Zadzwoń do Saula („Better Call Saul”, 2015-)

Zadzwoń do Saula („Better Call Saul”, 2015-)

06/04/2015 Opinie o serialach 1
better call saul
better call saul
Vince Gilligan
Bob Odenkirk & Jonathan Banks
10 odcinków po 45-50 minut w sezonie

Poetyka obrazu „Breaking Bad” użyta do opowiedzenia małej i prywatnej tragedii człowieka imieniem Saul. Intensywne i pasjonujące!

5/5

Sezon I (2015) ★★★★

Saul Goodman, drugoplanowa postać w Breaking Bad, nazywał się kiedyś inaczej: Jimmy McGill. Pracował jako podrzędny adwokat, który zarabiał grosze jako papuga z urzędu. I prowadził normalne, szare życie, w którym starał się zarobić na chleb i móc podnieść czoło z godnością na koniec dnia.

Od pierwszych ujęć fani BB mogą poczuć się jak w domu, bo to znajoma poetyka obrazu, ino lżejsza i mniej złożona. Ogólne założenie twórców musiało być takie, żeby to była trochę stabilniejsza i mniej radykalna produkcja niż BB. Tam nie epatowali przemocą, jedynie nie odwracali głowy, gdy ta następowała. W BCS rozlew krwi dzieje się gdzieś obok wygodnie i spokojnie. Podobnie jest z główną postacią, której – nie zrozumcie mnie źle, ma swoje zalety! – jakby dano szlaban na jakikolwiek rozwój. Jimmy McGill co chwila dostaje okazję, by zrobić coś niepochlebnego. Przymknąć na coś oko, ratować siebie czyimś kosztem… za każdym razem prawie bez namysłu z tego rezygnuje. Jakby twórcy na siłę pilnowali, by pozostał pozytywną postacią, którą konserwatywny widz może poprzeć. A najciekawsze sytuacja w tym sezonie powstają właśnie ze złamania tej zasady.

Tytuł jest też mylący, ponieważ to nie tylko opowieść o wcześniejszych latach życia Saula Goodmana. Pojawi się Tuco i Mike – a ten drugi zwyczajnie ukradnie na kilka chwil uwagę widza. Pierwsza seria jest bardzo dobrze zaplanowana – każdy wątek jest pod kontrolą i dokądś zmierza, nic nie pozostaje gdzieś zgubione, każdy wspomniany kilka razy element będzie potem istotny. Jednocześnie jest to opowieść o nieco zbyt wielu twarzach naraz. Będą sceny retrospekcyjne pokazujące życie Jimmy’ego zanim został prawnikiem – tylko po to, by wypełnić czas. Będą nawet standardowe zapełniacze taśmy, boleśnie widoczne. Zanim wyłoni się z tego coś spójnego minie kilka odcinków. I nie będzie to coś wielkiego lub ważnego.

Better Call Saul to opowieść prywatna. Klasyczna tragedia o człowieku, który pewnie nigdy nie miał udanego życia. Pracował na poczcie, po godzinach ukończył korespondencyjny kurs prawa, co zajęło mu lata, ale wszystko, co uzyskał, to gównianą pracę i nowe życie, w którym nikt go nie szanował. Dostawał szanse, by zyskać coś na czarno i je odrzucał, bo wolał postępować, jak należy. Zawsze dostawał za to po dupie – zwykle z nieoczekiwanej strony. Ilekroć robił coś właściwego, upadał nieco niżej. A wiemy, gdzie jest obecnie, i co mu z tego zostało. Tak naprawdę jego jedynym przyjacielem jest Vince Gilligan, który dał mu towarzystwo w postaci widza, by mógł go zrozumieć.

