Brooklyn Boogie („Blue in the Face”, 1995)
Harvey Keitel, Lou Reed, Michael J. Fox, Madonna
Gdzieś pośrodku między kinem łatwym w oglądaniu oraz kinem mającym ambicje. Taniec na ulicy jest fajny.
W książkach o teorii filmu można przeczytać o produkcjach, które są nastawione na uchwycenie teraźniejszości. Opowiedzenie o konkretnych współczesnych ludziach, dzisiaj, kiedy to wszystko jest jeszcze w ruchu, kiedy jeszcze się tworzy. To więcej niż pisanie historii lub archiwizacja, to przede wszystkim dawanie głosu całemu pokoleniu, miejscu czy społeczeństwu. Dzieje się tak poprzez uważne obserwowanie i słuchanie otoczenia, zachodzących tam zmian. Wyłapywanie pojedynczych osób i nadawanie im siły. Osiągnięcie tego jest trudnym i ambitnym zadaniem.
Brooklyn Boogie próbuje tego. Zamiast tradycyjnej opowieści, oferuje widzom w zasadzie garść klipów. Mini-scenek, dialogów, anegdot, historyjek i życiowych przygód. Wszystkie rozgrywają się współcześnie, w Brooklynie, na rogu sklepu, który razem z właścicielem wystąpili już w filmie Dym (Smoke, 1995). Klienci przychodzą, gadają, ktoś przyjdzie z gitarą, zacznie śpiewać, wszyscy zaczynają tańczyć… A ja tak patrzę, jak zauroczony. Brooklyn Boogie jest niczym zbiór najlepszych zwykłych magicznych momentów, które każdy miał w swoim życiu i próbował do nich wrócić, odtworzyć je w opowieści i nigdy to się nie udało. Nic z tych momentów nie wynika, nie składają się one na całość, ale wywołują uśmiech. Dając tym samym wyraz miłości do Brooklynu i tego, co on sobą reprezentuje.
Nie trzeba być fanem takiego kina, nie trzeba go sobie cenić. To bardziej produkcja, która cierpliwie poczeka na ciebie. I będzie tam, gdy będziecie jej potrzebować. Gdy będziecie mieli ochotę na coś ciepłego, życiowego… i ludzkiego. Nie ma wielu tytułów, które będą się na ten moment lepiej nadawać, niż Brooklyn Boogie.
A do ostatniej sceny będę wracać.
Jak oni to zrobili?
Na czym polega sekret, dzięki któremu wszystkie sceny mają ten unikatowy styl? Podczas seansu rzucił mi się w oczy jeden zabieg – każde ujęcie ma obserwatora z boku, jakąś trzecią postać, która razem z widzem przygląda się bieżącej sytuacji. Twórcy interesująco eksperymentują tu z planem kadru. Czasami oglądamy wydarzenie na drugim planie, a obserwator stoi za kasą na pierwszym i zza jego pleców oglądamy wszystko. Innym razem wszystko dzieje się na pierwszym planie, a obserwator jest na trzecim – przypadkowy przechodzień albo sprzątacz z miotłą na chodniku. Grunt, by ktoś taki był w kadrze: stał i patrzył razem z nami.
Najnowsze komentarze