Noah Baumbach

Noah Baumbach

26/12/2019 Opinie o filmach 0

I’ve had times in my life when I really haven’t been able to figure myself out.” – Noah Bambach

Greenberg (2010)

5/5

Parę lat temu przypadkiem zetknąłem się z Walką żywiołów, które to bardzo przypadło mi do gustu. Dobre dialogi, dobry temat, dobra opowieść o dorastaniu i kontaktach z rodzicami, plus świetny humor. Dodałem sobie do kolejki kolejny film tego reżysera, Noaha Baumbacha. Cóż, teraz go w końcu obejrzałem, kiedy poleciał w telewizji. Nie sądziłem, że ten film w ogóle powstał. Baumbach tymczasem nakręcił docenione Frances Ha, też kiedyś obejrzę.

Tytułowy bohater, Roger Greenberg, mieszka w domu brata, który wyjechał na kilkutygodniowe wakacje do Wietnamu. Nim i domem opiekuje się z kolei Florence. Roger ma 40 lat i właśnie wyszedł ze szpitala psychiatrycznego. Bierze leki i nie czuje się dobrze ze wszystkim, ale się kontroluje. Po kolei widz poznaje jego przeszłość, jego przyjaciół. Dowiaduje się, że mógł w wieku 25 lat nagrać płytę z zespołem, ale coś nie wypaliło – czym to „coś” było? Albo, że teraz pracuje jako stolarz.

Nie wiedziałem przez większość czasu, jak ten film ugryźć. Nie ma on tyle humoru ile powinno być – bohater na przykład pisze listy do różnych firm, w stylu kawiarni lub taksówek dla zwierząt, narzeka w nich. I co? Gdzie to zmierza, jaki tego cel? Co z tym bohaterem, jest bardzo niezręczny, nie ma prawa jazdy, nie umie pływać, w domu brata jest basen, wchodzi do niego i próbuje coś tam poćwiczyć, ale ledwo dopływa do barierki… I co dalej? Niezręczność dla samej niezręczności? Wkurzają go różne rzeczy, siedzi w restauracji i widzi, jak ktoś się głośno śmieje, a do tego jeszcze zaczyna klaskać – „Sam śmiech przecież wystarczy, po co jeszcze klaskać”. Gdzie w tym żart? To powinno być śmieszne, prawda?, ale tego tu nie ma. Właściwie mam wrażenie, że twórcy bardzo rzadko się starali, by tu jakikolwiek żart się znalazł… Tak bardzo wyrzuca z siebie takie uwagi i są one zazwyczaj takie nijakie. Jest tylko niezręczny bohater obok ludzi, którzy go trochę akceptuję, ale i wtedy nie jest zbyt fajnie, a ja to oglądałem i nie wiedziałem, jaki tego wszystkiego jest cel.

Jednak gdy zobaczyłem, jak bohater naprawdę wybucha, postać mu wtedy towarzysząca… wyszła. To nie było coś fajnego, to było wulgarne i podłe. Przypomniałem sobie, jak przy okazji filmu Buffalo ’66 bardzo przeszkadzało mi nobilitacja bycia dupkiem. Bohater traktował wszystkich jak gówno, ale dziewczyna i tak widziała w nim coś więcej, chociaż tylko ze względu na scenariusz. „W prawdziwym życiu to nie działa, i bardzo dobrze”, wtedy myślałem. I w pewnym stopniu chciałem obejrzeć film o tym. O człowieku, który się powstrzymuje, przed byciem dupkiem, choć wszystko mu w środku krzyczy, że powinien coś rozwalić i na kogoś nakrzyczeć. Czyżby to właśnie Baumbach starał się zrobić?

Mam wrażenie, że twórcy mogli sobie pozwolić na produkcję takiego taniego filmu, który mógłby się nie zwrócić, i postawili sobie wyzwanie zrobienia filmu o tym. Szczególnie że to nie jest jednak konwencja komediowa – takich opowieści już kilka było, o żartowaniu z czegoś poważnego przez większość czasu, by na końcu zrobić z tego dramat. Greenberg to opowieść na poważnie, pełna niezręczności i sytuacji, w których niby jest w porządku, ale żadna z postaci nie czuje się dobrze w danej sytuacji. I dalej tym bardziej film pozwalał się docenić, odsłaniając przeszłość głównego bohatera, pozwala mu pożyć i pomyśleć nad sobą. Do głosu dochodzą detale i echa pewnych wydarzeń, których istnienia nie podejrzewałem, ale twórcy poszli w tym kierunku, i zbudowali swój film na wielu konkretach. Nawet to całe pisanie listów okazuje się mieć większe znaczenie w kilku finałowych scenach.