Sezon II (2016) ★★★★★

Drugi sezon jest naprawdę intensywny. Jego motyw przewodni zdaje się polegać na założeniu stawiania bohaterów w obliczu trudnych decyzji. Wszyscy z początku chcą pójść łatwą drogą, ale zmieniają zdanie – najczęściej nie z własnej woli – i starają się osiągnąć obrany cel, ale w inny sposób. Najlepiej czysty i legalny, ale jeśli nie da się w pełni, to spróbujemy to zrobić metodą najczystszą, jaka jest nam dostępna. I zawsze kończy się to w okropny sposób. Konsekwencje zawsze będą opłakane. Świat Better Call Saul to świat, w którym naprawdę bardzo trudno jest wybrać „właściwy” sposób.

W tym sezonie Jimmy przyjmuje pracę w ważnej firmie, gdzie co czuje się uwięziony i co chwila przegina pałę, przekraczając granicę narzucone przez szefa. Jego związek z Kim jest stabilny, ale zgodnie z motywem całości – każdy krok w dobrą stronę spotka się z przykrymi konsekwencjami. Mike będzie próbował uzbierać pieniądze na małą dziewczynkę, która się opiekuje (i jej matką). Najlepiej tak, żeby nikt przy okazji nie zginął.

Każdy odcinek to nowe wyzwanie – bohater ma cel i może go osiągnąć, ale jednak zdecyduje się na drogę dłuższą. Legalną, pozbawioną zabijania – i w szerszej perspektywie dostanie za to po tyłku. Lepsza droga często okaże się tak naprawdę dużo gorsza – z konsekwencjami, których nikt sobie nie życzył. Ogromny sukces tej produkcji leży w tym, jak dobrym głównym bohaterem jest Saul – a widzowie go znają i mogą go zrozumieć. Widzą, kim jest naprawdę i mogą dzięki temu dostrzec całość każdego konfliktu – jak stara się zrobić dobrą rzecz, jak cierpi z tego powodu po wielokroć – plan wybucha mu w twarz, albo obrywa mu się w niesprawiedliwy sposób za dobre chęci. Rozumiałem jego frustrację, samotność, złość i było mi go zwyczajnie żal – w końcu wiem, jak jego historia się skończy. Osiągnięto tutaj to, czym prequel powinien być – twórcy przyjmują przyszłość i opowiadają swoją historię z pełną świadomością tego, że widz już zna zakończenie. W ten sposób serial jest tylko bardziej brutalny – wiemy, że Jimmy nie jest złym człowiekiem. On tylko próbował sobie poradzić w życiu najlepiej jak umiał.

Do tego typowo magiczne momenty w stylu Breaking Bad i Better Call Saul – jak choćby zerwanie metki, której nie powinno się zrywać pod żadnym pozorem. Albo nagrywanie reklam minimalnymi środkami finansowymi. Unikalne doświadczenia, które tylko te dwa seriale potrafią zaoferować. Bogate, złożone, niejasne.

Sezon III (2017) ★★★★

Widać od pierwszych scen, że jest to prequel do Breaking Bad. Jeden z naszych ulubionych bohaterów podejrzewa, że ma założony nadajnik w samochodzie – rozbiera więc go na części, kamera krąży pod autem, a my możemy docenić siłę ludzi, których losy śledzimy. Nie tylko protagonisty i jego uporu w szukaniu, ale też jak inteligentną pracę muszą wykonać jego przeciwnicy, by móc go podejść. Bohaterowie wkładają wiele wysiłku w to, co robią, a twórcy dotrzymują im kroku. Mają jednak w zanadrzu inną, ważniejszą sztuczkę: opowiadają w taki sposób, żeby pozwolić widzowi łączyć punkty. Cel bohaterów zawsze jest znany i jasny. Kiedy na przykład bohaterowie wpadają na jakiś pomysł i realizują plan, nie jest on wyjawiony widzom. My możemy tylko oglądać, jak ten plan wchodzi w życie, ale sami musimy wykombinować, w jaki sposób działania postaci na ekranie ma pomóc osiągnąć ten cel.

