James Cameron

James Cameron

19/10/2018 Opinie o filmach 0

…you can read all the books about filmmaking, all the articles in American Cinematographer and that sort of thing, but you have to really see how it works on a day-to-day basis, and how to pace your energy so that you can survive the film, which was a lesson that took me a long time to learn.” – James Cameron

James Cameron

Obecnie James Cameron znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #93

Top

1. Titanic
2. Terminator
3. Terminator 2: Dzień sądu
4. Obcy – decydujące starcie
5. Avatar: Istota wody
6. Otchłań
7. Prawdziwe kłamstwa
8. Avatar
9. Xenogenesis

Ważne daty

1954 – urodziny Jamesa

1962 – urodziny piątej żony (aktorki i producentki wykonawczej)

1977 – James ogląda Star Wars i rzuca pracę kierowcy ciężarówki, żeby zacząć robić filmy

1998 – tata Guillermo del Toro został porwany, James dał mu milion na spłatę okupu

2000 – piąte małżeństwo (rok wcześniej rozwód z panią Hamilton)

2012 – James jako pierwszy dociera do Rowu Mariańskiego

2021 – ponoć ukończył w końcu drugiego Avatara

Terminator (1984)

5/5
James Cameron wcześniej reżyserował, mając na koncie krótki metraż będący pokazówką jego idei, oraz długi metraż, przy którym miał być tylko słupem. Producenci naciskali na amerykańskie nazwisko w filmie Włocha, więc Cameron dostał robotę. Niestety próbował ją wykonywać, więc pojawiły się konflikty barwne same w sobie, warto się z nimi zapoznać. Jeden z nich opisuje sytuację, kiedy Cameron z głodu miał majaki, zachorował i miał wtedy zobaczyć coś, co zainspirowało jego właściwy debiut: Terminatora. Opowieść o robocie wysłanym w przeszłość, aby zabić matkę człowieka, który poprowadzi ludzkość do zwycięstwa w wojnie przeciwko maszynom, zanim on się zdąży narodzić.
 
Od samego początku Cameron pokazuje, że wie i rozumie o co chodzi w tym medium. A przecież teraz jeszcze trudniej to zauważyć, bo niektóre sekwencje, momenty i dialogi były naśladowane lub przedrzeźniane i można myśleć, że dlatego tak rzucają się w oczy. Prawda jest jednak taka, że od samego początku widok nagiego Arnolda pojawiającego się w środku nocy i idącego przed panoramę miasta jest czymś, co po prostu zostaje w pamięci. I robi wrażenie. Nic nie trzeba nam więcej mówić lub pokazywać, my jesteśmy już zaangażowani, już chcemy wiedzieć więcej. I nawet jeśli na papierze wydaje się, że to widzieliśmy, to Cameron pokazał to w taki sposób, że ta wizja stała się jego własną, osobistą, jedyną. I to podejście utrzymuje się przez cały seans – 40 lat po premierze nadal można zobaczyć coś i nie wierzyć własnym oczom. Płonąca istota wysiadająca z płonącego pojazdu? Sam Terminator wciąż mnie przeraża, w swojej gołej formie. Nawet bardziej niż odkrycie, że nadal stanowi zagrożenie po wyjściu z płomieni. Właściwie wszystko tutaj jest kultowe i obfite wizualnie: kostiumy bohaterów, ich mięśnie, miasto teraźniejsze i miasto przyszłości, projekty antagonistów, słownictwo, dialogi, ujęcia, muzyka, montaż… Ten film na każdym kroku jest JAKIŚ.
 
Prawdopodobnie najlepsze przejście montażowe jest podczas sekwencji snu, kiedy Kyle obserwuje koparkę, a my spoglądamy na jej gąsienice Pod którymi są ludzkie szczątki. I od, tak jesteśmy w futurospekcji. Retrospekcji? Oglądamy wspomnienia bohatera, które dopiero będą mieć miejsce… Nie ważne. Generalnie montaż w tym filmie jest niemal doskonały, dzięki niemu te strzelaniny i sceny akcji działają tak dobrze. Podczas sekwencji na posterunku każdy wystrzał i przejście na ujęcie z efektem tego wystrzału (ktoś zostaje zastrzelony) jest wykonane idealnie. Czuć siłę wystrzału zarazem w przejściu jak i gwałtowności efektu, który wywołuje. Naprawdę jest tutaj tyle dobrego, że nie wiem, gdzie zacząć i w jakiej kolejności, ale z całą pewnością trzeba chwalić umiejętność twórcy w starciu z ograniczeniami: zamiast walczyć z nimi i próbować przebijać głową ścianę, to zaczął z nimi współpracować. Szczególnie jak się wie o tym, że ten film i jego kontynuacja miały być jednym filmem, tylko nie udało się zdobyć na to budżetu, więc podzielili historię na pół. I ona nadal działa, trwając przy tym dwie godziny, pędząc do przodu bez straty czasu. Pierwsze 50 minut minęło mi jak 10 w innych produkcjach. Byłem w szoku, że już jestem w połowie.
 