Udało się oddać ten stan umysłu i nastrój, jaki panuje w życiu człowieka takiego jak Greenberg. Szczególnie to, co czuje, musząc żyć sam ze sobą, to dopiero wyjątkowe. Jednak wciąż mam wątpliwości, bo w takiej sytuacji zaczęły mi przeszkadzać te wszystkie żartobliwe sytuacje, jakby film przynajmniej starano się przystosować do szerszej widowni, ale okazało się, że nie mają tyle talentu, by zrobić w tym stylu cały film. Ostatecznie nie jest to ani dramat, ani czarna komedia. Przynajmniej nie w pełni. Nie śmiałem się, nie przejąłem się specjalnie.

Jednak doceniłem ten film. Jeśli dobrze zrozumiałem intencje twórcy, sporo tu się udało. To udany film, choć niespójny, ale nie bardzo nadający się do oglądania. Czy to ma sens? Wyszedłem na snoba.

Noah Baumbach

Obecnie Noah Baumbach znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #18

Top

1. Walka żywiołów
2. Frances Ha
3. Ta nasza młodość
4. Biały szum
5. Opowieści o rodzinie Meyerowitz
6. Greenberg
7. Historia małżeńska
8. Tupiąc i wrzeszcząc
9. Mistress America

Ważne daty

1969 – urodziny Noah w Brooklynie
 
1991 – Noah kończy uniwersytet (Bachelor of Arts in English)
 
1995 – debiut fabularny (reżyserski i scenariuszowy) z premierą na New York Film Festival, zbierając pochwały od Rogera Eberta i innych; początek współpracy z Joshem Hamiltonem (razem będą pracować w sumie nad trzema filmami)
 
1996 – Newsweek wybiera Noah na jedną z Ten New Faces of 1996
 
1997 – rozpoczęcie współpracy z Peterem Bogdanovichem (razem będą pracować w sumie nad czterema  filmami) i Deanem Warehamem (siedem) przy filmie Impreza za imprezą
 
2005 – ślub z Jennifer Jason Leigh (rozwód w 2010, zakończy się w 2013 roku)
 
2010 – rozpoczęcie współpracy z Gretą Gerwig (razem będą pracować w sumie nad czterema filmami) oraz Benem Stillerem (trzy) przy filmie Greenberg
 
2012 – rozpoczęcie współpracy z Adamem Driverem przy filmie Frances Ha (razem będą pracować w sumie nad czterema filmami)
 
2019 – dziecko z Gretą Gerwig (syn Harold)
 
2021 – Noah ma 51 lat i robi kolejny film

Frances Ha (2012)

5/5
Film o stracie czasu, który nie traci czasu.
 
Frances mieszka w Nowym Jorku. Tańczy, ma chłopaka, koleżankę i 27 lat. Całe życie przed nią. Biega po ulicy w rytm „Modern Love” Davida Bowiego, wzorując się lub nawet kopiując scenę z francuskiego filmu. Szuka siebie, ale nawet naśladując innych daje wyraz samej sobie. Nadal pozostaje sobą. Musi to tylko dostrzec i zaakceptować. A może wcale nie musi?
 
Pisałem wcześniej, że to film, który nie traci czasu – i przy metrażu ledwo przekraczającym godzinę jest mistrzem w narracji przy użyciu dwusekundowych ujęć. Niedosłownie trwających dwie sekundy, ale naprawdę bardzo, bardzo krótkich. Są tutaj całe sekwencje zbudowane wyłącznie z takich miniatur i każda jest precyzyjnie wybrana, zaskakując tym, ile da radę wyrazić i na jak wiele sposobów! Zapewne najlepszą jest ta, gdy Frances odwiedza rodziców i bierze kąpiel w wannie, z twarzą prawie zanurzoną – ktoś się dobija, czy łazienka nadal jest zajęta, a gdy słyszy głos naszej bohaterki, to wtedy dodaje: „jak długo jeszcze?” i ujęcie się kończy, ale zdążyli powiedzieć, co chcieli: że życie przed trzydziestką jest właśnie taką komfortową kąpielą, która pozwala nam nie myśleć o tym, co będzie potem – ale i tak słyszymy właśnie głos mówiący nam, że powinniśmy to wszystko przerwać, przejść dalej. Nic z tego wygodnego siedzenia już nie wyniknie.
 