Również od pierwszych scen ukazano miłość Jimmy’ego do swoich klientów – ale ta miłość zostanie później rozbudowana. Na razie mamy pewność, że pomaga im szczerze, aby mieli drugą szansę. Bez względu na to, czy popełnili faktycznie błąd, czy są winni, on chce im pomóc uniknąć kary, żeby zdobyli drugą szansę.

To powiedziawszy, jest to sezon zbudowany z wątków drugoplanowych. Rzeczy, które powinny dziać się w tle, jednak tak naprawdę za nimi nie ma nic innego, więc to one są głównym daniem. Bardziej rozwijam tę myśl przy pisaniu o kolejnym sezonie, więc tam zapraszam – nie chcę się w końcu powtarzać. Teraz tylko napiszę o odcinku, który niby jest najlepszy wg ocen na IMDb: zawiera on rozprawę sądową i teoretycznie stanowi zamknięcie najważniejszego wątku w serialu. Dla wielu robi to w satysfakcjonujący sposób, a ja czułem się, jakby przez te finałowe 15 minut powtarzano rzeczy, do których zdążyłem dojść już wcześniej. Teraz są one tylko powtarzane wyraźnie z pominięciem widza i pozwolenia mu dojść do własnych wniosków. To było naprawdę leniwe i zakończenie całości widać było z odległości. Numer z baterią z kolei wydawał mi się deus ex machiną – czy w ogóle wcześniej kwestionowano chorobę Chucka? Jakby tak było, to manewr Jimmy’ego byłby dużo ciekawszy.

Już większą satysfakcję czułem z odegrania się na dzieciakach w czwartym sezonie. Też było widać finał z odległości, ale przynajmniej była wcześniej zmyłka. A skoro już piszę o czwartym sezonie, to tam też było walenie ekspozycji do głowy widza w pewnym momencie – kiedy to James dogonił dziewczynę do ulicy i wyłożył wszystko o sobie, co widz miał sam sobie ułożyć. Dwa niepotrzebne momenty na tle rewelacyjnie skonstruowanej produkcji.

Sezon IV (2018) ★★★★ (Spoilery... Albo raczej interpretacja?...)

W tym sezonie stało się jasne, że Better Call Saul nie jest serialem skupionym na każdym sezonie. Zamiast tego mówimy tutaj o tworzeniu całości. Stąd moje silne wrażenie, że nie oglądam żadnego wątku pierwszoplanowego – zamiast tego prezentuje mi się cały czas drugi plan. Wszystko razem tworzy coś większego, ale trudno jest mówić w tej sytuacji o jednym wątku czy też jednym odcinku, który był najlepszy i najciekawszy. Reperkusje po finale trzeciej serii to tylko dwa pierwsze odcinki, a co poza tym? Sprzedawanie telefonów? To można było przecież wyciąć. Wiercenie dziury? Wątek nie jest dokończony i równie dobrze może być zbędny, jego waga nie jest nam jeszcze znana. Najciekawsze w całej czwartej serii wydaje się rozprawa z zaatakowaniem policjanta i oglądanie, jak dużo wysiłku bohaterowie wkładają w to, żeby nie dopuścić do zapuszkowania oskarżonego – ale to również wątek, który można było wyciąć.

Akcja jednak idzie do przodu w tym znaczeniu, że bohaterowie rozwijają się i znajdują w coraz to nowej sytuacji. Właściwy progres podczas oglądania zachodzi w tym, jak dokładnie poznajemy bohaterów i ich relacje ze sobą nawzajem.