Taka Sarah Connor dla przykładu. Dano jej sposób na ewolucję: jest zwykłą kelnerką, która ma być matką przywódcy i go wszystkiego nauczyć. Jeszcze nie jest nikim takim, ale właśnie tak dobrze widz może wejść w jej buty i poczuć, jak nagle jej życie wywróciło się do góry nogami. Jej droga jest angażująca, wątpliwości zrozumiałe, a fakt bycia damą w opałach w ogóle nie przeszkadza. Wręcz każdy moment, kiedy odważy się wykonać ruch, daje satysfakcję. A gdy w finale pokonała zagrożenie, to słowo „satysfakcja” wydaje się wręcz zbyt małe. Już nie mówiąc o tym, że pokonano w wiarygodny sposób zagrożenie, które było niepokonane.
 
Chyba oglądam ten film pierwszy raz od czasów, gdy zobaczyłem go w dzieciństwie. Wciąż wyraźnie pamiętałem liczne szczegóły, główne punkty fabularne również. To obraz, który zyskuje na oglądaniu wielokrotnym – nie tylko dla samej frajdy, ale też rozmyślania nad świetnie stworzonymi postaciami. Znaczy: Kyle Reese może nie jest zagrany najlepiej na świecie, ale tragizm tej postaci jest przeszywający. Człowiek, którego cały los był pełen bólu i tragizmu aż do samego końca, ale musiał to wszystko przeżyć dla tych kilku godzin, w trakcie których był z Sarahą Connor. Może nawet umarł szczęśliwy. Co i tak jest więcej niż cała reszta ludzi z jego pokolenia. Przy okazji – tyle się mówi o śmierci Jacka, a jeszcze nie trafiłem na debatę o śmierci Kyle’a. Przynajmniej wiemy, z jakiego powodu Jack umarł. Kyle po prostu po obrocie ciała jest martwy i tyle. Z punktu dramaturgicznego to oczywiście właściwa decyzja, Sarah musiała sama się uratować i tak dalej, ale jednak… Na co zmarł?
 
Nie jest to jedyny problem, jaki można by mieć z tym filmem. Żadna nie byłaby usprawiedliwieniem dla remake’u, ale jednak problemy, detale dosłownie, są liczne. Największą ciężko mi nazwać, ale będzie ona stałym elementem twórczości tego reżysera – jest po prostu coś takiego, co zmusza go do pokazania dziecka oglądającego telewizję, która płonie. Poważne, tragiczne obrazy, które całkowicie mijają się z celem, a wręcz odbierają temu światu wiarygodność. Miłość Kyle’a i Sarahy jest pięknym elementem, ale jednak wysilonym. Delikatnie wysilonym. Może te same słowa można było lepiej odegrać, ale na pewno one nie pomogły. Może jakby pytanie o „czy masz kogoś” padło w oddzielnej scenie, gdyby Sarah mogła patrzeć na Kyle’a i wizualnie byłoby widać, że czuje się przy nim bezpieczniej, że zaczyna myśleć o nim jakoś specjalnie… Autor pewnie szedł w stworzeniu „momentu”, nie relacji, ale moment też nie był zbyt dobrze zbudowany. Byli po prostu w motelu i się nudzili. Idea, że Sarah Connor zabijając Terminatora coś mówi – i to oczywiście oneliner z filmów akcji klasy B – też jest teraz bardziej śmieszny niż twardodupny. Śmieszy na tyle, żeby fizycznie jeszcze się nie uśmiechać, ale jakby powiedziała coś w stylu: „Get bent, motherfucker”, to bym już się śmiał.
 
Łatwo jest mi więc powiedzieć, że nie jest to film pozbawiony wad. Mógł mieć lepsze dialogi i aktorów, efekty okazjonalnie też wydają się potrzebować większego budżetu (i czasu) niż mieli. I równie łatwo jest mi powiedzieć, że żadna z tych wad nie ma dla mnie znaczenia. To olśniewający obraz, który jest doskonały wszędzie tam, gdzie to było ważne. Reżyser wypełnił swój film zapadającymi w pamięć obrazami i ideami, stworzył historię trzymającą w napięciu, postaci których losy przeżywamy, przerażający czwarty akt… Jeśli o mnie chodzi: to idealny film. Awansuję go do listy moich ukochanych w historii.

