Sierpień 2022

Sierpień 2022

21/08/2022 Opinie o filmach Opinie o serialach 0

Chcę obejrzeć wszystko z 2022 roku. Jedziemy dalej...

Obejrzanych filmów
0
Obejrzanych seriali
0
5/5

Biały szum ("White Noise")

31 sierpnia | Netflix

Jak Baumbach robi kino nowej przygody, to nie ma postoju w lesie. Bergman, Spielberg i Miranda w jednym.

2/5

Gry rodzinne - miniserial

31 sierpnia | 8 odcinków po 50 min | Netflix

1000 odcinków telenoweli ściśnięte do miniserialu

Młodzi biorą ślub, tylko tak nie do końca – czekamy na pannę młodą. W międzyczasie oglądamy retrospekcje pokazujące, co działo się w ich życiu w ciągu ostatnich miesięcy. Wychodzi na to, że chłop bierze za żonę kochankę swojego ojca, który zresztą zdradzał żonę z jej matką, ale prawda jest nieco bardziej skomplikowana, o czym dowiadujemy się z kolejnych odcinków. I kolejnych retrospektyw. I nie radzę wam zgadywać kolejnych zwrotów akcji – bo gdy sobie pomyślałem, że w tym całym burdelu brakuje tylko geja, murzyna, aborcji i poronienia… To dostałem jedno z tych czterech, więc już się zamknąłem i po prostu ciągnąłem seans do końca*, delektując się kolejnymi idiotyzmami. Fabuła tej produkcji to burdel – każdy sypia z każdym, każdy popełnia zbrodnie wojenne, każdy odpierdala jakiś szajs, każdy ma z kimś dziecko, każdy umiera i wstaje z martwych… I to wszystko w obrębie dwóch rodzin, sześciu osób na krzyż. Scenariusz przy wszystkich swoich wadach (i serio, mam na myśli WSZYSTKIE) nadal zasługuje na uznanie za całą tą szaloną konstrukcję, liczne zwroty akcji, ciągłe zaskakiwanie widza. Głównie swoimi poronionymi pomysłami, ale jednak. Wielkie uznanie dla aktorów, którzy potrafią wykorzystać taki materiał pozostając na tarczy, a sam ślub gdzieś w okolicy czwartego odcinka jawi się jako naprawdę dobry wątek. Pan młody drze ryja, przyjeżdża pogotowie, jest bójka, poród, poronienie, nagłe powroty z zaświatów – czego tu może brakować? Serio, jedno z najlepszych ślubów w historii Polskiej kinematografii.

Scenarzystka w ogóle nie panuje nad swoim dziełem, a jej zagmatwana konstrukcja służy wyłącznie prowadzeniu do kolejnych zaskoczeń. Po obejrzeniu jednej retrospekcji, która nie ma żadnego sensu, oglądamy później ten sam okres czasu, tylko teraz twórcy umieszczają tam trzy kolejne retrospekcje, każda kolejna ujawniająca nową treść – i to nadal nie ma sensu. Ważne wydarzenia są zapominane albo tracą na znaczeniu i nikt ich potem nie pamięta. Wiele wątków i postaci zostaje w otchłani niepamięci, ewentualnie bezdusznie służą narracji (niepełnosprawna babka na wózku mówiąca „rusz dupę”). Pomimo masy historii i przybliżania bohaterów widzowi, nie ma tu takiego zwykłego humanitaryzmu – ktoś znika nagle, jak się z tym czuje ojciec tej postaci? Nikogo wśród twórców to nie interesuje. Wolą pokazywać szósty raz tę samą scenę, tylko tym razem jedna z postaci powie dwa słowa, które zmienią wydźwięk tej sceny. Nie ważne, jakie to są słowa („JESTEM GEJEM”), potem i tak o nich zapomnimy, bo kolejny zwrot akcji będzie istotniejszy.

Podstawą tej opowieści założenie, że ludzie są debilami. Wyobraźcie sobie najgorsze cechy, jakie możecie przypisać np. kobiecie. I w ten sposób macie już dwie postaci z tego serialu. Takie stężenie chorób psychicznych i różnych zaburzeń, połączonych z całkowitym brakiem człowieczeństwa, daje naprawdę przezabawny efekt – w ten nieplanowany sposób. Np. dowiadujemy się, jak dwie postaci zdradziły swoich małżonków. Jak do tego doszło? A no spotkali się. A jak dwie inne uprawiały seks, chociaż się nienawidzą? A no jedna z nich miała wolny wieczór. W całej tej historii nie ma śladu logiki – w zachowaniu bohaterów, ich decyzjach, ich rozumowaniu. Ważne jest, by byli kłótliwi, nerwowi, poddenerwowani. Takie postacie po prostu pasują do świata przedstawionego w tym serialu, muszą być zdolne do każdej głupoty, każdego okrucieństwa, każdej formy bezmyślności. Wszystko po to, aby stworzyć osiem szybkich odcinków, gdzie cały czas coś się dzieje. Polskie kino obecnie może inaczej nie umie.

*warto jednak tak zrobić na samym końcu, czyli wyobrazić sobie najgorsze zakończenie. Po to, aby trochę złagodzić szok wywołany tym, jak na siłę zabili cały ten serial na sam koniec. Nikt niczego się nie uczy, nikogo nie spotyka kara czy sprawiedliwość, nie ma ani odrobiny człowieczeństwa w całej produkcji – ale jest jedno ostatnie zaskoczenie! Brawo!

4/5

Sportowe opowieści: faul niesportowy ("Untold: Operation Flagrant Foul")

30 sierpnia | Netflix

Nie spodziewałem się zobaczył solidnego dokumentu. Nie ma to związku z samą produkcją, po prostu rynek teraz tak wygląda.

Otrzymujemy tutaj prostą historię: oszust sędziował w meczach, które sam obstawiał. Proste? Proste, tylko teraz oszuści dostają mikrofon do ręki i zaczynają mówić. A to, co mówią, tworzy szeroki i skomplikowany obraz – nie tylko dlatego, że przy mikrofonie mają tendencję do wybielania się, zrzucania części winy na wspólników czy po prostu kłamania. Prawdy samej w sobie tutaj nie znajdziemy, ale za to nasz horyzont zostanie poszerzony – od prostych „oni kradli, to czemu sam nie mogłem skorzystać?”, po nieco bardziej skomplikowane sędziowanie pod publikę. Słynniejsi zawodnicy mogli więcej, bo nikt nie chciał ich widzieć na ławce – ani widownia, ani tym bardziej właściciele klubów czy organizacji sportowych. Tworzy się tu obraz sytuacji, w której źródło zła jest czymś więcej, niż tylko osobistą zachłannością czy zepsuciem. To świat, który tworzy zło – a przynajmniej sprzyja złu na rozkwit.

Naprawdę ciekawy tytuł. Zachęca do kwestionowania i kopania głębiej, a to naprawdę dużo. Na plus!

5/5

Barbarzyńcy ("Barbarian")

29 sierpnia | Disney+

Niespodzianka za niespodzianką. Oko musiałem przymknąć, ale bawiłem się świetnie.

Oto film, o którym fabularnie najlepiej wiedzieć jak najmniej. Jest osadzony współcześnie, w Detroit, Michigan, USA. Opowiada o dwójce ludzi, którym równocześnie wynajęli ten sam dom – i teraz mają problem, jak rozwiązać tę sytuację. Co dalej – nie zdradzę, ale jest środek nocy i tych dwoje nie ufa sobie nawzajem. To, co nastąpi później, to kino pełne niespodzianek i zwrotów akcji, nieoczekiwanego komizmu w sytuacji rasowego horroru: źródłem strachu są tu lokacje, istoty, przyszłość. Od samego początku w okolicy jest zbyt cicho, drzwi w tle otwierają się same, a sekrety bardziej przerażają niż inspirują do ich zgłębiania. Twórcy nie stawiają jednak na czyste zło – bardziej na tragedię. I współczucie, groteskowe i absurdalne, ale jednak. Pokonanie zła nie jest w tym filmie zwycięstwem, raczej koniecznością.

Nie jest to idealne kino, jak chcecie szukać to zajmie wam pięć sekund zadanie pytań o takie kluczowe kwestie, jak: kto w takim razie umówił te dwie obce osoby na wynajem tego domu? W końcu kod i klucz się zgadzał. Albo bezdomny, będący tam od 15 lat z jakiegoś powodu, ale wiedzący wszystko. Łącznie z tym, co było na dekady przed nim. Polowała w nocy, czemu jemu nie przeszkadzała? To wszystko są istotne kwestie, które kładą cały film w rażący sposób – wasza tylko wola, czy to faktycznie wam przeszkadza, a to z kolei zależy od tego, jak poważnie traktujecie ten film. Wtedy jednak bardziej będą wam przeszkadzać nieścisłości w zaangażowaniu twórcy mówiącego o sytuacji współczesnej mężczyzn i kobiet, bo tutaj albo autorzy nie wiedzą, co mówią, albo celowo konstruują wszystko tak, by odbiorca mógł po seansie dopisać sobie co tylko zechce. Gość jest oskarżony o gwałt i to wystarczy, by zrujnować mu życie. Film pokazuje więc tzw. „piekło mężczyzn”? Tylko później ten sam gość mówi, że do seksu co prawda doszło, tylko po odrobinie namawiania, co może równie dobrze znaczyć cokolwiek. Równie prawdopodobne jest, że tylko chce wtedy zaimponować przed kumplem, że tak, że miał z nią seks. Zupełnie tak, jakby autorzy nabijali się z naszej potrzeby dorabiania do tego filmu znaczenia. Możecie sobie dopisać do tego dowolny komentarz i znaczenie, wasza wola, ale ona będzie tylko wasza, nie ma tu podstaw do czegoś obiektywnego. Widziałem nawet komentarze twierdzące, że film komentuje politykę Reagana i neoliberalizm, ale tutaj już jest konieczna potrzeba widza łączącego takie rzeczy z filmem, który sam w sobie tego nie robi.

I naprawdę żałuję, że w swoim osobistym odbiorze filmu muszę przymykać oko na tyle rzeczy, a także, jak w sumie to wszystko niewiele znaczy – bo bawiłem się świetnie mimo to. Ten film mnie chwycił i trzymał w napięciu, byłem cały czas zaskakiwany i ciekawy, dokąd ta historia zmierza. Byłem wielokrotnie w szoku widząc pomysłowość autorów i ich odwagę w opowiadaniu historii. Nawet jeśli koniec końców jest to historia z bardzo prostym morałem: jesteś sam na tym świecie. Mogą cię oskarżyć i to wystarczy, twój dom mogą wynająć bez twojej wiedzy, policja też ma cię w głębokim poważaniu. Kup karabin i nagrywaj wszystko. Świat jest straszny.

2/5

Miłość dla dorosłych ("Loving Adults")

26 sierpnia | Netflix

Głupi film o głupich ludziach i ich głupich problemach. Plus debilny finał do wyśmiania.
 