I chociaż pozornie jest to utwór oparty o improwizację (gdy w rzeczywistości aktorzy ściśle trzymali się wytycznych scenariusza, a scenę gniewu w łazience powtarzali 40 razy), nie jest to tytuł, który można podpiąć pod naśladowanie Nowej Fali i jej podobnych nurtów. To krótki film, ale wszystko w nim czemuś służy. Czuć to na koniec, kiedy wiedziałem, że będę potrzebował jeszcze jednej sceny. I właśnie ją wtedy otrzymałem. Widzimy wtedy znajome twarze, a historia nabiera pewnego kierunku. To z niego pochodzą cztery powyższe screeny*, różne myśli mi towarzyszyły, gdy je obejrzałem. Pomyślałem, wtedy, że wszystko się ułoży. Że są wokół ludzie, którzy chcą pomagać, wyciągają do nas rękę. Że będzie dobrze – parafrazując Garden State: „Będzie nam dobrze. Może nie tak, jak to sobie wyobrażaliśmy i planowaliśmy, ale będzie nam dobrze”. W ostatnich sekundach poznajemy genezę tytułu i co stoi za „Ha„. Jakby cały świat się na nas uwziął, ale też… nie musimy na to w ogóle zwracać uwagi. I to jest piękne. Potrzebowałem tego usłyszeć. I mam wrażenie, że cały świat tego potrzebuje. 
 
Plus ten cytat, zapewne największy wyraz miłości do kina w historii kina:
Let’s do something fun. We could go to a movie.
– Movies are so expensive now.
– Yeah, but you’re at the movies.
 
*to jedno ujęcie i nie mogłem zdecydować, który jego moment najbardziej mnie się podoba.

Ta nasza młodość ("While We're Young", 2014)

5/5

Uwielbiam. Życiowy, inspirujący film, dający energię, udostępniający perspektywę na istotne rzeczy, żegnający się z widzem niepewnym zakończeniem.

Tematem opowieści jest małżeństwo 40-latków odnajdujących wspólną więź z młodymi ludźmi. On robi film, ona ciągle słucha o tym, że jeszcze nie ma dzieci, tamci też robią film. I chwytają życie. Dzięki temu do życia bohaterów wraca spontaniczność, pomysły… Wraca młodość. 

Montaż jest ogólnie cudowny, ale na wyróżnienie zasługuje jedna sekwencja prezentująca zaskakujące zestawienie codzienności tych dwóch małżeństw. Nawet jeśli to trochę stereotypowe i uproszczone, to jednak odświeżającym jest zobaczyć starszych zapatrzonych w technologie i ułatwianie życia, gdy młodzi w tym czasie siedzą w winylach, grach planszowych i innych realnych rzeczach. 

Scenariusz i reżyseria to mistrzostwo. Całość znaczy wyraźnie przemyślana strategia: wiedzieli, o czym kręcą film, by następnie każdą scenę i dialog wypełnić samymi ważnymi drobiazgami, które odnoszą się do tych tematów, rozwijają je, rozbudowują. Wszystko w cudownie naturalny sposób. Rozwój postaci i ich relacji między sobą jest wzorowy: w oku kamery uchwycono sposób, w jaki ludzi inspirują siebie nawzajem, wpływają na innych. Wszystko jest tak wspaniale czytelne!

W tym znaczeniu, że rozumiemy bohaterów, ale narracja oraz wymowa filmu jest już czymś, co bierzemy ze sobą po seansie do domu. Trudno to uchwycić oraz opisać dla ludzi, którzy dopiero odbędą ten seans – ja mogę tylko napisać, że dla mnie jest to historia o tym, że nie warto swoich wartości umieszczać w innych ludziach, by to nie ich poparcie wobec tych wartości się liczyło. Nie chodzi o to, by być inspirowanym przez innych, by żyć w opozycji do kogoś, by żyć czyjeś życie i nim sterować. 