Aliens (1986)

5/5
Ellen Ripley wraca. Ponad pół wieku dryfowała i została znaleziona przypadkiem. Planeta, którą opuściła, obecnie jest zamieszkana przez liczne rodziny i nikt nie wierzy z tego powodu w to, co nasza bohaterka dosłownie przeżyła w starciu z Obcym. Gdy jednak kontakt urywa się z tamtą kolonią, wtedy Ripley jest wezwana jako konsultant, a ona zgadza się pod jednym warunkiem: że celem jest eliminacja Obcego, nie badania. Lecą tam, a jeśli okaże się, że to nie jest kwestia techniczna, tylko właśnie zagrożenie ze strony innej rasy, to tak: misja polega na jej anihilacji. Historia nie jest więc idealna na początku – korporacja znowu jest zła, znowu będzie chciała kombinować dla zysku, zbiegi okoliczności na czele z dzieckiem, które przeżyło jako jedyne, co nie zostało w ogóle wyjaśnione. Nie jestem w stanie opisać, jak dobrze trzeba było to zrobić, bo inaczej cały film by poszedł się jebać – takie zagrożenie, takie napięcie, taka pierwsza część filmu, a oni w kontynuacji wymyślili, że dziecko bez treningu i przygotowania dała radę przeżyć. Widownia w teorii powinna wywalić palić kina w akcie obrazy, ale twórcy zrobili to tak dobrze, że nawet się nad tym nie zastanawiamy – zamiast tego widzimy w dziecku twardziela i wzruszamy się widząc, jak rozwija się rodzinna relacje między trojgiem bohaterów. Na tym polega dobre kino!
 
Twórcy nadal skupiają się na postaci Ripley, na kontynuacji jej podróży. Nie ma tutaj zbyt wiele kreacji świata lub czegoś innego, fabuła zresztą też jest skromna: jest atak i trzeba go odeprzeć, uratować po drodze ile się da. To wszystko. Egzekucja jest w zasadzie idealna: banda towarzyszy budzi masę emocji i chce się ich oglądać, a budowanie napięcia nie zawodzi nawet przy kolejnych seansach. Najczęściej można usłyszeć, że „horror” jako gatunek porzucono, ale osobiście – ilekroć drzwi zamykają się w tym filmie, to czuję obawę, że w ostatniej sekundzie Xenomorf wsadzi tam swój łeb i zdąży kogoś zranić. Ta bestia nadal jest wymagającym przeciwnikiem – chociaż tym razem możliwości obrony i ataku są większe. Jego plucie kwasem jest czynnikiem, który trzeba raz za razem brać pod uwagę, żeby nie narobić więcej krzywdy niż pożytku. Zabicie w końcu nie jest takim zwycięstwem, kiedy jest teraz więcej niż jedno. A jedna z ostatnich scen, kiedy Ellen rozumie sytuację i musi wizualnie porozumieć z „matką” Obcych, żeby przeżyć – by po namyśle stwierdzić: „Fuck it” i uruchomić miotacz ognia, może być jedną z najbardziej satysfakcjonujących scen w historii kina.
 
Wokal Sigourney Weaver jest tym, co w mojej opinii wynosi tę postać tak wysoko – poza tym, że jest faktycznie napisana solidnie. Podejmuje misję, aby stawić czoła czemuś, co już pokonała, ale To nadal jest wewnątrz jej i nie może tak tego zostawić. Cały czas jest zwykłym robolem, który obsługuje maszyny magazynowe; trzyma się z boku i jest głosem, który sprowadza na ziemię napakowanych testosteronem towarzyszy. Uświadamia ich, że nigdy do tej pory nie stawiali czoła czemuś podobnemu – i ukrywa się za ich plecami mając nadzieję, że wszyscy dadzą radę przeżyć. I zawsze trzyma chłodny, spokojny głos – przywodzi mi na myśl głos matki, która rozmawia z kimś i tak prowadzi rozmowę, żeby ta druga osoba zrozumiała ten błąd. Może to przez duży nacisk na rolę Ripley jako przybranej matki w tym filmie, może przez scenę z pierwszej części, gdy rozmawiała z robotem o tym, czemu wpuścił do środka coś, co powinno być na kwarantannie – ale takie są moje skojarzenia, ale nie mam wtedy na myśli nic negatywnego. Jest w tym głosie stanowczość, opanowanie – z wyjątkiem finału, w którym pierwszy raz pozwala, aby jej wokal był brudny. Naprawdę nie dziwię się, że popularniejszym cytatem od „Game Over Man” jest właśnie to pełne jadu i śliny: „Get away from her, you bitch!” będące zwieńczeniem filmu.
 