Wbrew tytułowi, nie ma tutaj osób dorosłych, są same dzieci. Jest np. facet, co zdradza żonę i zachowuje się, jak idiota. Albo baba, która zaręcza się z żonatym typem i zachowuje się jak idiotka („To kiedy ją rzucisz?”). I w końcu jest największa idiotka, czyli żona. On myślał, że spoko, będzie separacja, ale żona mówi: „Nie, będę cię szantażować, wiem o twoim szwindlach w pracy i w ogóle”. Dalsza historia to nowe zwroty akcji, które są głupie (np. okaże się, że żona kiedyś kogoś zabiła xD), w których bohaterowie zachowują się głupio i… I to tyle. Miłość zwycięży największą głupotę, taki jest wniosek z tego wszystkiego. Chyba. A może inaczej: idioci nie wiedzący, że są idiotami, dostają w dupę od życia i zaczynają podejrzewać, że są idiotami”. Nawet mogę to pochwalić, tylko czemu widzowie muszą to oglądać? Niedojrzałość i dziecinada w postaciach, dramaturgia jak w telenoweli, idiotyczna fabuła, zwroty fabuły naciągane.
2/5

Samarytanin ("Samaritan")

26 sierpnia | Amazon Prime

Stallone mówi w tym filmie do 13-latka: „You have big balls”. Ma na myśli jego mosznę.

Bohater jest dzieciakiem zafascynowanym historią, która wydarzyła się nie tak dawno temu: dwoje superbohaterów było po dwóch stronach barykady, jeden pomagał, drugi nie do końca. Zaczęli ze sobą walczyć i zginęli, ale jest szansa, że jeden z nich żyje. I nasz małoletni bohater w to wierzy. Teraz pierwszy raz zobaczył sąsiada, który mieszka tam całe życie i wygląda jak Sylvester Stallone, więc chyba wiemy, gdzie to zmierza.

Ta produkcja naprawdę miała potencjał. Samo origin story, streszczone we wstępie, zasługuje na swój własny film, rozwinięcie tych postaci i ich historii. Ten film również: ten świat, jego przeszłość i przyszłość, wszystko w nim kipi od możliwości, co ambitny twórca mógłby wykorzystać. Twórcy „Samarytanina” nie mieli ochoty za bardzo pracować przy tym filmie, więc skupili się wyłącznie na dokończeniu go. Nikt nie przykłada tu do niczego żadnej wagi, całość wyparowuje z pamięci bardzo szybko i gdy powstanie nowa wersja (a mam nadzieję, że tak będzie), to wszyscy będą w szoku, że kiedyś już podjęto taką próbę. I nie widzę tak naprawdę szczególnego powodu, dla którego nikt z twórców nie wierzył w tę opowieść, albo też nie zaszczycił jej swoją uwagą. To nawet w obecnej formie ma więcej sensu niż połowa superbohaterskich filmów z ostatnich 20 lat, więc to nie była porażka już na poziomie pomysłu.

Co więc nam zostaje? Przyzwoite sceny walki oraz Sylvester Stallone kolejny raz wracający do trenowania podopiecznych i ciepłego moralizowania, jak to robił 50 lat temu w „Rockym 2„. A my możemy to zobaczyć jeszcze raz. Ja tam jednak się uśmiechnąłem, gdy to zobaczyłem. W ten dobry sposób. Póki z nami jest, nie?

2/5

Czas na siebie ("Me Time")

26 sierpnia | Netflix

Pochwała tatusiostwa. Mężczyźni w średnim wieku nadal są zdolni gołymi rękoma pokonać jaguara, oni zwyczajnie wybierają spędzanie czasu ze swoimi dziećmi. I to jest ok.

Myślałem, że Kevin Hart ma w kontrakcie granie taty opiekującego się swoją rodziną, uważanym za miękkiego z tego powodu, ale na koniec seansu jednak to on ma rację. Oglądam ten schemat już któryś raz w tym roku. To wszystko może być prawdą, tylko jest jeszcze jeden pomysł, który przyszedł mi do głowy, gdy zobaczyłem jak w Czasie dla siebie na scenę wyszedł Seal, gwiazda muzyki sprzed trzech dekad. Kevin Hart na jego widok się cieszy, a gdy grają razem, to już lepiej być nie może. Widząc to pomyślałem, że najwyraźniej istnieje podgatunek filmów skierowanych właśnie do mężczyzn w średnim wieku – zarówno pan Hart jak i jego postać mają ponad 40 lat – gdzie ważnym wątkiem będzie zarówno potwierdzenie, że nadal mają „to” w sobie, ale z własnej woli to żegnają, bo wolą spokojne życie z rodziną. Są w tym dobrzy i to jest właściwe. A występy minionych celebrytów są atrakcją dla takich ludzi, bo ich znają i mają z nimi związek, w odróżnieniu zapewne od nowej muzyki i nowych trendów.

Kobiety, fabuła, humor – to wszystko pełni rolę wspierającą w takim filmie. Nawet nie końca pasują – sporo tutaj chociażby żartów z odchodami, ślizgania się na nich, jakby to był film dla najmłodszych. Może po prostu twórcom chodziło o dowcip slapstickowy, nie ważne jaki? Baba ma tylko wspierać, ale z drugiej strony i ona się obrazi, gdy tylko historia będzie tego wymagać, co przekreśla jej początkowy cel, ale to nie ważne, skoro historia jakoś się toczy. A historia dostarcza ważnych punktów, więc wszyscy na planie byli zadowoleni: tzn. oglądamy, jak bohater pomimo wieku dokonuje szalonych rzeczy – skacze z wysokości, wykazuje się odwagą, wychodzi cało ze starcia z dzikim zwierzęciem, a to wszystko dopiero początek. Bohater grany przez pana Harta nadal ma w sobie wszystko to, co czyni go mężczyzną, jest stuprocentowym samcem – po prostu łączy to z byciem uroczym, niezdarnym dużym dzieckiem, dla którego rodzina jest najważniejsza. Nauczy się, jak być lepszym rodzicem w trakcie opowieści, a rodzina na koniec będzie go kochać. Wszystko to, czego widz takich produkcji oczekuje, domaga się i będzie bardziej szczęśliwy, gdy je dostanie -a przynajmniej tak pewnie wynika z analizy komputerowej.

Opisuję ten film tak, jakbym opisywał cały podgatunek, ponieważ taki właśnie Czas na siebie jest. To znaczy: on nie jest sobą, nie ma tożsamości czy charakteru, jest jedynie zbiorem wytycznych, które scenarzysta ustawia tak, by się chociaż troszkę rymowały, ale nikomu na tym nie zależało. Przynajmniej mam nadzieję, że do scenariusza zatrudniono człowieka, nie robota. Miały być konkretne rzeczy na ekranie, one są i to wystarczy. Widownia przecież i tak wyłączy film w połowie albo zaśnie na nim, by po przebudzeniu nawet nie zorientować się, że Netflix włączył im sam kolejną pozycję do „oglądania”.

Coś za często w tym roku oglądam masturbację Kevina Harta.

2/5

Transfer Luísa Figo: Dzień, który zmienił futbol ("The Figo Affair: The Transfer that Changed Football")

25 sierpnia | Netflix

Są tematy, które nadają się na dokumenty. Ten się nadaje na filmik na YouTube.

Nie żeby było w tym coś złego – opowiadać można o wszystkim, jeśli chcieli konkretnie dokument pełnometrażowy, to nic mi do tego. Zresztą, widzom się podoba takie szczegółowe opowiedzenie o tym, że zawodnik przeszedł z jednego klubu do drugiego, bo ten drugi go kupił. W sensie to wszystko – brak tu uniwersalności, aktualności czy czegokolwiek, co wyniosłoby ten temat ponad ciekawostkę. To nie służy do opowiedzenia pośrednio o niczym innym, niż o zmianie klubu. Coś tam gadają, że każdy klub ma inne wartości, ale i tak wszyscy wiedzą, że te wartości nie mają żadnego znaczenia dla nikogo – i będą zapomniane gdy tylko niesportowe zachowanie, aktorzenie czy inne przewinienia przyniosą korzyść klubowi. Wygrana jest jedyną wartością, można ją osiągnąć w dowolny sposób – jeśli fani chcą, by piłka nożna uosabiała coś więcej i zmiana klubu była decyzją inną niż finansowa, to ta rozmowa musi mieć początek zupełnie gdzie indziej.

Tymczasem – mogliście zrobić pełnometrażowy dokument o sędziowaniu podczas Mistrzostw w Korei i Japonii, to byłoby pasjonujące i byłoby kluczem do opowiedzenia o masie rzeczy. A tak zrobiliście film, który fani piłki włączą, aby leciał w tle. Oni już to wszystko wiedzą przecież. I tylko oni.

2/5

Angry Birds Summer Madness - sezon III

25 sierpnia | 4 odcinki po 25 min | Netflix

Tak, już zrobili trzeci sezon w niecałe osiem miesiący. Krótszy w odcinkach, ale każdy z nich jest dłuższy.

I czuć wypalenie twórców. Brakuje pomysłów, historie są banalne i oczywiste, nie zawierają żadnej frajdy czy niespodzianek. Tu i tam zdarzy się sekunda rozrywki, ale to wszystko. W pierwszym odcinku brakuje hajsu na obóz i grozi mu zamknięcie, więc zmuszają Reda do zrobienia reklamy. I ma na to jeden dzień, bo drugiego będzie bankructwo. W następnym odcinku już nikt nie pamięta, że Red uratował obóz i chcą go wyrzucić na podstawie czegoś, co nie ma sensu. Następne odcinki kręcą się wokół poszukiwań skarbu, odcinku Halloweenowego i świątecznego… I żaden z nich nie jest niczym wyjątkowym. Podobało mi się, że biegali nocą po obozie i trafili na faktyczne potwory oraz koncert punkowy odbywający się w tajemnicy, ale tylko dlatego, że to buduje świat tego serialu, że obóz jest takim miejscem, gdzie takie rzeczy są na porządku dziennym – a nie dlatego, że to były fajne sceny, śmieszne czy zapadające w pamięci. Naprawdę widzę potencjał w tym serialu, ale chyba już muszę się pogodzić z tym, że nie będzie on wykorzystany.

A co do świątecznego… Jak to zrobili, skoro miejscem akcji jest obóz letni? Po prostu w sąsiedztwie świnki obchodzą Pigmas, z Mikołajem, prezentami, skarpetą na ścianie itd. Leją sztuczny śnieg, a bohaterowie próbują to naśladować, więc leją pudding waniliowy na domki i udają, że to śnieg. Chuck to je i mówi, że jednak można spożywać żółty śnieg. A szef obozu kradnie prezenty od Mikołaja i trzeba je odzyskać… Twórcom po prostu już nie zależy. Mnie trudno zależeć na czymś takim.

Stąd spadek oceny – podsumowuję nią w końcu całe trzy sezony. Pierwszy był miły, drugi miał pojedyncze odcinki… Ale hej, w tym tempie zdążą jeszcze ze dwa sezony w tym roku wypuścić, może one będą dobre? Zabawne, urocze, szalone? Chciałbym.

2/5

Piekielna machina ("The Infernal Machine")

23 sierpnia | SkyShowTime

W duchu Polańskiego. To nawet mogło zadziałać, gdyby nie było tak przekombinowane.

Pisarz dostaje listy od fana – problem w tym, że pan pisarz chce mieć święty spokój, więc jeździ ileś kilometrów do najbliższego telefonu, aby oddzwonić i w monologu zostawionym na automatycznej sekretarce wyjaśniać fana raz za razem, że ma go w dupie. Tak zaczyna się film o człowieku, który lata temu napisał książkę, którą ktoś przeczytał, zabił potem parę osób i wylądował w więzieniu, przez co książka jest owiana legendą. Idzie to w takim kierunku, jakim się można było spodziewać, tylko bez ekscytacji i zaangażowania, ale nawet nie to jest problemem. Bo film jednak się rozkręca i ma te wszystkie elementy, które ludzie lubią w takich opowieściach: chociażby autentycznie porywające zwroty akcji czy intrygę kreśloną przez geniusza, który przewidział wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Tylko te szczegóły są tak szczegółowe, że ciężko to kupić, a przynajmniej nie jest łatwo brać to na poważnie. Zaczynasz z takim typem rozmowę, a on popycha dosłownie kawałek domino, które jakimś sposobem wcześniej ułożył i odmierzył długość tego domino idealnie tak, by skończyło się, gdy rozmowa dobiegnie końca. To jest w pewnym sensie przykład z filmu, tak.

