Jazz (2001)

Jazz (2001)

03/05/2015 Opinie o filmach 0
jazz
Ken Burns
Lekcja historii lepsza niż w szkole

Na początku było „Monster Inc.” oraz „Jak ugryźć 10 milionów dolarów”, które przekonały młodego i małego Garreta, że jazz jest jego ulubionym gatunkiem muzyki.

Potem minęło wiele lat i gdy odsłuchałem już „Kind of Blue” albo „A Love Supreme” to nie były moje klimaty – nudziłem się i tyle, nie słyszałem tam żadnej zmiany. Wszystko brzmiało identycznie. Dopiero Mingus trochę tu namieszał, jego krótsze kawałki jakoś wyraźniej zapadały mi w pamięć.

Gdzieś pod koniec zeszłego roku odkryłem, że jazz pasuje do słuchania w pracy, i jakoś powoli zacząłem się w to wkręcać. Oczywiście, Eric Doplhy to wciąż za dużo i nudzę się przy jego „Out of Lunch” strasznie, ale też powoli zacząłem kolekcjonować utwory, które polubiłem. Znalazłem momenty, gdy jazz jest jedynym, co chcę wtedy słuchać (np. 5 rano, kiedy jest zima i ciemno za okiem), w końcu przyszedł „Whiplash” który oczywiście przekręcił wiele kwestii, ale i tak sprawił, że spojrzałem na tę muzykę w wyraźniejszy sposób. Wsłuchiwałem się teraz w to, co słyszałem. Teraz był „DareDevil„, Netflix, baraszkowanie w tamtejszym katalogu i odkrycie, że mam dostęp do dokumentów Kena Burnesa. „Baseball” i „Civil War” są najsłynniejsze, ale tematycznie bliżej mi było właśnie do „Jazzu„. Seria dziesięciu odcinków, każdy trwający od półtorej do dwóch godzin.

Pierwszy opowiada o narodzinach muzyki amerykańskiej w XIX wieku, kiedy to czarni przyjeżdżali do środkowej części Stanów (co ciekawe, większość nie widziała w życiu Afryki na oczy) i musieli umieć się dostosować. Musieli znać sztukę improwizacji – nie znali ludzi, języka, jedzenia, ale musieli jakoś tu żyć. Wykorzystać tę szansę. Z tej filozofii narodził się blues, a potem jazz. Muzyka wychwalająca indywidualność, ale i współpracę. Wolność, bo każdy mógł być sobą. Nie było jednej właściwej ścieżki, wchodziłeś i robiłeś coś po swojemu, czego nikt inny wcześniej nie robił, i to nie było coś złego. W trakcie występu następowała jakaś zmiana i wszyscy szli za nią we własnym kierunku. Nowość, świeżość, energia. Tego wcześniej nie było. Muzyka nagle była seksowna. Muzycy nie pracowali pod dyktando kompozytorów – wchodzili na scenę i grali to, co mieli na sercu i umyśle. Z własnej decyzji, a widownia łączyła się z tym i rozumiała. Ta muzyka tworzyła Amerykę, była soundtrackiem dla wszystkich rewolucji, które wtedy miały miejsce, była zwierciadłem każdego kryzysu. Tworzyła dom w młodym państwie, oddzielała Nowy Kontynent od Starego. Jazz był pierwszym dziełem czysto amerykańskim.

Przez takie detale czuję się, jakbym więcej wyniósł z tego serialu niż z właściwych lekcji historii nt. przełomu XIX i XX wieku. Nie wiedziałem, że jazz był pierwszą muzyką, którą tańczyło się razem, co przyciągało młodych ludzi. Bariera została złamana, starsi ludzie byli w szoku, widząc młodych łapiących się za biodra. Nie wiedziałem, że tak było kiedyś, i aż tyle się zmieniło. A przecież tak niedawno to było.

Pierwszy odcinek kończy się w 1917 roku, kiedy to wykonano pierwsze nagranie jazzu na płycie, co poskutkowało pierwszym wybuchem popularności od wybrzeża do wybrzeża. Kolejne odcinki obejmują już o wiele krótsze okresy, finałowy rozpoczyna się w 1960 roku i podąża do teraźniejszości. Wciąż jest dużo opisywania dziejów tej muzyki na tle rewolucji rasowej, płciowej, kryzysu na giełdzie czy wybuchu WW2, ale równie dużo jest opisywania poszczególnych artystów, co nie jest już takie ciekawe. Szczególnie że to, co jest dzisiaj klasyką, dla tego serialu jest odległą przyszłością. Coltrane, Davis? O nich nie usłyszycie aż do dwóch ostatnich odcinków. Wcześniej będzie o Billie Holiday (która, jak się okazuje, była kobietą), Louisie Armstrongu, Duke’u Ellingtonie, Ellie Fitzgerald, Jelly Roll Mortonie, Charliem Parkerze, Whitemanie, Glenie Millerze… A dla nieznającego tematu zmiany niuansów nie powiedzą wiele. Do tego po pewnym czasie każdego zaczęto opisywać podobnymi terminami: grał jak nikt przed nim, robił coś, czego wcześniej nikt nie wymyślił, zrewolucjonizował muzykę… Ech. Nie zliczę, ile razy jazz „nagle” stał się „popularny” dzięki któremuś z nich.

Nie jest to produkt łatwy w oglądaniu, nawet 1 epizod dziennie to za dużo (narracja jest bardzo wolna), ale ze względu na treść i tak zasługuje na wysoką ocenę. To, co tu wymieniłem to zaledwie smaczek, po 10 minutach oglądania dowiecie się więcej. Oddanie hołdu muzyce, która jest ojcem i matką tego, co dziś leci w radiu. Z jazzu wyszedł hard bop, ryth & blues, rock’n’roll, awangarda… Dalej się domyślacie. Sama idea składania zespołu na własną rękę to wynalazek XX wieku.

Swoją drogą, wiecie może, skąd wywodzi się nazwa: „Jazz„? Nikt tego nie wie, ale jest teoria, że pochodzi od imienia „Jassmine„, prostytutki, której jaśminowe perfumy zalegały w burdelu, w którym grano tę muzykę. I na początku nazywała się właśnie „Jass„, tylko było temu za blisko do „Ass„, więc zamieniono literki i tak powstał termin „Jazz„.

Moja playlista z ulubionymi utworami jazzowymi