Tak, to dobra kontynuacja. Tak, to wspaniałe kino akcji oraz solidny horror, ale najważniejsze, że Ripley dostała w nagrodę coś więcej, niż „przeżycie”, z jakim kończyła pierwszą część. Ta dwa filmy są dla mnie spójną, satysfakcjonującą historią.

Avatar (2009)

3/5

Film mający potencjał, ale twórcy szybko i mocno zgubili wątek. Fajne sceny militarne.

Wszyscy raczej już film widzieli, będę więc o nim pisać nieco bardziej otwarcie.

Widzę tu przede wszystkim potencjał na udane kino. Świat, jego flora i fauna, to naprawdę wygląda ładnie i przyjemnie się ogląda. Nie ma w tym jeszcze wiele treści. Wiadomo tylko, że jest tu drzewo funkcjonujące jak WiFi, do którego każdy rdzenny obywatel ma dostęp naturalny. Jest jeszcze jakiś drogi kamień, który ludzie z planety Ziemia bardzo chcą, bo jest cenny. Opracowano jeszcze technologię przenoszenia świadomości do innego ciała. To wszystko. Niewiele, ale można coś z tego wycisnąć.

Bardziej intryguje historia – mamy tu Jake’a, sparaliżowanego wojskowego, który dostaje szansę odzyskać władzę w nogach. Z jednej strony daje mu to armia – jeśli odniesie sukces dyplomatyczny i przekona Na’vi do poddania się. Z drugiej strony jako Na’vi może chodzić już teraz, jeśli tylko przyjmie ich kulturę. Ten konflikt oferuje naprawdę dużo, ale ponownie – niewiele z tego wynika. Nie czuć, że bohater dokonuje jakiegoś wyboru, to nawet nie jest pociąg do kobiety, którą pokochał. To raczej obejrzenie kilku kwiatków i pomyślnie: Wow, ale fajne, więc… Będzie teraz strzelał do ludzi. Jake zdaje się od początku nakierowany na miłość do lasu, nie ma więc w nim konfliktu, nie ma decyzji, nie jest spójny. I na domiar złego jest płaski jako charakter. Robi tylko to, co wymaga od niego fabuła, a to sprawia, że taka też jest historia w filmie. Bez zwrotów akcji, bez dramaturgii, bez wyboru i wartości. Na’vi nie są wybrani dlatego, że są lepsi – są wybrani, bo tak mówi scenariusz. A scenariusz opiera się na założeniu, że dojdzie do starcia między stronami konfliktu i będzie dużo wybuchów, a na koniec będzie furtka do drugiej części. Schemat jak schemat, ale wypełniony w ubogi sposób.

Bądźmy przez chwilę poważni – Na’vi nie mają czegokolwiek do zaoferowania ludziom. Przypominają raczej sektę, a po rozciągnięciu tych ich zasad na całe społeczeństwo otrzymujemy chyba socjalizm cechowy, czyli system z najczarniejszego okresu ludzkości, kiedy życie ludzkie było tańsze od piasku na pustyni. Avatar zapewne chciał tylko nauczyć o szacunku do zieleni, a zamiast tego obraził odbiorcę, tracąc wątek i przedstawiając sytuację totalnie abstrakcyjną dla rasy ludzkiej. Ten fantastyczny scenariusz z magicznym drzewem nie ma żadnego odniesienia do naszych realiów – a tym samym nie można tłumaczyć jakości filmu jego przesłaniem, nawet tak banalnym i oczywistym. A mówi to człowiek, który kocha naturę i jednym z moich celów jest mieć własny ogród. Powinienem być za Na’vi podczas seansu, a ostatecznie odrzucam ich tak samo co ludzi z buldożerami (i o co chodzi z tym, że Na’vi są podzieleni na obozy, które trzeba jednoczyć, żeby odparli ludzi? Toż to średniowiecze jakieś! Naprawdę mamy się czegoś uczyć od takich osób?).

Realizacyjnie Avatar jest… Nierówny. Sceny w lesie, z Na’vi, ze zwierzątkami – wygląda to, jak kreskówka. Z kolei sceny akcji z militarnym sprzętem – tutaj jest naprawdę dobrze. Wszystko ma silne poczucie obecności na ekranie, ma ciężar i zdaje się naprawdę tam, przed naszymi oczami. Wrażenie skali jest bezbłędne. Jeśli coś jest olbrzymie – to takie też jawi się w kadrze. Statki, lasy, doliny, Na’vi – wszystko!