Tym gorzej, że film stara się być podniosły i definiować ważne życiowo rzeczy. Idzie zobaczyć w tym potencjał, ale jednak na koniec wzruszyłem tylko ramionami. Nawet nie widzę tutaj materiału na lepszy remake. Ot: film, który tylko się nie udał.

3/5

Tedi i szmaragdowa tablica ("Tad, The Lost Explorer And The Emerald Tablet")

23 sierpnia | SkyShowTime

Całkiem fajna animacja dla młodszych. Poziom Dreamworks, może jeden szczebel niżej.
 
Z jednej strony to film wypełniony banałem, dziecinadą czy zagrywkami, których chyba już nikt nie rozumie, ale kiedyś je robili, więc robią je nadal – jak dawanie protagoniście imienia Tedi Stones, bo to prawie jak Indy Jones, który też jest archeologiem i jest popularnym… Czy coś. Z drugiej strony ten film naprawdę działa, w swoich własnych kategoriach, oczywiście. Puściłbym go dzieciom nie jako wymówkę czy degradację jego jakości, ale dlatego, że faktycznie zasługuje na oglądanie, a dzieciom najmniej będą przeszkadzać jego wady, bo po prostu będą się dobrze bawić.
 
Wspomniany Tedi jest lekko fajtłapowatym archeologiem z dużym sercem, ale poważni archeolodzy go nie traktują poważnie, więc musi udowodnić innym swoją wartość. Ma przyjaciela Mumię z poprzedniej części, ale musicie tylko to zaakceptować – tak jak sam bohater musi się tu nauczyć akceptować swojego przyjaciela, który przedawkował am/kofeinę. Tedi znajdzie artefakt, który będzie mógł prowadzić do wielkiego odkrycia, tylko nikt mu nie wierzy, więc próbuje coś sam z tego zrobić i powoduje coraz większe kłopoty, więc i stawka jest coraz większa, żeby w finale jednak udowodnił wszystkim i sobie, że miał rację. Co oczywiście się uda.
 
Bohaterowi i pozostałym bohaterom można kibicować, utożsamiać się z ich pragnieniami, podróż jest kolorowa i dynamiczna, okazjonalny humor mnie bawił (gag z rowerzystą na moście), brak fizyki czy ogólną plastikowość wszystkiego… Zauważałem. Tak jak liczne zbiegi okoliczności czy uproszczenia. To nie jest dobry film, ale jest… Wystarczający. Nie jest to najgorsza animacja roku, nie jest też najlepsza – jest po środku. I twórcy włożyli w nią sporo wysiłku, przede wszystkim nadając jej własnej tożsamości. Przyjemnie spędziłem ten czas, a na pewno lepiej, niż na głośniejszych animacjach z tego roku, które niczego nie dostarczyły.
5/5

Zbrodnie po sąsiedzku ("Only Murders in the Building") - sezon II

23 sierpnia | 10 odcinków po 30 min | Disney+

Więcej dobrego, chociaż nie tego samego. Lekki kryminał, chce się oglądać, czekam na 3 sezon.

Pierwszy sezon skończył się kolejnym morderstwem, a trójka podcasterów zostaje głównym podejrzanym. Szukają mordercy na własną rękę, żeby udowodnić niewinność, ale nie tylko. Sprawa będzie posuwać się do przodu nieznacznie, brakować będzie śladów czy motywu. Sam serial traci w stosunku do pierwszej serii urok robienia podcastów, miłości do nich i ich potencjału na odmienianie życia. Oglądamy jednak nadal te same postaci – nowe nie pojawiają się zbyt często, chociaż oglądanie Shirley MacLaine w nowej roli to zawsze przyjemność. Stare postaci jednak cały czas wystarczają, relacje między nimi nadal są cudowne, a historia z odcinka na odcinek niezmiernie wciąga, kończąc każdy odcinek jakimś zwrotem akcji. Nawet jeśli po jednym obejrzeniu mam wątpliwości, ile z tego była potrzebne, a ile było tylko zmyłką, by wypełnić czas antenowy. Blackout dostarcza dramaturgii, ale czy coś dodaje? Trudno ocenić. Na pewno mamy dzięki niemu cudowną scenę jodłowania „Sound of Silent”.

Ostatni odcinek jest świetny. Finał dostarcza klasycznego zebrania wszystkich zainteresowanych i wyjawienia, kto jest mordercą. Tradycja łączy się z szacunkiem ze współczesnym poczuciem humoru („Więc kto zabił?; – Mamy tak po prostu powiedzieć?”). Wszystko ładnie się łączy, dostajemy dramatyczne zwroty akcji, bohaterowie mogą być uroczy ostatni raz, zagadka zostaje rozwiązana i znaczy to bardzo wiele dla wszystkich postaci, a tym samym dla nas. Więcej od lekkiego kryminału nie mógłbym oczekiwać.

Powstanie trzeci sezon i w finale zapowiedziano jego najważniejsze punkty. Będzie nowe morderstwo, trójka z Arconi znowu jest blisko niego, a ja mam ochotę to zobaczyć.

SEZON III Trzeci sezon pozwala nam zrozumieć finał drugiego – wtedy tylko dowiedzieliśmy się, że nastąpi kolejna śmierć, ale teraz poznajemy wydarzenia, które działy się pomiędzy S2 oraz zgonem. Oliver tworzy sztukę, Charles gra w niej jedną z ról, podczas prób z aktorami dochodzi do konfliktu, podczas premiery umiera gwiazda (nawet dwa razy…) i teraz nie tylko trzeba ustalić kto go zabił, poznać przeszłość denata (był kimś ważnym dla Mabel), ale i uratować sztukę, która teraz wymaga… I przy okazji nagrać podcast. To najmniej podcastowy sezon serialu, śledztwo też zabiera tutaj mało miejsca – to jedna z tych historii, gdzie drużyna najpierw musi wrócić do współpracy, zanim zaczną zbierać wskazówki.

 
Nadal śledztwo jest podyktowane okazjonalnemu robieniu z siebie idioty na potrzeby komedii. Niewiele zmieniło się też w tonacji całości, to nadal przede wszystkim lekka produkcja, którą oglądać należy z dystansem. Paul Rudd, Meryl Streep i Matthew Broderick urozmaicają obsadę oraz historię, wchodząc w relacje z bohaterami, których polubiliśmy. Warstwa kryminalna nie jest zbyt angażująca i brakuje jej napięcia, ale za to sezon nadrabia teatralnością, tzn. dosłownym teatrem. Próbami, piosenkami, zgłębianiem legend tego miejsca czy odkrywaniem ludzi mieszkających tam w tajemnicy. To i trójka podcasterów będących sobą – bawi nas to w końcu od 2021 roku.
 
W finale znowu ktoś umiera, czwarty sezon jest potwierdzony… Oczywiście, że obejrzę.
 
Highlight: 3×08, najbardziej muzyczny.
3/5

Untold: The Rise and Fall of AND1

23 sierpnia | Netflix

Coś, o czym każdy fan koszykówki powinien wiedzieć. Tylko pewnie i tak już wie…

Nie słyszałem wcześniej o tej marce – wszystko miało miejsce na początku lat 90. gdy grupa dzieciaków chciała pracować, ale mieć czas na koszykówkę, więc połączyli to i weszli w biznes odzieżowy dla aktywnych fizycznie. To był tylko pierwszy krok na drodze do stania się kamieniem milowym streetballa (ponoć jest polski termin „koszykówki ulicznej”, ale to nie to samo dla mnie) oraz fundamentem całego sportu, o którym dziś nikt nie pamięta… A przynajmniej takie wrażenie można odnieść podczas oglądania. Zapomniane legendy, które są przypominane przez film, którym należy się szacunek za to, ile rzeczy zaczęło się wraz z nimi i ich charyzmą, odwagą, kreatywnością. To największa zaleta tej produkcji.

Jednak przez większość czasu tego dosyć krótkiego dokumentu oglądamy historię obiboków, którzy mieli farta, imprezowali podczas pracy na szczycie i tak dalej. Jako sportowcy – szacunek, jako ludzie – nie ma wiele do gadania. Mieli pieniądze, to wydali na narkotyki i hotele, przy okazji dobrze się bawiąc na boisku. Szybko traciłem wątek i nie wiedziałem, czemu tym ludziom poświęcono dokument. Na szczęście na samym końcu twórcy się ogarnęli i umieli dostarczyć puentę. Ci ludzie zrobili coś ważnego i trzeba pamiętać o tym, że do nich należy pierwszy krok. Nawet jeśli nie pierwszy-pierwszy, to pierwszy w znaczeniu popularyzacji, a to też ma swoją wartość.

Szczególnie doceniam montaż sztuczek sportowych sprzed lat, zestawionych z zachowaniem profesjonalnych zawodników (jak Stephen Curry) na współczesnych boiskach. Te same ruchy, ten sam fundament, ta sama spuścizna.

2/5

Przypadkowy przechodzień ("I Came By")

19 sierpnia | Netflix

Scena, jak George MacKay wyjebał się na kałuży krwi, to jeden z najśmieszniejszych rzeczy 2022 roku (obok openingu Halloween Ends)

Dosyć łatwo jest wskazać, co jest nie tak z tym filmem. Opowiada o młodym aktywiście, co włamuje się do domów i maluje tam graffiti, pokazując w ten sposób, że może tego dokonać. Na ścianie ma logo Anonów, z matką się kłóci, jest gniewny i cały czas „trzeba coś zrobić, bo świat umiera”. Dobra, ale jak się włamuje? Po prostu. Jak uchodzi mu to na sucho? Po prostu. A gdy w końcu włamuje się samotnie do domu człowieka, który okazuje się mieć sekretną zawartość piwnicy, a na dodatek właściciel niemal go przyłapuje na gorącym uczynku – jak wtedy sobie bohater radzi? Odpowiedź: po prostu. Będzie dyszeć czy coś, gdy już znajdzie się magicznie na zewnątrz, co wskazuje że to nie była teleportacja, ale scenarzyści nie planują wymyślić żadnej akcji, napięcia, zagrożenia i bohatera, który adaptuje się, by przetrwać. To wszystko dzieje się samo. Większym problemem od ucieczki będzie sprawić, aby kolega pozwolił mu dojść do słowa, gdy protagonista będzie prosić o wsparcie, bo tamten dom jest niebezpieczny i trzeba go sprawdzić. Kolega oczywiście nie będzie chciał o tym słyszeć, bo inaczej film nie mógłby się wydarzyć – bohater pójdzie sam na akcję, a kolega potem będzie musiał wszystkich uratować.

Mamy więc thriller bez napięcia, akcji, zagrożenia i bohatera, który robi cokolwiek. A gdy w końcu próbuje podjąć jakieś działanie, to wypierdala się jak frajer na kałuży krwi i antagonista gapi się zdezorientowany, jakby to był Jaś Fasola. Gdzieś w tym momencie film traci zaangażowanie ze strony widza, tych debilizmów było już za dużo. Potem film generalnie trzyma poziom. Debilni bohaterowie, zero napięcia, stracony czas.

5/5

Próba generalna - sezon I ("The Rehearsal")

19 sierpnia | 6 odcinków po 20 min | HBO Max

Synekdocha Nathan Fielder. Największa filmowa zagadka roku.