To powiedziawszy: uwielbiam Kim. Uwielbiam jej duet z Jamesem, ale to postać Kim jest dla mnie ważniejsza. Jest kimś więcej niż tylko dupą do ruchania, nagrodą za dobre zachowanie dla głównego bohatera czy statusem moralnym serialu. Jest nawet kimś więcej niż żeńskim odpowiednikiem Jimmy’ego. Kim jest jego bratnią duszą – są do siebie bardzo podobni i wspierają się, ale też jest między nimi jedna drobna różnica:

Kim nie ma rodzeństwa. A przynajmniej nie miała Chucka jako brata. Jimmy miał i to zmieniło wszystko. Zachowanie i działania Kim oraz Jimmy’ego są podobne, ale ich intencje różnią się znacznie. W tym sezonie Kim to dostrzega, ale wcześniej wierzyła w Jimmy’ego. Głównie dlatego, że tak jak i my nie znaliśmy go w pełni – dopiero teraz dano nam szansę, żeby zrozumieć jego wartości.

Jimmy nie pomaga dlatego, że uważa pomaganie samo w sobie za coś właściwego. Pomaga, bo widzi w przestępcach kogoś podobnego do siebie – osoby, które popełniły błąd i teraz chce się pozbyć tego ciężaru. Odpokutować, zacząć od zera – wszystko jedno. Jimmy to umożliwi, bo widzi ich tak, jak widzi siebie. Mówiąc o nich, mówi tak naprawdę o sobie i nadziei wobec samego siebie na lepsze jutro. Pragnie odkupienia, ale nie pomaga innym dlatego, że to coś właściwego lub dobrego. Wierzyliśmy w Jimmy’ego cały ten czas razem z Kim – i teraz to się zmienia.

I to jest jedynie początek tego, jak głęboko poznajemy tego człowieka. Jest tu o wiele więcej, ponieważ James McGill wciąż się rozwija. Próbuje nowych rzeczy, przekracza granice i sprawdza efekty swoich działań. Ten człowiek jeszcze nie jest do końca ukształtowany – ale czy można tak powiedzieć o kimkolwiek? Podobał mi się choćby moment, kiedy nakrzyczał na Henry’ego za moment słabości – ponieważ sam James upadał wielokrotnie i nigdy nie miał takiego luksusu, żeby pozwolić sobie na użalanie się nad swoją sytuacją. Za każdym razem jego wybór polegał na podniesieniu się albo zginięciu, w tym lub innym znaczeniu tego słowa.

W czwartym sezonie Better Call Saul można mówić o spełnieniu artystycznym. Nie jest to jeszcze dokończony tytuł, wciąż będzie sezon (lub dwa?), ponieważ aż tyle fabuły jeszcze muszą dokończyć. Osobiście liczę na rozbudowane sceny futurospekcji w Nebrasce. Nie musimy jednak czekać, ponieważ już teraz jest to list miłosny nie tylko do Jamesa McGilla, ale do wszystkich ludzi, za którymi ciągnie się przeszłość, a którzy powinni móc zostawić ją za sobą.

Sezon V (2020) ★★★★

Zapewne wielu z was myśląc o Better Call Saul wspomina też o Breaking Bad, porównując oba tytuły. Który jest lepszy, a jeśli wciąż uważamy BB za lepszy, to czy kiedyś BCS będzie równie dobry lub nawet przewyższy go poziomem?

Widzicie: uważam, że Better Call Saul już jest lepszym tytułem… Pod wieloma względami. Wszystko zależy od jednego – czy patrzymy na te tytuły jako całość czy jako zbiór momentów. BCS wygrywa jako całość, ale to Breaking Bad ma lepsze momenty.

Przygody Jimmego wciąż nie doczekały się takich konkretnych, dużych momentów pełnych napięcia, które nas zaskakują. Nikogo bankomat jeszcze nie przygniótł – może konflikt między Chuckiem i Jimmym można za taki uznać, ale na ogół jest to dosyć równy serial. I na tym polega jego siła. Wszystko jest w nim bardzo dobre, od początku do końca. Nie ma gorszych wątków, nie ma Muchy, nie ma schematów. To również serial, który jest spokojny sam o siebie – nie musi posuwać się do wprowadzania nowego antagonisty w każdej serii – i ma luksus w postaci opowiadania tylko swojej historii. Fabuła jest wykładana w solidny sposób, narracja jest satysfakcjonująca, wątki prowadzi równolegle przez wiele odcinków. Nie ma żadnych haków czy sztucznych clifhangerów, jest tylko tragedia Jimmy’ego.