Przy tym wszystkim jednak nie ma żadnej konkretnej sceny akcji, którą można by wspominać, wracać do niej. Jest jedna scena zasadzki oraz jeden pojedynek z walką wręcz. Do tego jeszcze od biedy można zaliczyć jeszcze ucieczkę przed nosorożco-podobnym-czymś, skakanie po liściach, krótki lot na plecach zwierząt… Jak na 2,5 godziny trwania, to zaskakuje mnie brak dłuższych scen. Nie będę siedział jeszcze raz, tym razem ze stoperem w ręku, ale dałbym głowę, że nie było jednej sceny trwającej przynajmniej pięć minut.

Tyle ode mnie. Wciąż czekam na kontynuację, ale tylko z szacunku do Jamesa Camerona. To człowiek, który robi to, co chce, a jeśli nie może, to robi wszystko, żeby móc. Przepchnął swoją wiarę w 3D, stworzył technologię, której potrzebował, żeby zrealizować swoją wizję. Już abstrahując od tego, jaka ta wizja była, chodzi mi o sam upór.

I tak sobie myślę, że to jednak dobrze, iż tyle czasu poświęcili na przygotowanie się do drugiej części. Pierwsza wyraźnie była realizowana w pośpiechu, to musiała być jedna z pierwszych wersji scenariusza. Nawet konstrukcja dramaturgiczna nie ma tu za bardzo sensu (ludzie atakują, a potem wycofują się i dopiero po chwili kontynuują atak?). Druga część na pewno będzie lepsza.

Avatar: Istota wody ("Avatar: The Way of Water", 2022)

4/5

Cameron o przyjaźni z naturą. Spektakl pełny momentów głośnych i wyciszonych.

Jake Sully jest teraz ojcem i wiedzie spokojne życie, ale ziemianie wracają, a razem z nimi czarny charakter z pierwszej części – i ma jedną misję: zabić Jake’a. Dlatego też nasz bohater przenosi się z lasów do morza, wód i wysp, aby uciec przed zagrożeniem i ochronić swoją rodzinę.

To proste kino pod względem postaci, historii czy relacji. Żadna z postaci z poprzedniego filmu nie została rozwinięta, nowe postaci są jednowymiarowe. To kino, gdzie syn chce udowodnić ojcu swoją wartość, przez co pakuje się w kłopoty, a ojciec w kółko mówi jedynie: „Masz robić jak mówię!”. Natura Pandory nadal jest bliska temu, co znamy z naszej rodzimej planety – może z wyjątkiem braku agresji u zwierząt, które w tym filmie nie polują na siebie. Raz jest moment przemocy, gdy jedno zwierzę broni NaVi przed innym zwierzęciem – to wszystko, polują tu jedynie ludzie na obce istoty. Zapewne w zamyśle twórców ma to służyć temu, by łatwiej nam było dostrzec w sztucznej przyrodzie na ekranie piękno naszej własnej przyrody, uwrażliwić się na nią, pokochać ją. To w końcu film z przesłaniem o trosce wobec szeroko pojętej fauny i flory – ale nie tylko, to również kino akcji.

I gdy do tej akcji dojdzie, wtedy dzieją się rzeczy przecudowne. Dostajemy spektakl, na jaki zasługujemy: masywny, z rozmachem, zachwycający. Wszystko ma swoją konsekwencję i znaczenie, ciężar, gigantyczne obiekty są puszczone w ruch, takich rzeczy jeszcze na ekranie nie było. I to wszystko zostało osiągnięte wyłącznie poprzez sam spektakl, nie postaci czy historię, nasze emocjonalne zaangażowanie ma źródło zupełnie gdzie indziej.

Wiele tutaj drobnych rzeczy, które są bez żadnego powodu, zapomnicie o nich i parę godzin później stwierdzicie: ej, ale czemu córka Jake’a ma stwierdzoną padaczkę? Albo co z tym motywem, że ziemianie chcą kolonizować Pandorę, bo własną planetę rozwalają? Więcej to nie wraca przecież, a można by wyciąć i skrócić film z tych trzech godzin i dwunastu minut. Osobiście obstawiam, że te rzeczy później wrócą, gdy już będziemy mieć „Avatara 3” itd. Podobnie mam nadzieję, że jeśli zobaczymy wersję rozszerzoną części drugiej, to w dodatkowych scenach będziemy oglądać osobiste momenty, budujące postaci i relacje między nimi.

W całości już pewnie nie zobaczę, ale na pewno wrócę do konkretnych scen: sekwencji podwodnych czy całego finału. Ten film momentami był naprawdę wspaniały.