Reality Show, który pewnie nie jest reality show – oto Nathan Fielder pomaga ludziom stawić czoła różnym problemom, poprzez skrupulatną realizację danej sytuacji, w której stawią czoła wyzwaniu, by mogli je przećwiczyć z aktorami na wiele sposobów, by przyszłość była znajoma, „przeżyta” i tym samym łatwiejsza. Rzeczywistość i ludzi okażą się jednak nieprzewidywalni i trudni w odtworzeniu, a tego, co jest sednem problemu, nie da się przećwiczyć.

Tytuł, który jednocześnie wydaje się żartem, dziwnym żartem i czymś zwyczajnie dziwnym, ale w miarę poznawania i oglądania, tym dziwniejsze to się robi. I zaczynamy zadawać sobie pytania: co tak naprawdę oglądamy? Żart dla żartu? Czy może największe dzieło w historii, analizujące człowieczeństwo w najgłębszy sposób? Naprawdę trudno powiedzieć. Wydaje się, jakby Nathan Fielder w trakcie podświadomie zaczął rozumieć, co robi, dostrzegając „drugą warstwę” wszystkiego, a następnie poddał się nieświadomie auto-analizie na naszych oczach, wyrażając tym samym głębokie, prawdziwe potrzeby swojego prawdziwego Ja.

Najlepsze w tej produkcji jest to, że w kontekście programu reality show zaprasza swoich odbiorców do zabawy psychologicznej, poznawaniu samych siebie i dostrzeganiu życia jako całości. A może to tylko nieświadomy żart z naszej potrzeby głębi, kto wie. Nathan Fielder wydaje się geniuszem, mistrzem komedii i trollem, wszystko w jednym. I nie przeszkadza mu, że widownia bardziej dostrzega tylko jedną z jego stron. Nie wiem, co zobaczyłem – ale podoba mi się, że miliony ludzi mogą stawić czoła tej produkcji, przeżyć ją, każdy w swoim własnym zakresie bez potrzeby dzielenia się tym z innymi.

2,5/5

Cuphead Show - sezon II

19 sierpnia | 13 odcinków po 11 minut | Netflix

Bez zmian, więcej tego samego. Ulubiony odcinek: „Say Cheese”

To nadal tytuł, który udaje stylizację i wzorowanie się na starych kreskówkach. Nie tworzy niczego własnego, jedynie kopiuje rozwiązania i schematy z dawnych lat, w tym fabularne – mamy więc jednego z braci, który chce czytać książkę, ale coś mu w tym przeszkadza. Albo rodzeństwo razem decyduje się znaleźć sobie lepszego brata, na koniec ucząc się, że lepszego nie znajdą i pasują do siebie. Albo śpiący dziadek, którego nie możemy obudzić, więc kłócimy się wokół niego po cichu. Bohaterowie nadal wymieniają się osobowościami na potrzeby akurat kopiowanego schematu. A szkoda, bo nadal widzę w tym serialu potencjał.

Wiele odcinków kończy się clifhanngerami, które nie są rozwiązane w następnym odcinku, bo do tego czasu wszystko się tradycyjnie resetuje. Bohaterowie często nagle okazują się być w zagrożeniu, które po nich idzie… I kończymy. Ich dom jest zdemolowany tak bardzo, że go nie ma… I kończymy. Tom i Jerry kończyli walkę, gdy jeden jest znokautowany czy nieprzytomny, ale to przynajmniej rozwiązywało konflikt danego odcinka. Cuphead nie umie się tak kończyć, zamiast tego celowo się urywa, zostawiając nam w pamięci przede wszystkim jakiś straszny obraz.

I te straszne obrazy często faktycznie się udają. Podobnie jak momentami humor się udaje – czarny, przykry, niemal brutalny. I ogólnie, da się to oglądać, tylko nadal jest to tytuł nieistotny. Obejrzymy w kilka godzin, zapomnimy. Twórcy nie mają już chyba zamiaru stworzyć własnego świata czy ciekawych bohaterów, jedynie odtwarzają przeszłość póki ktoś im za to płaci. Zostało w końcu jeszcze wiele schematów, które idzie powtórzyć:
– znajdą zwierzątko, które będzie problematyczne
– pojawi się dziewczyna, o którą będą się zabijać, a która na końcu wybierze innego
– pojadą do wielkiego miasta i wystraszą się jego chaosu i rozmiaru, wrócą do siebie
– wygrają milion dolarów i co z nimi zrobić
– będą grać w golfa
– kręgle
– tenisa
– fortepianie
– zaproszą znajomych na imprezę, ale drugi będzie chciał spać
– i tak dalej…

4/5

Glorious

18 sierpnia | Shudder

Idziesz do kibla, a obok krzyczy na ciebie J. K. Simmons. Najstraszniejszy film roku.

Toaleta gdzieś na pustej drodze, gdzie samochody zatrzymują się, by rozprostować nogi. Samo pomieszczenie jest nawet solidne, całkiem duży… Nawet względnie czyste, chociaż długo nie pozostanie. Tak czy inaczej: Wes jest młodym mężczyzną, który korzysta z atrakcji tego miejsca. A z kabiny obok słyszy głos innego chłopa, który ma dla niego propozycję nie do odrzucenia. Wes będzie miał szansę uratować świat.

Zapewne jest jakaś część widzów, która będzie się upierać przy możliwości, że to wszystko był sen albo efekt narkotyków. Film jednak twardo obstawia przy jednej wersji: w tej kabinie jest istota boska. Kino dialogu z nią szybko przerodzi się w kino eksploatacji, a pomieszczenie zacznie się mienić w czerwonych i fioletowych barwach, całość nabierze odrealnionej atmosfery. To w zasadzie będzie teatr jednego aktora, ponieważ ogromny ciężar będzie spoczywać na odtwórcy roli Wesa, to on będzie nie tylko jedyną osobą na ekranie, nie tylko będzie naszym łącznikiem, ale też zostanie wyznacznikiem przytomności i tego, co jest prawdziwe. To będzie dziwna i szalona jazda. J. K. Simmons będzie się posługiwać tylko głosem, jego kabinę skryje mrok. I tak, będzie przerażający, ale z czasem będzie wręcz… pocieszający. I spokojny. Nie chcę jednak niczego zdradzać, po prostu zwróćcie na ten aspekt uwagę, jak szeroki jest zakres barwy głosu pana JKS w tym obrazie.

Uwielbiam przede wszystkim fakt, że koniec końców nie jest zbyt istotna prawda: czy istota z kabiny obok faktycznie wykorzysta ofiarę Wesa w dobrym celu, czy w ogóle można jej ufać. Równie dobrze przecież mógł być demonem, który dzięki ofierze będzie mógł zniszczyć nasz wymiar – co byłoby przezabawne (to ogólnie śmieszny film, szczególnie moment z gloryhole), ale kiedy ma to znaczenie, to film wie, co jest najważniejsze: protagonista. A on po prostu chciał to zrobić. Wierzył w to. Był przekonany, że odkupi w ten sposób winy, że zrobi coś dobrego. A w takiej historii to było najbardziej istotne. To się twórcom udało.

Więc nawet jak ten mały, niepoważny, dziwny i specyficzny obraz was odrzuci, to jedno trzeba będzie mu oddać. Mnie przekonał do siebie w całości. Tegoroczny król minimalizmu, nie mam wątpienia.

2/5

All or Nothing: Arsenal - miniserial

18 sierpnia | 8 odcinków po 50 min | Prime Video

Coś dla ludzi, którzy żyją piłką nożną, ale się nią nie interesują.

W tym czymś (chyba najbliżej temu do terminu reality-show?) śledzimy sytuację z klubem piłkarskim Arsenal, który dawno nie wygrał mistrzostw wszechświata, kibice są oburzeni, trener podejmuje niepopularne decyzje. Świat serialu to świat pseudodziennikarzy, którzy zrobią wszystko, by ze wszystkiego wycisnąć dramaturgię, nawet jeśli zajmie im to trzy godziny gadania o niczym. Na wszystko jest sposób, w końcu zawsze można coś podsumować w negatywny sposób, przykry, burzący, podsycający nerwową atmosferę. Nawet jak wygrasz 156 do zera, to i tak taki typ po meczu powie „no tak, ale za tydzień to możecie przegrać, a wtedy ta wygrana pójdzie na marne”. To świat trenerów mówiących to zawodników banały w stylu: „grajcie bardziej, szybciej, musicie być najlepsi”, a do dziennikarzy: „Jesteśmy dobrej myśli i damy z siebie wszystko”, nawet jeśli zadali faktyczne pytanie, w stylu: „Na ile poważna jest kontuzja zawodnika X”. To w końcu świat banałów z ust samych zawodników, którzy są niedojrzali emocjonalnie, nie umieją przegrywać, a jak staną przed kamerą, to będą gadać w kółko to samo: „wierzymy, że zwycięstwo jest możliwe”. Oczywiście, są jeszcze kibicie, którzy zawsze są gotowi walnąć jakąś głupotę, w stylu: „kibicuję tej drużynie od 93 tysiącleci, ale jeśli jeszcze zobaczę taki słaby mecz, to rzucam to wszystko, domagam się dymisji trenera”.

Wiecie za to, czego w tym serialu nie ma? Taktyki. Strategii. Ćwiczeń konkretnych. Czegokolwiek konkretnego. Analizowania przeciwnika, dopasowywania się pod niego, zmian w zależności od składu drużyny przeciwnej, przypisywania ról, dawania faktycznych wskazówek swoim zawodnikom. Jedno. Wielkie. Nic. Poziom wiedzy o piłce nożnej na poziomie „ten zawodnik jest lepszy, bo więcej zdobył goli”. Nawet skróty meczy są słabe, pokazane z jakiś alternatywnych kamer, które nie pokazują całej akcji. Wszystko służy jedynie narracji, a nie dopasowaniu narracji pod rzeczywistość. Jak chcemy pokazać, że drużynie nie idzie, to pokazujemy tylko jedną akcję przeciwników, która jest dobra, skaczemy do końca, pokazujemy napis „przegrali 1 do 2” i koniec, 20 sekund na mecz. Myślałbym, że przy takim metrażu będą pokazywać w całości każdy mecz sezonu.

Daleki jestem od gadania „piłka nożna to ciota i chuj”, ale dajcie spokój, to tylko sport. Za tydzień kolejny mecz, za rok kolejny finał, za dwa lata kolejne mistrzostwa świata w czymś. Ten serial jedynie ośmiesza ludzi, dla których sport jest czymś więcej.

2,5/5

W głowie kota ("Inside the Mind of a Cat")

18 sierpnia | Netflix

Miły upominek dla kociarzy, którzy nic nie wiedzą o kotach. Uwaga – zawiera śladowe ilości telewizji.

Dokument to za dużo powiedziane – bardziej rozbudowany segment telewizji śniadaniowej, gdyby umieli tam usiąść na dupie na półtorej godziny i zająć się jednym tematem. W tym wypadku mówią o kotach i zastanawiają się: czy koty nas kochają? Czy znają swoje imię? Czemu tak się zachowują? Zaprezentowane tu są wyniki badań, różne eksperymenty, opowiedziano historię relacji kotów i ludzi. Wszystko w uwłaczającej formie programu telewizyjnego sprzed 20 lat.

PS. A tak w ogóle każdy film zawierający w sobie chociażby fragment „Talent Show” może wypierdalać. Na kolanach do Częstochowy przez Skandynawię i błagać o wybaczenie wszystkich po drodze. Nie po to nie oglądam telewizji, by ją podchodem oglądać – to chyba proste, prawda?