Właśnie – w pewnym stopniu udaje się temu tytułowi osiągnąć bycie samodzielnym. Nie musimy znać Breaking Bad, aby oglądać Better Call Saul. To oczywiście tragedia, konstruowana w oparciu o pewność, że widz wie, jak Jimmy skończy. Nie będzie drugim Walterem Whitem, nie będzie legendą i jego losów nie będziemy wspominać. Zaczynając seans jednak jest nam przypominane o tym, jak wygląda życie Jimmy’ego na Alasce. Twórcy tego nie ukrywają, a owe flashbacki z sukcesem zastępują obowiązek skończenia Breaking Bad.

I to jest właśnie moja opinia o piątym sezonie Better Call Saul. Równy i satysfakcjonujący rozdział w opowieści, którą oglądamy z ochotą. Gustavo toczy zimną wojnę z kartelem, Kim staje murem za burmistrzem Cicely, Jimmy ma okazję zostać przyjacielem mafii i z niej korzysta. Najbardziej podoba mnie się w tej historii aktywność bohaterów. Raz, że nic nie jest nam tłumaczone inaczej niż poprzez ich zachowanie, a dwa, że ci ludzie zawsze walczą o swoje. Zawsze znajdą sposób. Jak nie drzwiami, to oknem. Są mądrzy i korzystają z tego, co mają. Zaskakują nas, a my ich za to szanujemy coraz bardziej. W porównaniu z nimi postaci z Breaking Bad wydają się nierozgarnięci. Pamiętacie, jak pieprzyli się z zakupem myjni samochodowej?

Ogólnie cała ekipa Better Call Saul wydaje się na o wiele wyższym poziomie, jeśli chodzi o scenariusze. Pewna zasługa w tym tego, że to nie jest serial rozwijany z sezonu na sezon – tutaj mamy już konkretny świat i nie musimy czekać kilku sezonów, zanim twórcy przedstawią nam takie osoby jak Gustavo czy Mike’a. Oni już tutaj są, więc można z nich korzystać, dzięki czemu nie trzeba tworzyć dodatkowych wątków zmierzających donikąd (jak to było w Breaking Bad). W Better Call Saul każda scena jest interesująca i wciągająca, coś wnosząca.

Mimo to, piąty sezon nadal jest tylko rozdziałem w całości i za parę lat będziemy wspominać tylko finał dziewiątego odcinka. Nie jest to jedyna dobra scena – ogólnie takich jest sporo i mógłbym zdradzić kilka, które na różne sposoby mnie zachwyciły (choćby odkrycie, że Jimmy nie mówił całej prawdy, ponieważ… wstydził się) (a postać Kim to osobny zachwyt, z sezonu na sezon rosnący), ale jednak żaden z nich nie jest takim wydarzeniem, jak te najlepsze w Breaking Bad. I z tą myślą będę podchodził do szóstego sezonu za jakieś dwa lata…

Sezon VI (2022) ★★★★★

Są seriale, które są tylko po to, aby być. I jest taki Better Call Saul, którego koniec jest końcem życia.

BCS zawsze był serialem, w którym liczy się podróż, ale z wyraźnym celem. Celem nie jako finałem lub zakończeniem, ale naturalnym porządkiem rzeczy, gdzie zawsze musi być jakaś reakcja, konsekwencja. Ta podróż gdzieś prowadziła, a myślenie o tym i nie myślenie jest tu najważniejsze. Tu liczą się pojedyncze kroki, ale jako część większej całości. To produkcja nagradzająca pamięć o przeszłości i dostrzeganie, jak stworzyła ona teraźniejszość. To w końcu produkcja, w której jedynie całość się liczy. Nie można wziąć jednej sceny czy nawet jednego odcinka i go ocenić, bo wszystkie elementy są ze sobą tak połączone, na tak wielu poziomach, że dopiero po poznaniu całości możemy zauważyć te drobne elementy. I wszystkie te elementy znajdują się w finale. Im więcej ich widzimy, tym genialniejszy on jest.

