą. Na ulicach pojawiają się młodzi plujących na żydowskie dzieci, ostrzegając ich przed przyszłością. Ojciec koleżanki bierze bohatera na stronę i mówi mu o korzyściach ochrzczenia się, by o tym pomyślał. Wakacje, wszyscy mogą jechać z wyjątkiem bohatera, bo jego brata oskarżono o komunizm. Gdy konflikt wybucha, dwoje chłopców walczy o dziewczynę, ale zawieszają topór, by iść na wojnę i pomagać dorosłym na froncie – nie wiedząc, że frontu już nie ma. Wojna niszczy wszystko, bo każdy idzie na swoją stronę, a każda inna jest przeciwko niemu. Niemcy, Żydzi, Polacy, Sowieci… Wtedy umarła nadzieja, że jesteśmy po tej samej stronie z kimkolwiek innym.

Nie chcę przesadzać, bo to jednak nie jest przyzwoity film, ale i tak jest lepszy, niż miał do tego jakieś prawo. Gore nie jest częste, ale jednak był co najmniej jeden moment, który wywróci żołądki u niektórych widzów. Nie mogę napisać, by to było polskie „Idź i patrz, ale jednak młodociany protagonista widzi rzeczy, których polskie dzieci w kinie nie widziały. Narracja jest chaotyczna, ale ku mojemu zaskoczeniu mieści naprawdę dużo – te wszystkie konflikty między narodami, niepewność codzienności w warunkach wojny, że szkoła wtedy miała normalnie działać, że wierzyliśmy w ratunek Ruskich, że różni ludzie sprzymierzali się z różnymi ludźmi – jedni ze wschodu, inni z zachodu. Mamy tu manipulacje ze strony Czerwonych, mamy ich gwałty…

Tylko obok tego mamy polskie kino wojenne i małego Leosia wygrywającego wojnę dwoma mołotowami. Mirosław Topa krzyczący „Leosiu!”, dowodzący na ślepo, obok żołnierz strzela z karabinu jedną ręką… To po prostu nie mogło się udać. Takie kina się właśnie spodziewaliśmy, takie też dostaliśmy. Nie tylko, na szczęście, ale jednak. I oczywiście wystrzał powodujący wzbicie się ptaków z drzewa, jako zakończenie – bo jak to film bez mocnego akcentu na koniec?

2/5

Broad Peak

15 września

Wiemy o nim wszystko przed seansem i twórcy nie zrobili nic, by to zmienić. Film opowiedziany napisami. 

Tytułowa nazwa odnosi się do szczytu położonego na wysokości 8000 metrów. W filmie poznajemy człowieka, który podjął jako pierwszy próbę wejścia tam zimą, jeszcze pod koniec lat 80. Produkcja to skierowana wyłącznie do osób kochających góry, ewentualnie pasjonujących się prawdziwymi wydarzeniami, luźno przedstawionymi w filmie. Nie robi on jednak nic ani z górami, ani samą historią – nie przekonuje do pokochania szczytów, a sama fabuła ma po prostu być. Gdy kończy się prawdziwa historia, to kończy się film – a nawet dużo wcześniej, bo opowiedziano ją w gigantycznym stopniu przy pomocy napisów, ewentualnie narracji z offu. Te wydarzenia nie są tak naprawdę zaprezentowane – zakończenie tak chamsko wyręcza się napisem, że gdyby nie fakt, iż ten tytuł jest od wczoraj na Netfliksie, to bym myślał, że pewnie nie zdążyli dokończyć montażu na festiwal, więc wstawili napis. 

Całość kosztowała miliony, aktorzy naprawdę byli na szalonych wysokościach, naprawdę mieli odmrożenia – na ekranie tego nie widać za bardzo. Albo ekstremalne zbliżenia (twarz oczywiście zakryta w 80 procentach), albo plany szerokie, nic pomiędzy. Seans mija bardzo szybko, twórcy unikają wszelkich emocji, bohaterowie żyją bez trudnosci na swojej drodze – ledwo się znajdą w niebezpieczeństwie, w następnej minucie już są bezpieczni. Ledwo planują wejść, to już to zaczną. Ledwo zaczną, to skończą. Ledwo zejdą, to wejdą ponownie. Czułem się, jakby ten seans trwał 40 minut. Maksymalnie godzinę. 