2,5/5

Dwa życia ("Look Both Ways")

17 sierpnia | Netflix

W tym filmie życie zawsze będzie mieć szczęśliwe zakończenie.

Ona i on mają zbliżenie czwartego stopnia. Był seks i teraz pytanie: czy są w ciąży? Ona robi sobie test. W jednej rzeczywistości ma dziecko, w drugiej nie. I oglądamy, jak te dwa życia idą swoim torem, równolegle.

Oglądamy więc dwa filmy w ramach jednego. I to doskonała okazja, żeby dostrzec poziom reżyserii – bo ta na ogół we współczesnych produkcjach prezentuje poziom godny pożałowania, ale nie zwracamy na to uwagi, bo jest „wystarczająca”. Gdy mowa o filmie opowiadającym dwa wątki w innych wymiarach, to wtedy jest to dosłownie widoczne i uwiera. Mam na myśli, że te dwa filmy powinno się jakoś odróżnić wizualnie: ruchy kamery, kolorystyka, tonacja. Język filmowy dostarcza nieskończoną ilość możliwości, aby to zrobić. Co więc zrobiono w filmie „Dwa życia”? Nic. Reżyser miał to w dupie, więc film jako taki ogląda się tak samo, cały czas. Póki w scenie nie bierze udział dziecko czy coś, to jedynym sposobem, aby odróżnić te dwa wątki, to pewnie inna fryzura bohaterki. To wszystko. Cały ciężar stworzenia dwóch różnych opowieści złożono na aktorów, ale jednocześnie bez wymagania od nich czegokolwiek, więc zrobili tylko tyle. Czyli w sumie nic, poza stworzeniem sympatycznych postaci.

Inne filmy starają się i jak osiągają taki poziom 5/10, to przynajmniej mogę to uszanować. Twórcy „Dwóch żyć” nie mogli być mniej zainteresowani staraniem się o cokolwiek. Ich produkcja to definicja „dobra, wystarczy”. Nie jest zły, nie jest dobry, tragedii nie ma – wystarczy. Jest oryginalny pomysł, pozytywna energia, ładne wykonanie, szczęśliwe zakończenie i mądre przesłanie, że wszystko w życiu może się dobrze skończyć. I każdy cynik-krytyk chcący się przypierdolić zreflektuje się przed finałem, że może jednak wśród widzów będą jacyś widzowie, którzy też są w trudnej sytuacji życiowej, którzy potrzebują akurat usłyszeć, że wszystko będzie okey. Nie że będzie dobrze, ale że jakoś sobie poradzimy. Nie już teraz, ale za parę lat. Będzie dobrze. Czemu więc mamy się gniewać na taki film? Niech ma ocenę pozytywną. Nie da się do niego przypierdolić. I ja też nie chcę.

Tylko że nawet to przesłanie jest mądre tylko dlatego, że jest bezpieczne. Dwie różne ścieżki życiowe, obie kończą się szczęśliwie – zero ryzyka, zero życiowych komplikacji, zero dojrzałego podchodzenia do dorosłości. Ot, dwa różne wybory i oba prowadzą do szczęśliwego życia, każde na swój sposób. Miły, przytulny, bezpieczny finał, który nikogo nie obrazi, nikogo nie będzie prowokować. Jest odpowiednikiem klepania po głowie, gdy ma się cztery latka, a ulubiona zabawka została ukradziona przez psa sąsiadów. Ale to tylko moje wrażenia.

Takie filmy bardziej mnie wkurwiają niż są tego warte. Wypierdalać z takimi filmami, dać mi coś prawdziwego!

1/5

Kolejne 365 dni ("The Next 365 Days")

17 sierpnia | Netflix

Bez zmian, nadal wieje wiochą na kilometr. Trochę do śmiechu, więcej do znudzenia.

Fabularnie chyba jest o tym, że teraz w związku mają kłopoty i mało jest seksu, ale to tylko formalność, bo poza tym to jest ten sam film, co część druga, tzn. reprezentuje sobą to samo. Nadal oglądamy jak bohaterki piją wino, tańczą, przebywają we Włoszech, nad morzem. Sceny erotyczne od czasu do czasu też się przewiną, jako element tego teledyskowego świata, gdzie w tle lecą cały czas jakieś mamroczące utwory natychmiast z pamięci wylatujące.

Nie ma tu nic interesującego pod kątem postaci, fabuły, tematów. To nadal kino obrażające mężczyzn i kobiety (to drugie zapewne nieświadomie – ale pochwalanie postawy polegającej na stawianiu siebie w centrum wszystkiego jest strasznie uwłaczające), gdzie od czasu do czasu coś absurdalnego będzie mieć miejsce. Poza tym: nuda. I bardzo was przepraszam, ale nie znalazłem zaczepienia aby dojść do tego, czemu akurat ta produkcja jest popularna. Może to po prostu ta sama demografia, która nabija miliony wyświetleń na YouTubie ludziom robiącym zakupy w supermarkecie przez pół godziny? Innej teorii nie mam. Luksus na ekranie oraz bycie na wakacjach, seks – to wszystko nigdy nie było tak nudne, co w serii tych filmów. I to wszystko tylko po to, aby bohaterka nauczyła się, że w związku trzeba być egoistką. I nie, nie chodzi o definicję egoizmu, tylko o coś zupełnie innego i nazywanie tego egoizmem.

Najwięcej emocji wywołują tu angielskie napisy, które cały czas tracą znaczenie tego, co bohaterowie mówią po polsku. I dokładają wulgaryzmów tam, gdzie ich nie, ujmując ich tam, gdzie faktycznie są. Zagadka na zagadce.

1/5

Wrobiony

16 sierpnia | Prime Video

Film telewizyjny z wielką, zagraniczną gwiazdą. Nie chce się patrzeć w ekran.

Piotr Adamczyk gra badacza sztuki, który jedzie do Włoch studiować obrazy Caravaggia, bo jakieś tam zaginęły i są podróby uderzająco podobne do oryginału i ktoś zginął i jakaś kobieta rysuje ręce nad morzem i wszyscy gadają po angielsku jako drugim języku. Przynajmniej pan Piotr mówi też po włosku, to najbardziej interesująca rzecz w tym kryminale kończącym się zbliżeniem na morze i oddaleniem od obrazu Caravaggia.

Reżyser zrobił już wcześniej film, nawet był tam pan Adamczyk i Olbrychski. Filmu tego jednak nie ma na filmwebie, nikt go nie widział, Interia i inne dziwne podstrony filmowe mają o nim parę słów… I tyle. Więc to chyba był zamierzony projekt, nikt nikogo do niczego nie zmuszał, chociaż efekt przypomina pracę na zamówienie pod wskazówkami mafii. Każda lokacja jest dokładnie opisana i oznaczona, zaprezentowana w istotniejszy sposób od aktorów, jakby mafia turystyczna finansowała cały film i jedynym ich wymogiem było, że w filmie ma być pokazane 143 lokacje, każda przez określony czas. Więc wokół tego zrobili film o polskim naukowcu, którego zatrzymuje włoska policja za włamanie do Kościoła. „Ale ja nie mam dokumentów”. „To pan wróci po dokumenty i do nas, jutro, o 10. Dobrze?”.

Plus całość na siłę jeszcze bardziej wymęczono poprzez wolną, skupioną realizację, celebrującą płaskość i brak ekscytacji tym, co jest na ekranie. Chłop stoi i nic nie robi, a kamera przygląda mu się, jakby samo jego pojawienie się miało przynieść podwójne plony w przyszłym roku. Tylko w efekcie jeszcze bardziej człowiek dostrzega, jak mało ten film oferuje. Całość trwa półtorej godziny, a przez pierwsze 10 minut nie zobaczycie ruchu na ekranie. Zamiast tego czołówka pełna zbliżeń na obrazy, ktoś siedzi przy biurku… 10 minut!

5/5

Better Call Saul - sezon VI

16 sierpnia | 13 odcinków po 50 min | Netflix

Są seriale, które są tylko po to, aby być. I jest taki Better Call Saul, którego koniec jest końcem życia.
3/5

Westworld - sezon IV

14 sierpnia | 8 odcinków po 60 min | HBO Max

Najlepsze cechy pierwszego i najgorsze trzeciego sezonu. Trochę mrowienia w mózgu, trochę banału.

Pierwsze cztery odcinki ogląda się jednak najlepiej – oglądamy trzy wątki i nie wiemy, jak się one łączą ze sobą ani z poprzednimi sezonami. Ufamy twórcom i czekamy, ewentualnie tworzymy własne teorie i rozmyślamy nad tym, co oglądamy. W finale czwartego odcinka wszystko nagle się rozjaśnia, co daje to przyjemne mrowienie w głowie, gdy w latach świetności dawało nam „Westworld”. Było przyjemnie, kiedy w jednej chwili dostrzegliśmy rozmiar tego, co oglądamy, jego skomplikowanie i znaleźliśmy w tym porządek.

Potem poziom wraca do trzeciego sezonu i widać jak na dłoni, że oglądamy coś relatywnie prostego, tylko skomplikowanego poprzez równoległą narrację na kilku planach czasowych. Prostota nie jest niczym złym, ale twórcy robią ją z pychą, jakby faktycznie tworzyli coś złożonego. Zachowują się, jakby mieli coś do powiedzenia, ale nie mają. I ten paradoks najbardziej ryje mi banię – autorzy wydają się kompletnie oderwani od rzeczywistości. Gdy ktoś ginie, to robią to z pompą, tak jakbyśmy w ogóle nie byli przygotowani na powrót tej osoby. Nawet nie jest ważne, jak ona wróci do żywych, ale wróci i już. A gdy wróci, to jest to znowu robione z pompą, jakby to było zaskoczenie. Albo hej – ta postać, którą braliśmy za człowieka, tak naprawdę… Jest robotem! Szok, prawda? To już 54 postać w tym serialu, która okazała się robotem! Szok, prawda? Odcinków było tylko 40, więc średnio w każdym odcinku ktoś się okazuje robotem, ale za każdym razem widzowie będą w szoku, prawda?

Na samym początku sezonu słyszę teksty w stylu: „To Ameryka, tu wszystko jest na sprzedaż” albo „Nikt z takimi pieniędzmi nie jest bez grzechu” i wiem, że oglądam „Westworld”. Niestety. Udają, że opowiadają o istocie człowieczeństwa, a tymczasem nie potrafią stworzyć postaci zainteresowanej światem wokół. Na takich przykładach łatwiej jest opowiadać pod tezę, dlatego. Jedyne motywacje, jakie umieją wymyślić, to władza albo miłość do dziecka. I myślą, że to problem ludzkości, a nie scenarzystów – litości…

Ponad to całość jest zrealizowana w nudny sposób. Budżet jest, pomysły na kreację świata są, scenografia ugina się od elementów CGI czy ruchomych elementów – a tymczasem każda scena jest nakręcona i zmontowana w najbardziej monotonny i płaski sposób, w jaki tylko się dało. Tym gorzej, że wziąłem się za WW zaraz po trzecim „Barrym”, gdzie skala jest nieporównywalnie mniejsza, ale tam dzięki treści i kompozycji ciekawsze było oglądanie, jak kilka postaci stoi na trawniku, niż gdy w Westworld ma miejsce gigantyczna scena akcji. Stanie na trawniku miało przynajmniej jakieś konsekwencje, akcja w WW rzadko ją ma. To jedynie palenie budżetu na niekompetentnych aktorów, którzy nie umieją się bić, bez choreografa walk. Zaangażowania emocjonalnego nawet nie ma co porównywać – Westworld może zabić kilka ważnych postaci jednocześnie i nic to nie będzie dla mnie znaczyć.