Saul z Kim planują wykręcić numer na odwiecznym wrogu. Nacho ucieka przed kartelem, Lalo poluje na Gustavo w akcie zemsty – wszystko to prowadzi nas do punktu, w którym BTS spotka Breaking Bad, ale też jeszcze dalej, gdy oglądamy wydarzenia z teraźniejszości i nowej rzeczywistości Saula Goodmana, teraz nazywającego się Gene.

To miał być tytuł, który nie będzie zostawiać większego wrażenia – tak jak o Saulu nikt nie będzie pamiętać. Zasługuje na wielkość, a przynajmniej jest do tego zdolny, ale ostatecznie skończy zapewne jako nikt, ukrywający się do końca życia. Nie ma tutaj wielkiego, widowiskowego aktorstwa – jest wielkie, ale subtelne, niemal niewyróżniające się na tle Breaking Bad. Nie ma wielkich scen, nie ma wielu rzeczy – brak działań jest tu równie wymowny i istotny, jak ich podejmowanie. Gene’a znaliśmy w końcu od sześciu lat i nic się u niego nie działo. Teraz, z perspektywy czasu, ma to dla nas większe znaczenie. To opowieść tragiczna o życiu człowieka, o którym nikt nie pamięta – na szczęście Vince Gilligan jest jego przyjacielem i opowie jego historię. Do samego końca, od pierwszego do ostatniego ujęcia – w przepiękny, wizualny sposób, pełen napięcia, ale też nagradzający cierpliwość, zauważanie szczegółów, drobnych zmian i ewolucji. Im więcej włożyliście w ten serial, tym bardziej dotknie was jego ostatni sezon. Ta produkcja potrafi zadać ból, pogrążyć w smutku, a jego widzowie to doceniają – bo czują się wtedy żywi, bieżący, teraźniejsi. Nasze życie jest jeszcze przed nami, nie jest ustalone, a przynajmniej tak możemy sobie nadal mówić.

W ostatnim odcinku Saul pyta różne osoby o to, co by zrobiły z maszyną czasu. Pyta tak naprawdę o wątpliwości, żal i potrzebę zmian. Jedna osoba mówi, że wróciłaby do 2001 roku – kto z was pamięta, co wtedy się stało w życiu tej postaci? Jimmy sam za każdym razem mówi tylko, że wykorzystałby okazję do zrobienia większej kasy – to wszystko. Niczego nie mówi. Tani to zabieg, banalny i odrzucający – już myślałem, że w ostatniej chwili twórcy chcą tylko, by każdy zrozumiał przesłanie serialu. I tak jest do momentu, gdy dowiadujemy się, skąd Gene w ogóle myśli o Wehikule czasu. I o czym wtedy tak naprawdę myśli. I czego wtedy nie powiedział. Jak wiele rzeczy nie powiedział… Miałem na tyle szczęścia, że krótko przed obejrzeniem finału trafiłem na pewne trzy ujęcia. Finał do nich nawiązuje w swoich ostatnich trzech ujęciach, łącząc tamten ból z tym nowym – a ja jestem wdzięczny, bo mogłem go zrozumieć. Gdzieś w tym wszystkim jest istota życia.

To serial, wokół którego może się ono toczyć. Oglądam teraz tylko tegoroczne produkcje, więc nie mogę wrócić natychmiast do początku i go oglądać – ale to tego typu produkcja. Kończysz i wracasz, jedna podróż nie wystarczy. I każda kolejna będzie jeszcze lepsza… Dzięki temu sztuka jest aż tak potężna.

PS. To ujęcie z pustym grobem, w którym nagle ktoś się pojawia – najbardziej *&*#^#$^^* ujęcie roku.