Maja Ostaszewska dostająca kwiaty za to, że jest. Po prostu jest scena w środku filmu, gdy wręczają jej wiele bukietów. Podczas spotkania z twórcami dowiedziałem się więcej niż z filmu o jej postaci. A jakie zadali jej pytanie? Jak to jest być jedyną kobietą w filmie? I to bardzo ciężka do zagrania postać była, jak sobie z tym poradziłaś? Faktycznie, uśmiecha się w jednej scenie, w drugiej seks, w trzeciej się uśmiecha. Kobiety w polskim kinie, rozdział cały czas pierwszy, ale udawajmy, że nie. 

Błędy scenariuszowe to już tradycyjnie cały ocean, sporo omówiłem już powyżej. Ostrzec należy przed marnowaniem czasu przez scenarzystę (powtórzenia), nie rozwinięciem tematu, złym tempem czy też chaosem narracyjnym. Najpierw dowiemy się, że bohater wraca w góry po przeszło 20 latach, zaczniemy się z tego śmiać, a dopiero dużo później dowiemy się, że przez te wszystkie lata był aktywny i formę zachował, więc może ma faktycznie jakieś szanse. 

Lepiej przeczytać o tym bohaterze na Wikipedii. Jedno zdanie, to świetny zamiennik całego filmu. 

3/5

Filip

15 września

O człowieku, który dosłownie wyruchał Niemcy. Adaptacja psychologicznej książki bez przeniesienia psychologii.

Druga wojna światowa. Polski Żyd we Frankfurcie pracuje jako kelner i podrywa niemieckie kobiety, gdy ich mężowie mordują na froncie. Wszystko jasne do tego momentu, prawda? Potem już tak nie będzie. Działania bohatera nie będą zrozumiałe, a on sam nawet będzie swoim największym wrogiem – będzie się zdradzać przypadkowym osobom, ryzykować własnym życiem bez powodu, a gdy zabiją mu kumpla, to dosłownie rzuci się na nazistę żołnierza, powie mu całą prawdę o sobie, obrazi go i cały jego naród… A żołnierz oczywiście wtedy odpowie 'hehe, żartowniś. Prawdziwy przyjaciel!” i nic nie zrobi, chociaż wcześniej zabił za kradzież alkoholu. Brak zrozumienia jest przynajmniej konsekwentny – nikogo tu nie można zrozumieć. Za to idealnie można tu użyć argumentu „trzeba było przeczytać książkę” (a przynajmniej zgaduję).

To nie widz jest za głupi, to po prostu adaptacja książki wyraźnie posiadającej liczne monologi wewnętrzne, które wycięto – ich przeniesienie na język wizualny jest przecież trudne. Poznanie seansu w całości też nie pomaga – można oczywiście sobie wymyślić wyjaśnienie, jak ktoś lubi robić robotę twórców za nich, albo przeczytać książkę. Film zachęca przynajmniej do tego drugiego. Sam w sobie jest po prostu obojętnym doświadczeniem. Zdjęcia i aktorzy dają radę, tylko co z tego?

No chyba że komuś wystarczy film o jebaniu Niemców. Dosłownym. Wtedy to tak.

4/5

IO

15 września

Osiołek w krainie czarów. Albo my w krainie osiołka. Trochę dla nas, trochę bez nas, trochę do podziwiania, trochę eksperymentowania.

Przepraszam was za brak własnej perspektywy, podzielenia się jakimś kluczem interpretacyjnym. Po prostu oglądałem film i moja ciekawość kręciła się głównie wokół tego, w jakim stopniu ten film był planowany, a na ile był eksperymentem. Na ile realizowali sceny, które chcieli, a na ile płynęli z prądem. Na ile to film, a na ile eksperyment. Na ile to co widzę faktycznie ma wartość i czy gdyby twórcy akurat tej sceny nie mogli zrealizować, albo zrealizowali ją przez przypadek, to czy film jakoś by się wtedy zmienił. Może to dziwny kierunek, ale tak mnie ten film popchnął. Na tym polu jednak też nie mam odpowiedzi.