Nadal mam w sobie słabość do tej produkcji, szanuję jej ambicje na powierzchowne komplikowanie wszystkiego. Szanuję zaangażowanych widzów tworzących mapki, teorie i znający cały serial na pamięć, by wychwytywać szczegóły. Możliwe, że bardziej szanuję widzów niż sam serial, tylko nie znam osobiście żadnych widzów. Niemniej, to chyba koniec. Serial przez moment był na szczycie, a potem pokazał, że na to nie zasługiwał. I przejdzie w zapomnienie.

PS. Przecież ten serial się kwalifikuje na płyty DVD, a nie serial za 160 milionów dolarów. Scena z finałowego odcinka, A podchodzi do B, B celuje z pistoletu do A

A: A ile masz naboi, co? Dwa? Jeden?… Nie masz w ogóle, prawda?
B opuszcza broń.
B: To prawda.
A: Powiedz mi, co chcę wiedzieć.
B: Najpierw umrę nim ci powiem.
A: Najpierw mi powiesz, potem umrzesz.

Z dupy wyskakuje C i bije się z A. Biją się, biją, biją, biją, biją, A prawie urywa łeb C waląc jakiś gówniany tekst – tak, jeszcze bardziej gówniany, niż to wyżej – i pojawia się nagle B

B: Mam jednak jeszcze jeden nabój.

B zabija A strzałem w głowę.

C: Ładny strzał.
B: Dziękuję.

Przecież takie sceny oglądam na YouTubie ze śmiesznymi tytułami, gdzie są fragmenty Star Trek Picard, Obi Wan Kenobi czy innego Resident Evil od Netfliksa…

1/5

13: The Musical

12 sierpnia | Netflix

Trochę jak oglądanie swoich dzieci na przedstawieniu teatralnym. No starają się i mają frajdę, po co drążyć temat?

Oglądając takie filmy zawsze myślę, że ich realizowanie musiało sprawiać frajdę. Musical z tańcem i śpiewaniem, wszystko zrealizowane przez dzieci dla dzieci o dzieciach wchodzących w wiek tytułowych trzynastu lat. Problem tylko jest taki, że to musical pisany z myślą o dzieciach pięcioletnich, sprowadzony do ich poziomu i prezentujący świat pięciolatków, a raczej utwierdzający przekonanie, że osoby wchodzące w wiek nastoletni są takie same, jak te wchodzące do przedszkola. Choreografia, piosenki, rymy, melodie, fabuła… To wszystko jest na takim poziomie, żeby było, bo to tylko dla rodziców oglądające swoje pociechy. Tu chodzi o zupełnie inne rzeczy, niż gdy się ogląda prawdziwy musical.

A tak w ogóle to adaptacja prawdziwego musicalu z 2008 roku opowiadającego o tym, że dzieci wcale nie są dziecinne – Netflix to zmienił, u niego dzieci są jeszcze bardziej dziecinne. Ja dopisuję kolejny musical do listy – takie, które warto zobaczyć na żywo i które po adaptacji tracą swoje podstawowe cechy charakterystyczne.

3/5

Dzienna zmiana ("Day Shift")

12 sierpnia | Netflix

Polubiłem Foxxa, gunplay, sceny akcji (momentami kojarzące się z Bollywood), współpracę podczas pojedynków… Nawet Dave Franco wyszedł na plus.

Bohater grany przez Jamiego Foxxa (sprawdzającego się w roli twardego złodupca z shotgunem) poluje na wampiry we współczesnym, alternatywnym L.A., aby zarobić na rodzinę. Sprawy się komplikują, gdy jego rodzina zostanie w to zaangażowana. Będzie strzelał, współpracował z sobie podobnymi zabójcami, walczył wręcz, prowadził samochód w scenie pościgu, troszczył się o córkę i opierdalał przydupasa, którego mu przydzielili, któremu w trakcie filmu urosną jaja. I odpadnie głowa.

Wiele w tym filmie nie działa, są tu momenty odrzucające, męczące, głupie i bezduszne – ale pomimo to seans sprawił mi przyjemność. Polubiłem Foxxa, gunplay, sceny akcji (momentami kojarzące się z Bollywood), współpracę podczas pojedynków… Nawet Dave Franco wyszedł na plus, a raczej jego postać, która była męcząca na początku po to, by na koniec udowodnić swoją wartość pomimo tchórzostwa, kiedy to zyskuje więcej odwagi. Serio, jest tu co lubić. Jak przyjdzie co do czego, to starcie w domu będącym gniazdem wampirów będzie w moim rankingu najlepszych scen akcji tego roku.

A co nie gra? Wątek rodziny nie ma sensu i spowalnia akcję – dosłownie! W pewnym momencie ta rodzina zostaje porwana, postać Foxxa jest przytrzymywana i ma słuchać co zrobić, by uratować swoich ukochanych – ale co się wtedy dzieje? Foxx gada ze swoją rodziną, a porywacze wokół stoją i nic nie robią. I to trwa przez wiele minut („OKŁAMYWAŁEŚ MNIE!”). Z samym wątkiem nic nie jest robione tak naprawdę – jak już zabiją wszystkich wampirów, to film się kończy, a my mamy po prostu opuścić świat tej opowieści w przekonaniu, że ich wszystkie problemy zostały rozwiązane. To też jeden z tych filmów, gdzie przeciwnicy w starciu z tchórzliwym protagonistą będą się cackać, zamiast go zabić w pół sekundy. Mógłbym się w sumie też przyczepić do scen akcji, że mają za dużo fikołkowania na pokaz. No i wiecie, cała kwestia tego, że to jedynie wypełnianie starego schematu – ale z energią, więc mi nadal się nieźle oglądało. Na plus.

PS. Dałbym sobie dupę uciąć, że to na podstawie scenariusza Maxa Landisa. I teraz bym był bez dupy.

2/5

Nie patrz w dół ("Fall")

10 sierpnia | Canal+

Jest na co patrzeć, ale tyle głupot to nie na moje nerwy.

Trzeba oddać, że film robi wiele właściwych rzeczy – brakuje w końcu takich filmów, gdzie bohaterowie stawiają czoła zagrożeniu i walczą o własne życie, muszą się wykazać fizycznie i psychicznie. Tutaj bohaterki są fankami wspinaczki i wbijają na szczyt wieży radiowej, mającej 600 metrów. Ostatnie 60 metrów jest na drabince i ta drabinka im odpada, więc sterczą na górze i nie mają drogi powrotnej. Wysokość oraz ogólną przestrzeń naprawdę czuć, a twórcy zaskakują realizmem – wiele z tego, co oglądamy, naprawdę jest tym, co miało miejsce. Zbudowali makietę wysoko w górach, więc byli na właściwej wysokości, tylko mając grunt bliżej. Dziękuję z pocałowanie w rękę, tak.

Tylko ciesząc się widokami musiałem cały czas przełykać jakąś cholerną głupotę. Całość zaczyna się od sceny, gdzie podczas wspinaczki w górach bohaterka traci chłopaka i następny rok spędza na alkoholizmie. I koleżanka ją zabiera na wspomniany maszt radiowy, żeby odreagować stratę. W drogę zabierają drona, butelkę wody oraz to wszystko – zupełnie nie były przygotowane na cokolwiek, zaczynając od zmian pogody i nawet szkoda szczępić ryja na milion innych rzeczy, które mogły pójść źle. Półnagie wbijają na drabinę wyższą od Wieży Eiffle’a, na dodatek jedna jest jutuberką, więc z cyckami na wierzchu nagrywa na bieżąco z manierą malutkiego promila osób publikujących na YouTubie, ale z takim zachowaniem pewnie utożsamiacie takie osoby. I oczywiście nawet nie powiedziały nikomu, gdzie idą. A pierwszy zgon mogły zaliczyć jeszcze na podjeździe z motelu, bo nagrywały zamiast patrzeć na drogę i prawie wjechały pod ciężarówkę.

To w ogóle nie były postaci, w które można było uwierzyć albo się nimi przejąć. Że dadzą radę wyciągnąć lekcję z tego wszystkiego albo że mają tak silne przedramiona, aby zwisać jedną ręką. Każdy kolejny etap fabularny przytłacza głupotą, kończąc na finałowym zwrocie akcji czy właściwie braku pokazaniu, jak ich uratowano z tego szczytu. Pomoc przybyła, ale jak to wyglądało? Postawili drabinę długą na kilometr? Podlecieli helikopterem i skoczyła na pokład? Dajcie spokój. To nie na moje nerwy… chociaż doceniam sam spektakl, w oderwaniu od czegokolwiek ludzkiego.

2/5

Bestia ("Beast")

10 sierpnia | VOD

„Te cztery butelki wody muszą nam wystarczyć do wieczora; – DO WIECZORA?!”
 
Standardowy film o postaciach w sytuacji zagrożenia życia ze strony przyrody lub zwierzęcia, w tym wypadku: lwa. Tematem wyróżniającym jest fakt, że postać ojca chroni tutaj swoje dzieci, które cały czas odpowiadają: „Aha, na pewno nas ochronisz, tak jak nas uchroniłeś przed faktem, że matka umrze”. Nie ma co ukrywać: ten film jest kretyński. Zachowanie postaci, ich logika, teksty, bohaterowie sami w sobie – to po prostu czysta głupota. Wychodzą z bezpiecznej kryjówki pod byle pretekstem, krzycząc przy tym jak narkomani na głodzie, zbiegi okoliczności wokół wszystkiego, cały czas coś chroni życie bohaterów, by tylko oni przeżyli itd.
 
Zaletą mogłyby być zdjęcia, ponieważ często twórcy starają się pokazać jakiś fragment na długim ujęciu. Tylko efekt jest taki, że szybko doszedłem do wniosku, że czynnikiem niezbędnym do takowych ujęć jest… oglądanie CGI. Znaczy wszystko na ekranie jest CGI, pewnie nawet aktorzy, nic tam nie jest prawdziwe, nawet samochód w którym się ukrywają. Kamera krąży między siedzeniami jak w Ekspresie polarnym, no dajcie spokój. A nawet to pomijając, to nadal sama praca kamery utrudnia uwierzenie, że jesteśmy obok prawdziwego zwierzęcia. W Zjawie podczas ataku niedźwiedzia kamera razem z bohaterem starała się przetrwać, tutaj jest bardziej jak pijany menel stojący obok maratonu: przygląda się stojąc po środku wszystkiego i próbuje ogarnąć, co się dzieje.
2/5

I am Groot - sezon I

10 sierpnia | 5 odcinków po 3 min | Disney+

Serial do obejrzenia wtedy, gdy was zabiją w CSGO i czekacie na nową rundę.

Cały serial składa się z momentów, które można by nazwać dodatkowym wysiłkiem w normalnym filmie. Gdyby były tam normalne sceny, a w ich tle można wypatrzeć jakiś smaczek. Np. scena na plaży, wszyscy bohaterowie odpoczywają, grają w siatkę, gadają. I w tle widzimy, jak barwny ptak śmieje się z Groota, a 5 minut później, gdy scena się kończy i wszyscy idą do domu, wtedy w tle widzimy jak Groot jest ubrany w pióra tamtego ptaka. Szczegół, który nie musiał tam być, ale jest i podbija całą scenę odrobiną humoru. Nagroda za spostrzegawczość i takie tam.

Tylko w tej produkcji te dodatki są całością. One niczego nie podbijają, bo nic więcej nie ma. To smaczki, których miejsce jest w tle, ale oddano im pierwsze skrzypce. Nie ma dobrej historii czy czegoś innego dużego i konkretnego, bo są tylko smaczki. W ilości pięciu.