Cenię ten film za doświadczenie audiowizualne, gdzieś na pograniczu eseju i narracji filmowej. Zwierzę jako bohater zachęca do opowiadania czystą akcją, rozwojem wydarzeń, co często jest wykorzystywane. Ludzie tu jednak są, mówią, dodają coś od siebie. Do obejrzenia drugi raz. Mam na to ochotę, tak po prostu.

0/5

V Blok krótkich metraży

15 września

Dwóch pierwszych tytułów nie zobaczyłem, bo byłem na Skolimowskim.

Victoria. Trochę o niczym, ale sympatyczni aktorzy tworzą wstęp do czegoś więcej. Pan Cyprus to król wulgaryzmów. 4/10

Wskrzeszenie. Tragedia zmienia ludzi i relacje między nimi. Dziecięca protagonistka ze wspaniałą energią, ostatnia scena jednak mnie przeraziła. Demony! 5/10

Odgrzeb. Tworzy własny świat, ma coś do powiedzenia, a kreatywności też ma. I tak jestem w szoku, że ma. Nadzieja polskiego kina. Poziom scenariuszy jest tak niski ogólnie, że człowiek wytykając błędy zapomina, co tak naprawdę jest najważniejsze w pisaniu: mieć coś do powiedzenia, stworzyć świat, do którego można odbiorcę zaprowadzić, przenieść. Odgrzeb to robi za cenę ryzyka, że łatwo utraci widza. Jego zrobienie wymaga tyle samo odwagi, co potem powiedzieć po seansie: „Tak, podobał mi się, polecam”, ryzykując utratę wtedy wiarygodności. Tak wykorzystać 20 minut jest niebywałym osiągnięciem. 6+/10

5/5

Strzępy

16 września

Alzheimer odarty z romantyzmu. Śmiertelna choroba roznoszona drogą płciową. Aktorsko wybitnie, scenariusz prawdopodobnie z elementami genialnymi.

Tak, naprawdę polecam ten film, pomimo odrzucającego tematu zapowiadający męczący film. Od cierpienia i pytań bez odpowiedzi w takiej sytuacji się nie ucieknie – Adam dowiaduje się, że jego ojciec imieniem Gerard ledwo po 60-tce, profesor i inżynier, ma objawy Alzheimera. Oczywiście nie ma mowy o akceptacji tego albo oddaniu chorego pod opiekę – nie, damy radę, zostaje tu i mieszka z nimi. A ten film chwyta za mordę i mówi, aż nam w pięty pójdzie i zostanie z nami na lata: to nie jest smutne i ciężkie, to jebana tragedia. To nie powinno ciebie spotkać, nikogo nie powinno, ale spotkało i teraz trzeba podjąć działania. Takie są twoje opcje, innych nie ma. Ten film uznaje osobiste dramaty, ale nie zatrzymuje się na nich, tylko je rozbudowuje, cały czas, aż do końca, trzymając w centrum ludzi: strata kogoś ukochanego, strata rodzica, obawa o przyszłość własną i swoich dzieci. Ten film trwa ledwo 98 minut, mówiąc o wszystkim. Początkowe sceny wydają się za krótkie, zbyt szybkie i powierzchowne, jakby chciano nadać odbiorcy dystansu, żeby to nie był zbyt ciężki film – ale to tylko konsekwencja oglądania tego filmu w Gdyni, gdzie tak rzeczy są robione w innych filmach konkursowych. „Strzępy są całością, nie zbiorem scen, ten dystans na początku jest celowy i ma zastosowanie w obrębie całości, a najlepiej oglądając go zapomnieć, że to film polskie – tutaj zamiast figur dramatycznych mamy faktycznie postaci z osobowością, którzy ewoluują, podejmują wybory, mają relacje między sobą… Mają nawet imiona! Można ich zrozumieć!

Ten film może być genialny, tzn. może mieć masę rzeczy, które czynią go genialnym… Albo nie były one planowane, są zwykłe albo przypadkowe, a ja tylko nadinterpretuję. Chodzi mi o to, że cały film został tak skonstruowany, jakby bohaterowie mieli objawy Alzheimera, tylko tego nie widzimy, nie jesteśmy świadomi. Rower po prostu stoi w tle na stole w kuchni, papryka smaży się na zimnej patelni, córka bohatera mówi w dojrzały sposób o chorobie i samobójstwie, jakby była do tego zdolna pomimo aparycji dwunastolatki… A może to tylko my tak ją widzimy, bo tak ją pamięta bohater? Mogę przesadzać i może w ogóle gadam głupoty, bo to może być tylko przypadek… Ale kurde, takie przypadki mogą być kilka razy na cały film, nie cały czas!

Im dalej mam od Gdyni, to festiwal ze mnie schodzi, ale Strzępy we mnie zostają. I z każdym kolejnym dniem doceniam ten film jeszcze bardziej. Jest mocny, ciężkie, dojrzały, poważny. Takiego kopa potrzebujemy, z wielu powodów. To tutaj są jedne z najlepszych scen roku i nie tylko, zobaczcie koniecznie.

0/5

III Blok krótkich metraży

15 września

Szczerość. Kino dialogu, w którym liczy się cisza i rozmowy nie przeprowadzone. W rytm Fisza i „Sznurowadeł”. Twórcy mogą robić polskie Clerks, ostatnią scenę już mają. 6/10

Loteria. Kafka i ciągnięcie losów. Oświetlenie i inne ćwiczenia studenckie. 4/10

Dziecko. Tak się kończy olewanie szkółek rodzenia. A przynajmniej mam na myśli, że tam uczą o obojniakach. 5/10

MOR. Polskie Severence, a raczej jego 12 sezonów ściśnięte w 12 minut. 6/10 na zachętę.

Diabeł. Czemu ktoś jeszcze pamięta „Ręce, które leczą”? Oglądane do końca z uprzejmości. 4/10

1/5

Kobieta na dachu

16 września

Portret rzeczywistości oderwany od rzeczywistości. Przy oglądaniu twarz sama kryje się w dłoniach, ulga jest jednak minimalna.

Mirka ma dwa lata do emerytury. Pracuje jako ginekolog, ma długi i depresję, którą próbowała leczyć zaciągając chwilówki i kupując rzeczy sprawiające przyjemność jej rodzinie. Teraz musi spłacić dług, więc podejmuje logiczną decyzję o napaści na bank – trochę mając przy tym nadzieję, że zginie w trakcie. Śmierci jednak nie ponosi, ma za to policję na karku. Wszystkich tych informacji dowiecie się z filmu, jeśli po drodze pokonacie haniebną w wykonaniu i chaotyczną narrację. Miejcie też na uwadze, że wielu rzeczy dowiedzieliście się teraz ode mnie w ten bardziej przychylny sposób.

Pani reżyser przed seansem zapowiedziała, że to obraz dla kobiet i ich trudów współczesnych. Pomijając problemy autorów – chociaż może były one celowe – z przedstawieniem ludzi i ludzkich relacji na ekranie, z samego seansu sączy się wyłącznie nienawiść w stosunku do wszystkich, łącznie z widzami. Gdyby było inaczej, to twórcy zadaliby sobie trud realistycznego przedstawienia działania policji, opieki medycznej, sądu, psychiatryka czy też sytuacji osoby zadłużonej po uszy na kwoty, jakie przeciętny Polak zarabia przez kilka dekad. Tutaj niefrasobliwość w stosunku do komornika na głowie jest pluciem w twarz odbiorcy – nie pierwszym, nie ostatnim, nie największym. Jak w ogóle ginekolog może mieć aż takie problemy finansowe? To absolutnie najmniejszy problem tego filmu, chociaż i od niego zależy absolutnie wszystko w życiu bohaterów, ale to po prostu tylko kolejny dowód na to, że twórcy nie wiedzą, na jakim świecie żyją. Równie możliwe jest też wyparcie rzeczywistości, zastąpienie jej nową – taką, w której nie liczy się przeszłość, poprzednie działania, droga jaką przeszli bohaterowie, aby dojść do teraźniejszości. W Kobiecie… ważna jest tylko chwila obecna. Jak się tu znaleźliśmy? Takie pytania tylko utrudniają ocenianie bohaterów – a tych mamy oceniać na podstawie ich płci, roli w społeczeństwie. Z tego filmu bije silne przeświadczenie, że to samo zachowanie ma inne znaczenie, w zależności od tego, jakiej płci jest osoba charakteryzująca się danym postępowaniem.