Bardzo ładnie od strony CGI, humor też jest taki, do którego James Gunn nas przyzwyczaił. Da się oglądać, ale w temacie krótkich metraży można więcej zrobić. To naprawdę wstyd, że ludzie będą to oglądać tylko dlatego, że jest krótkie.

+ bonus o drugim sezonie (ocena 1/5):

Tego nawet nie idzie oglądać podczas siedzenia na sedesie. I istnieje tylko dlatego, że można ziewnąć i w ten sposób dotrwać do końca sezonu, jest aż tak krótki. Fałszywe intro, które bohater przewija pewnie jest tu najdłuższą częścią (przed każdym odcinkiem! Gdzie tu logika!? To nadal jest intro, które zajmuje widzom czas! Czemu więc nadal go marnujecie, zamiast dać intro, które będzie coś dawało? Ile razy można ten sam żart opowiadać?!). Same odcinki to takie anty-historyjki, podyktowane przede wszystkim anty-humorem typowym dla Marvela i tym, jak wszystko musi tam być nijakie, bezpieczne, takie niby buntownicze i jakieś, ale tak naprawdę efekt jest po prostu żaden. W jednej historyjce Groot gra w grę i szuka baterii – zamiast baterii znajduje nos i jest zachwycony, bo czuje całe piękno świata… Ale orientuje się, że jego pokój śmierdzi, więc… porzuca nos i gra dalej, bo z nosem by nie mógł grać. Jedno wielkie wzruszenie ramion i kpina ze wszystkich, którzy zainwestowali swoje 20 sekund, by obejrzeć to coś.

Nie ma się co oszukiwać. Jedna gwiazdka, to po prostu nie powinno istnieć i tyle.

PS. Ze wszystkich tych mini-mini-seriali Disneya akurat ten dostał kontynuację? Ice Age było naprawdę fajne, Cars było miłe, nawet Beymax był od tego lepszy…

1/5

Każdy wie lepiej

5 sierpnia | C+

W scenopisarstwie jest taka zasada, że niemożliwym jest stworzyć postać bardziej bezmózgą od samego siebie. Twórcy jednak się starają.
 
Gdy już w ciągu pierwszych 3 sekund stracimy wszelką nadzieję widząc plagiat Współczesnej rodziny, to zaraz potem jesteśmy atakowani sceną, w której rodzice robią swoim dzieciom z poprzednich małżeństw niespodziankę: kupili dom i razem tam zamieszkają. Taki dom z Parasite. I matka nawet nie widziała tego domu na oczy, więc zamykają jej oczy i robią niespodziankę. Dzieci oczywiście są niezadowolone, ponieważ twórcy mają bardzo niskie zdanie o młodzieży, dlatego zakładają, że będą jęczeć bez przyczyny. I po kilku minutach: „A gdzie są nasze pokoje?”, na co rodzice mówią: „Na górze”. No kurczę, oczywiście. Przecież takiego stężenia bezmózgowia nie ma nawet na twiterze polityków. Naprawdę martwię się o polskich filmowców. Czy oni są w ogóle świadomi tego, co tworzą? Czy gdy napiszę, że w piątej minucie dostałem głupawki śmiechu słysząc: „Na razie wynajmujemy, ale jak się nam spodoba, to kupimy”, to czy polscy reżyserzy i scenarzyści będą wiedzieli tak po ludzku, czemu w ten sposób zareagowałem, a może trzeba będzie to tłumaczyć? Poważne pytanie. Ja wiem, że jesteście oderwani od rzeczywistości, ale… jak bardzo? Czy aż tak bardzo? Chcę wiedzieć.
 
Generalnie wraz z seansem otrzymujemy galerię identycznie przygłupich postaci, a twórcy wychodzą z założenia, że kluczem do sukcesu będzie realizacja filmu wypełnionego bezmózgimi kłótniami, na końcu których nastąpi pojednanie i w ten sposób będziemy my jako widownia zadowoleni. W tych postaciach nie ma jednak żadnej głębi lub człowieczeństwa, po prostu do domu bohaterów zwala się grupa bliższej i dalszej rodziny i coś im się nie podoba, więc się kłócą. Nie ma żadnego ich punktu widzenia, nie możemy ich zrozumieć i wszystko brzmi jak bełkot. Jedni się kłócą, że stół stoi na podłodze, zamiast na suficie, a drudzy mówią, że stół powinien stać na suficie, ale do góry nogami.
 
Teoretycznie można podejrzewać, że to obraz mający ambicje wprowadzić Polskę w nowoczesność, pogodzić ją z innymi kulturami, jedzeniem z innych regionów oraz skomplikowaniem wynikającym z odrzucenia tradycji na rzecz poszukiwania szczęścia. Rozwód, zakładanie nowej rodziny i jedzenie sushi zamiast gołąbków to dla ludzi w tym filmie jest niczym walenie konia na audycji u Papieża – ale no właśnie, skąd to wynika? Jedynym sposobem, aby uwierzyć w cokolwiek w tym filmie, jest bycie przesiąkniętym nienawiścią do ludzi. W szczególności do Polski, Polaków i polskiej młodzieży oraz generalnie ludzi w innym wieku niż my. Twórcy nie włożyli wysiłku w zrozumienie, skąd mogą wynikać konflikty na podłożu jakimkolwiek, zadowolili się odpowiedzią: „bo oni są głupi, a my nie” i zrobili o tym film, kompletnie nie zdając sobie sprawy, jak bardzo są oderwani od rzeczywistości. I jeśli macie potrzebę czuć się lepiej od swoich dziadków, bo oni by sushi jedli widelcem, to oglądajcie.
 
Highlight: noszenie krzyża w torebce, bo może akurat nie będzie w domu i się go przybije.
2/5

Tajna baza ("Secret Headquarters")

5 sierpnia | SkyShowTime

Mniej o dziecięcej fantazji, a bardziej o narzekaniu na ojca.
 
Podczas weekendu poza miastem z rodzicami z nieba spadło UFO. Ojciec tam pobiegł i zdobył technologię, która zrobiła z niego superbohatera i teraz lata po planecie, ratując ludzi przed wszystkim, gdy jego syn siedzi w domu i myśli, że ojciec go olewa. Co prawda ma matkę, ale ona go olewa będąc obecną najwyraźniej – w każdym razie raz udało się ojcu zaprosić syna na wieczór i musiał uciekać, więc syn został sam, kumple mu się wbili na chatę i razem odkryli tytułową tajną bazę pod domem ojca. Nagle syn ogarnia, że ma ojca superbohatera oraz kładzie łapy na obecnej technologii. Problem w tym, że inni na nią polują, więc teraz młody ma kłopoty. I nie może się zamknąć na temat ojca, którego nie było w jego życiu. Ten temat nie zostanie dojrzale rozwinięty, bardziej zrobią to w stylu: bla bla bla, a na koniec ojciec powie, że źle wybrał, przytuli syna i to oznacza happy end.
 
Brakuje też poczucie przygody czy spełniania marzeń. Młody nagle ma zabawki z innego świata, może prowadzić auto i nie równa się to żadnej frajdzie bijącej z ekranu. Zamiast tego narzeka na ojca. Nie ma przygody, bo nie ma też dramaturgii – antagoniści, którzy w końcu się pojawią, są wyjęcie z filmów dla o wiele mniejszych dzieci. I zabijają tylko swoich ludzi z jakiegoś powodu. Nie pamiętam żadnej zabawki użytej w tym filmie, żadna nie pobudziłaby mojej młodej wyobraźni na tyle, bym potem biegał po podwórku wyobrażając sobie, co bym z nimi robił. Żadna nie ma w sumie takiej prawdziwej mocy – kiedy ojciec w końcu wkracza do gry, to wcale nie robi wrażenia kogoś wystarczająco potężnego, aby stawić czoła nawet tym antagonistom od siedmiu boleści, a co dopiero wyzwaniom prawdziwego świata.
 
Czasami jednak humor trafia. W mniejszym stopniu, niż gdy boleśnie nie trafia (na miejscu dziecięcych aktorów żal by mi sok z dupy wycisnął, gdybym miał powiedzieć chociaż połowę tekstów, które dostali), ale jednak zdarza się w tym filmie okazjonalnie fajny moment. Im bliżej końca, tym mniej poważnie traktuje sam siebie, a Owen Wilson i Michael Peña są lepszymi komikami, niż np. Will Ferrell czy Ryan Reynolds. To ten sam rodzaj humoru, ale jednak gdy Owen Wilson mówi: „To jest twoje pierwsze pytanie?” to jest w tym pierwiastek ludzki. A walka z korytarzu, gdy Peña orientuje się, że nosi zimowy kostium i musi się napić, to serio perełka tych aktorów.
 
Tajna baza nie ma nic do zaoferowania dorosłym ani dzieciom. Pomimo nielicznych pozytywnych momentów jest to film, który śmiało można zignorować.
4/5

Arnold jest wzorowym uczniem ("Arnold is a Model Student")

5 sierpnia | Pięć Smaków

Młodzież decyduje o współpracy z systemem, czyli Samotność długodystansowca” w Tajlandii.

Tytułowy bohater dostaje wyróżnienie, zyskuje sympatię nauczycieli, dostaje propozycje „pomocy” – on pomoże dorosłym, oni pomogą jemu. Będzie mieć w przyszłości łatwiej, nawet zarobi. Odkrywa w ten sposób, że może więcej od innych uczniów, obowiązują go inne standardy. System zaczyna działać na jego korzyść, może w nim awansować – widzi jednak, co się dzieje wokół niego, a studenci podejmują dialog między sobą o zachowaniu nauczycieli, podwójnych standardach, łamaniu praw czy niesprawiedliwości. Arnold zaczyna się zastanawiać, czy to, co robi, jest słuszne – gdy on korzysta, inni cierpią.

Uczniowie są tu prawdziwą młodzieżą: dokuczają sobie, śpią na lekcjach, są wypaleni i ich naturalnym środowiskiem wydaje się siedzenie bez ruchu na podłodze, opierając o ścianę. Nauczyciele również są realistyczni: stara baba, dyrektor odklejony od rzeczywistości, młodzi nauczyciele niczego nie udający. Język filmowy stawia na dystans, obserwację i neutralizm: kamera nie osacza bohaterów, jest jedynie świadkami ich doświadczeń. Można się z tego oczywiście śmiać, bo humor jak najbardziej znajduje się na ekranie – suchy i niezręczny, najczęściej. Temat jest jednak poważny, przez co nie wszyscy widzowie będą się „dobrze bawić” – tym bardziej, że podstawą filmu i inspiracją twórców są jak najbardziej realne protesty, bunt obywatelski wobec rządów w Azji ignorujących prawa człowieka coraz bardziej i bardziej. Sam byłem rozbawiony najbardziej tym, że pomimo różnic terytorialnych i kulturowych, szkoły w Tajwanie niewiele odbiegają od szkół polskich – czy też szkół z okresu Kitchen Sink Realism, czyli np. Samotności długodystansowca z 1962 roku. W tym porównaniu można zobaczyć najwięcej optymizmu – dzisiaj uczniowie przynajmniej mogą wejść w dyskusję z nauczycielem, mogą protestować, mogą założyć ręce i mieć wszystko w dupie. System nadal istnieje, ale mówimy o nim na głos i możemy się wobec niego buntować. Nawet jeśli tylko dzięki temu, że to jedynie film z gatunku komedii.

PS. Jak za mało wam komedii w tej komedii, to polujcie na Ademokę, temat podobny, tylko humoru więcej. O edukacji na Kazachstanie.