Kino im bardziej chce być po czyjeś stronie, to ostatecznie przedstawię tę stronę dużo gorzej. W Kobiecie… Mirka jest niekompetentna przy własnych pacjentkach, wychodzi z nożem na obcą kobietę, a potem rozwala się samochodem, demoluje czyjąś wartość, na jej obliczu nie ma wtedy nawet śladu autorefleksji czy wstydu, żalu. Co najwyżej oburzenie: kto postawił samochód na jej drodze? Można nawet czytać ten moment jako akt dumy i odwagi. Facet – obcy człowiek, znaczy – chociaż w tym momencie pomoże bohaterce wyjechać bezpiecznie. Będzie nawet wierzyć do końca, że ta wyjdzie potem z auta, zostawi pod wycieraczką namiary na siebie, żeby zapłacić za wyrządzone szkody – przez głowę mu nawet nie przejdzie myśl, że Mirka zwyczajnie spierdoli z miejsca zdarzenia. Ja wiem, że to jedynie efekt totalnej niekompetencji twórczej, a nie świadoma konstrukcja filmu, ale gdybym miał tak czytać ten obraz, to nienawidzi on kobiet. A także osób w depresji*, skoro przedstawia on je jako osoby ślepe na wszystko, zasłaniające się swoim stanem jako wymówką do zrujnowania własnej rodziny, pogrążenia jej w długu na sto tysięcy. Pewnie dlatego komornik jest przedstawiony tak niefrasobliwie.

Może więc niektóre błędy i wady były celowe. Np. upadek z czwartego piętra, który ledwo wywołuje zadraśnięcie? Też tu jest, a bez takiego naginania rzeczywistości film musiałby się skończyć, ewentualnie autorzy musieliby wymyślić mniej drastyczny sposób na popychanie fabuły. Przynajmniej to spójny film, słaby w absolutnie każdym stopniu.

*Mam tylko nadzieję, że nikt po seansie nie pomyśli, że leczenie w zakładach zamkniętych wygląda jak na ekranie, a problemami są narcystyczne psycholożki i przesadnie miłe pacjentki. Chorzy psychicznie mają serio przejebane, nie tylko w Polsce, i naprawdę nie potrzebują takich filmów jak Kobieta…, by im dokładać komplikacji.

2/5

The Silent Twins

16 września

Ciężko ustalić, gdzie leżą aspiracje tego filmu. Na pewno nie w zrozumieniu swoich bohaterek. Jest w tym filmie ładny short animowany poklatkowo.

Filmy oparte na prawdziwych wydarzeniach dzielą się z grubsza na dwie grupy: pierwsze starają się zrozumieć prawdę i swoich bohaterów, drugie zdają się wychodzić z założenia, że skoro tak było naprawdę, to już nie trzeba się starać niczego zrozumieć, nie trzeba się też martwić o ciąg przyczynowo skutkowy. Jak ktoś odbierze film jako absurdalny czy nielogiczny, to ma problem, bo te rzeczy serio się wydarzyły i już. Co jest prawdą: naprawdę dwie bliźniaczki w Walii w latach 80. porozumiewały się tylko między sobą, wobec innych milczały. I naprawdę były leczone. I naprawdę jedna z nich zmarła, tylko nie tak jak w filmie, z powodu tego, że nastąpił zgon, którego przyczyną była śmierć, ale na zapalenie mięśnia sercowego. To po prostu romantyczna wersja prawdy, a nic nie jest bardziej romantyczne, niż kończenie filmu napisem, że śmierć jednej z bohaterek jest zagadką do dzisiaj. Niestety, prawdziwa historia jest o wiele bardziej romantyczna i piękna tak, jak była – twórcy nie pomogli jej, wysysając z niej wiarygodność czy człowieczeństwo, porzucając własnych bohaterów i nie okazując im zrozumienia przez cały film.