4/5

Czarny ptak - miniserial ("Black Bird")

5 sierpnia | 6 odcinków po 1h | AppleTV

Historia wymagająca poświęceń i otwarcia się przed drugim człowiekiem. Świetne aktory i zapadające w pamięci postacie.

James Keene trafił do więzienia z wielu powodów, w tym narkotyki. Po zapadnięciu wyroku dostaje propozycję, aby pomóc władzom uzyskać zeznania od Larry’ego Hilla – człowieka, który przyznał się do bycia seryjnym mordercą, ale zrobił to jakby żartem. Powiedział jednak pewne drobne rzeczy, które mógł znać tylko morderca, dlatego władze nie mają wątpliwości: to on jest winny. Nie ma wystarczającej ilości dowodów, aby go skazać i niedługo może wyjść na wolność, ale póki co jest w areszcie. Można z nim nawiązać relację, zaprzyjaźnić się, może będzie chciał się pochwalić?… James Keene nie ma wiele czasu, aby dowiedzieć się, gdzie Larry pochował ciała. A to będzie wymagać od niego niebywałych umiejętności, ale też otwarcia się nie tylko przed człowiekiem potencjalnie zdolnym do zamordowania 20 osób, ale też przed samym sobą: swoją osobowością, swoimi motywacjami, swoją przeszłością. Jeszcze w tym roku nie widziałem produkcji, gdzie męscy bohaterowie są tak pełni uczuć. Tragizm każdej postaci jest tu zaprezentowany, wszyscy tu się otwierają, akceptują ryzyko. W imię dobrej sprawy.

Nawet jeśli nie jest to całkowicie wiarygodne, szczególnie na początku. Twórcy ogólnie kładą duży nacisk na realizm oraz spójność psychologiczną – Keene najpierw dostaje propozycję, potem jest zaakceptowany, szkolony, jest przygotowany, zamiast tylko zrzucony niczym agent na spadochronie w środek dżungli nago, jedynie z nożem w zębach. Ma nawet wątpliwości, panikuje, rezygnuje po drodze. Nie po to, aby zbudować napięcie, ale pokazać go jako człowieka, który samodzielnie się na to zgadza i dochodzi do wniosku, że to jest słuszne. Na miejscu improwizuje, myśli i planuje. Widać w nim inteligentnego człowieka. Cała jego relacja z Hillem to droga przez pole minowe, wywracająca żołądek od słuchania jego „snów” w których znęca się nad kobietami, pełna napięcia – uda się czy nie? – oraz mnóstwa satysfakcji z wykonania każdego małego kroczku w stronę uzyskania zeznań. Jest nawet motyw opieki ojca oraz przełożonych w więzieniu, którzy są świadomi ciężaru psychicznego, jaki Keene bierze na swój łeb (i do środka). Czuć tu horror.

I przy tym wszystkim sam początek jest dosyć wątpliwy – James Keene znowu miałby pójść na układ po tym, jak ten sam człowiek go urobił na dwa razy więcej lat w więzieniu? A teraz ma sam z siebie się przenieść do zakładu o większym rygorze? Podobnie nie jestem fanem niektórych wątków pobocznych, jak strażnik domagający się łapówki czy finałowe zamykanie w karcerze pod nieobecność psychiatry. Odejmowało do wiarygodności tej historii, nawet jeśli to faktycznie miało miejsce.

Aktorstwo to wysoka klasa. Ray Liotta gra ojca Jamesa i zmarł tuż przed premierą tego serialu – pewnie jeszcze kilka razy zobaczymy tego aktora w nowym filmie, trochę ich zdążył zrobić, ale rola ojca jest niespodziewanie wspaniałym pożegnaniem tego artysty. I mogłaby być nawet nazywana rolą życia, gdyby tylko serial był o wiele bardziej popularny. Każdy w tej obsadzie daje drugiej osobie dużo miejsca na jego szczegóły i detale, by każdy mógł tu zagrać i zachwycić widza, stworzyć postać zapadającą w pamięci. To w końcu prawdziwa historia, a twórcy oddają im szacunek za to, co zrobili. Zarówno temu, kto się poświęca, jak i temu, który popełnił te wszystkie zbrodnie – jest winny, ale nie tylko on. Nawet jeśli to wszystko było po nic, bo doświadczenia Jimmy’ego niczego nie zmieniły. Chociaż może?

4/5

Łut szczęścia ("Luck")

5 sierpnia | AppleTV

Animacja tak szybka, jakbym oglądał stare kreskówki z Kaczorem Donaldem. Chciałbym, by następnym razem zrobili animację dla starszych.

Współczesność, gdzieś w USA. Sam kończy 18 lat i przestaje być wychowanką w sierocińcu – ma teraz własne miejsce, uczy się, ma pracę. Póki spełnia te warunki, to ma to wszystko za darmo. Sam wyróżnia jedna rzecz: prześladuje ją pech, cały czas. Kluczyki do mieszkania zgubi, rozkładane łóżko złoży się pod nią, tego typu rzeczy. Traf chce, że trafi na kota z krainy, w której szczęście oraz pech są produkowane – wtargnie do tego świata i odmieni go na zawsze.

Tak, to film dla dzieci i młodych odbiorców, tu nie ma się co oszukiwać. Modele postaci w ogóle wyglądają jak z taniej dobranocki, chociaż sam ruch jest na wysokim poziomie, pełnym pomysłów i z bezbłędnym tempem. Oglądając, jak Sam ma pecha i cały czas coś się wywraca wokół niej, miałem natychmiastowe skojarzenia z Kaczorem Donaldem z lat 40. To i ogólne założenia fabularne przywołują mi na myśl „Potwory i spółka”, jego świat i przesłanie. „Łut szczęścia to naprawdę mógł być film na tym poziomie. Dlaczego tak się nie stało? Cóż…

…bohaterka nie może się zdenerwować. Cały czas jest pozytywna, co najwyżej może być zawiedziona czy podminowana, ale nigdy jej czajnik nie zaczyna piszczeć. Ani razu nie puszczają jej nerwy, czym spowodowałaby jeszcze większy chaos. A to by przecież tak ładnie współpracowało z końcowym morałem, to by dało taką ładną podróż! Na początku krzyczałaby i zionęła ogniem, by na koniec nauczyć się to kontrolować i współpracować z losem, obracać pecha na swoją korzyść. Obecnie czuję, jakby ona w sumie to umiała od początku.

…jej brak pecha jest głównie uroczy. Niczego tak naprawdę solidnie nie zniszczy, nikomu nie dzieje się krzywda, nawet nie spóźniła się do pracy. Na początku jest gigantyczna sekwencja pogoni za kotem i bohaterka cały czas dotrzymuje mu kroku pomimo „pecha”. Bardziej na niego narzeka niż to coś warte.

…nic jej się nie dzieje. Żadnych siniaków, śladów, zero bólu. Nawet nie zostanie ogolona na łyso przez przypadek czy coś, jej spodnie do końca pozostaną w jednym kawałku. Przez to humor tak mocno nie wybrzmiewa, chociaż i tak jest satysfakcja ze scen, gdy bohaterka ma już szczęście. Nie ma jednak tego prawdziwego poświęcenia, gdy ze szczęścia rezygnuje i samodzielnie zgadza się na powrót do pecha. Bo ten pech wcale nie był taki zły.

Reasumując: to po prostu film dla młodszych odbiorców. Stonowany pod nich, bez bólu i przemocy, prawdziwie porządnej dramaturgii. A i tak wpadł mi do serca. Głównie dzięki fenomenalnej animacji, ale bohaterowie i humor też do mnie trafili. Plus dawno nie widziałem tak sensownej kreacji świata – gdy oglądam ostatnie filmy Piksara, to mam miliony pytań i widzę, że tam niczego nie przemyśleli. Tutaj też nie jest wybitnie, ale to w końcu film dla najmłodszych, więc mają łatwiej i z tego korzystają, nadal jednak tworząc coś, do czego nie czuję potrzeby się przyczepiać. Miła odmiana.

3/5

Carter

5 sierpnia | Netflix

Ponad dwie godziny czystej akcji na jednym ujęciu.

Dosłownie czystej. Nawet w scenach, gdy nie ma walk, strzelanin, pościgów, gonitwy – to wtedy kamera jest cały czas intensywna, jej zachowanie buduje napięcie. Na to się patrzy jak na bajkę – każda sekwencja wygląda, jakby miała być ostatnią w filmie, każda jest podkręcona na 11, każda robi rzeczy, jakich nigdy na oczy nie widziałem, każda to kanonada problemów i trudności w realizacji, bo żadna nie była po prostu łatwa – każda jest zrobiona najbardziej efektownie, jak najszybciej, jak najgęściej – a tym samym po prostu najtrudniej. Ten tytuł nie łapie zadyszki, tylko przyspiesza. To dzika jazda i absolutne szaleństwo, na pociągach, samolotach, spadochronach, motorach i czym tylko chcecie, przez całą planetę. Ujęcie z drona łączą się z ujęciami z ręki, spod samochodu, z dźwigu, ze steadicamu. Słowa nie oddadzą tego, jak ten film wygląda – to trzeba zobaczyć samemu.

Zaznaczę tylko jedno: ten film to dosłownie czysta akcja. Tu nie ma nic innego. Fabuła, dramaturgia, napięcie? Nie ma. Podczas seansu ta akcja nie znaczy nic poza nią samą – jej rozmach jest frajdą samą w sobie, ale nie ma ona związku z ratowaniem czegoś czy osiągnięciem czegoś. Film wręcz kończy się po prostu urwaniem przed następną sceną akcji, gdy życie bohaterów będzie zagrożone i znowu będą z czymś walczyć. Nie ma tu nawet tej świadomości, że bohaterowie są utalentowani w walce, albo muszą być wybitnie zmęczeni i na skraju wyczerpania, ale ich determinacja pcha do niemożliwego. Nie! Zupełnie nie myślę o bohaterach w jakimkolwiek aspekcie. Nawet ich muskuły nie robią na mnie wrażenia, bo nie mają tego ludzkiego wymiaru. Dosłownie w kilku momentach filmu myślałem, że to co robią, jest ryzykowne – np. gdy skakali po rusztowaniu, albo spadali z niego. Na tym filmie można dosłownie zasnąć, obudzić się i kontynuować seans bez przeszkód, nadal mając z niego tyle samo frajdy. Sceny pewnie nawet dałoby radę puścić w losowej kolejności i też by to zadziałało, gdyby nie spójność jednego – masterowanego i tak – ujęcia. Po wyskoczeniu z samolotu jest sekwencja lotu, potem lądują w samochodzie, pościg, potem pociąg z helikopterem… To wszystko jest bardzo płynne. Szalone. Płytkie. I niesamowicie wygląda.

Internet nisko ocenie ten film i tak ogólnie mało jednak mówi o tych wadach – piszą głównie, że po prostu nie da się na to patrzeć ze względu na montaż i zdjęcia. Ja tam pamiętam, jak siedem lat temu te same sztuczki zbierały zachwyty w Hardcore Hanry. I nadal zresztą zbierają. Nagłe, cyfrowe zbliżenia, CGI itd. Może oglądali na telefonach? Ja miałem frajdę, nawet jeśli nadal wolę filmy mające minutę akcji, ale by reszta projekcji wspierała ten jeden moment.

5/5

Orville - sezon III

4 sierpnia | 10 odcinków śr. po 70 min | Disney+

Pierwszy sezon w tym roku, który w mojej opinii zasłużył na odcinki trwające ponad godzinę.