W filmie oglądamy dziewczyny, które milczą. Przychodzi do nich siostra i mówi: „No siema, może coś powiecie? Nie? Nie powiecie, że mnie kochacie czy coś? A weźcie się, nienawidzę was i dlatego wszyscy się za was wstydzimy, jesteśmy okropne i tylko ciążycie na tej rodzinie, nara”. Potem bliźniaczki zaczynają karierę pisarską – nie ważne, co piszą i czy robią to dobrze. Wygląda to tak, jak moje dokonania pisarskie w podstawówce, nic więcej. A potem zakochują się w jednym chłopaku – nie dlatego, że ten ma osobowość czy coś, to zbyt skomplikowane rzeczy na ten film, tutaj wszystko musi być powierzchowne. Więc jest seks z tym chłopakiem, a ten po stosunku bierze od jednej z bliźniaczek perukę i ją podpala – dobrze, że nie ma osobowości, bo taki akt agresji mógłby do niej nie pasować. W odpowiedzi bliźniaczki wracając do domu zaczynają się bić – i to poważnie. Turlają się po asfalcie, obok samochody jeżdżą, wszystko jest na zakręcie, więc ekipa musiała interweniować, żeby ich nikt nie przejechał… Jedna z sióstr dosłownie dusi z całej siły drugą, takiej nienawiści i siły naprawdę nic w tym filmie nie uzasadnia. Oczywiście potem mówi, że nie wie, czemu to zrobiła – autodestrukcja jest błogosławieństwem dla twórców słabych filmów, wyjaśnia ona każdą skomplikowaną sytuację w banalny sposób. Potem bohaterki decydują się podpalić sklep, bo najwyraźniej są teraz przestępcami. Nawet zapominają o tym całym milczeniu, bo dzwonią na policję i zapowiadają, że popełnią przestępstwo. I to nie jest tak, że przytaczam losowe sceny z całego filmu, tylko jeden ciągły fragment trwający ze trzy minuty. W takim momencie właśnie myślę, że to musi być na faktach, bo po prostu nie wierzę, że jakikolwiek artysta może być aż tak bezczelny i próbować sprzedać taką historię widzowi bez silnego uzasadnienia. Np. w postaci „no mordo, tak było, mówię ci”

Można próbować to tłumaczyć i uzasadnić – np. że musimy przestać próbować zrozumieć tych ludzi (gdzie zrozumienie oznacza zamknięcie ich w definicji, nie faktyczne zrozumienie) i pozwolić im być przynajmniej przez te dwie godziny. Faktem jednak jest, że to dwie godziny patrzenia, jak rzeczy się dzieją, a potem następuje koniec. W tym czasie prawdziwa historia jest skupiskiem masy fascynujących tematów, które aż się proszą, aby o nich opowiedzieć, w tym temat wewnętrznej komunikacji między bliźniętami, niezrozumiałej dla reszty świata. Możliwe nawet, że to wszystko było w intencji twórców, tylko znajdują one swoje miejsce poza samym filmem – w przemowach, w rozmowach z twórcami i słuchaniu, co oni chcieli swoim filmem osiągnąć. Wydaje się, że to tytuł skupiony na momentach – film to tam, jakoś pójdzie, ale twórcy skupiają się jedynie na kilku minutach, które będą mieć wizualny potencjał: animacja poklatkowa, oniryczna sekwencja itd. Problem w tym, że te wizualne momenty mogą być interesujące na tle typowego, polskiego filmu, gdzie twórcy umieją jedynie pokazać dwie osoby rozmawiające przy stole. Na takim tle The Silent Twins ma co pokazać. Na tle filmów naprawdę wizualnie interesujących nie na tu nic, co zapadnie w pamięci.

1. Strzępy
2. Odgrzeb – krótki metraż
3. Apokawixa
4. Spadek
5. Chleb i sól
6. IO
7. Szczerość – short
8. MOR – short
9. Tata
10. Orlęta
11. Liczba doskonała
12. Johnny
13. Obudź się
14. Wskrzeszenie – short
15. Hela
16. Filip

17. Dziecko – short
18. Śubuk
19. Victoria – short
20. Orzeł
21. Głupcy
22. The Silent Twins
23. Broad Peak
24. Algorytmika
25. Czas na pogodę
26. Zadra
27. Diabeł – short
28. Cicha ziemia
29. Iluzja
30. Loteria – short
31. Matecznik
32. Kobieta na dachu