Strasznie przyjemny seans. Coś jak coming-of-age, tylko tym razem tym nie o wchodzeniu w dorosłość, ale w wiek średni. Magia!

Opowieści o rodzinie Meyerowitz (utwory wybrane) (2017)

5/5

Czasami po prostu oglądamy film o ludziach. I staramy się ich zrozumieć. 

Ludzie próbują sobie radzić w życiu. Mają małe problemy. Jak to możliwe, że mają one takie duże znaczenie dla nich? Przecież sami o tym nawet wiedzą. Mówią na głos, co ich uwiera – i słyszą, jak niepoważnie to brzmi. A jednak to jest dla nich takie ważne.

Jak to się dzieje, że chociaż są udani, to widzimy tylko ich uszkodzoną stronę? 

PS. Trochę miałem tutaj syndrom Powrotu Króla, ten film kończy się chyba sześć razy. Za to ostatnia scena jest fenomenalna. Obywatel Kane Baumbacha. 

Historia małżeńska ("Marriage Story", 2019)

5/5

Udany, ważny, angażujący emocjonalnie i absolutnie nieoglądalny.

Charlie i Nicole są w trakcie rozwodu. Nie chcą już wspólnego życia, nie ma między nimi problemu, muszą tylko załatwić formalności i zadbać o dziecko. Wpadają jednak w ręce prawników i prawa, a wtedy zaczyna się prawdziwy konflikt oraz silna nienawiść skierowana w każdą stronę. Nie jest to przyjemny seans, ale to również oznaka tego, że to mimo wszystko udany film.

Scenariusz nie należy do takich, które łatwo byłoby mi chwalić. Jest na pewno dobrze skonstruowany, każda część tematu została dobrze przedstawiona, podobnie jak świat bohaterów. Wiemy, kim są ci ludzie i rozumiemy, przez co przechodzą oraz dlaczego. Na poziomie historii czy dialogów jest to raczej materiał, który został rewelacyjnie wykorzystany przez aktorów, nie był rewelacyjny już sam w sobie. Nie mogę też napisać o żadnym zaskoczeniu – w okolicy 40-50 minuty wiadomo już, dokąd ten tytuł zmierza. Wiemy już o wszystkim, co tytuł chce pokazać i przedstawić, czekamy jedynie, aż to się stanie, a potem kończymy, po drodze doceniając sceny pełne wielkiego aktorstwa ze strony Scarlett Johannson i Adama Drivera. Przez pewien czas sądziłem, że po seansie skieruję waszą uwagę w stronę serialu The Affair (dwóch pierwszych sezonów), który to również zajmuje się tematem rozstania dwójki osób, ale jednak zbyt dużo dzieli Historię małżeńską i The Affair. Ten drugi skupia się na postaciach oraz jak do rozłąki doszło, medytuje nad moralnością różnych wydarzeń – elementów prawnych niemal nie widzimy. Historia małżeńska skupia się właśnie na prawie i starciu człowieka z sądem czy adwokatami, jak one wpływają na relację męża i żony. Jak organy państwowe sprawiają, że czują się oni coraz gorzej, jak zaczynają nienawidzić siebie nawzajem i jak łatwo wtedy tracą kontrolę nad sobą, zapominając o dzieciach. To bardzo angażujący seans pod względem emocjonalnym. I to jest problem.

Widzicie, napisać „nie jest to przyjemny seans” jest sporym niedomówieniem. Wielokrotnie chciałem wyłączyć albo przewinąć ten film. W połowie byłem już gotów wyjść na ulicę i mordować każdego prawnika na planecie, byle tylko nie męczyć się dalej przed ekranem. Noah Baumbach wziął się za ważny temat i pokazał tragedię krok po kroku. Przedstawia historię, która nigdy nie powinna się wydarzyć, a ma miejsce pewnie codziennie. Pokazuje, że system i ludzie w nim są straceni. Po seansie będziecie pełni nienawiści, a każda osoba mówiąca „ale takie jest prawo” ma duże szanse skończyć jako kotlet w budce z hot dogami. Osobiście nie czuję nic poza żółcią w ustach, gdy myślę o tym tytule. To udane i ważne kino, kandydat do tytułu filmu 2019 roku, ale… Kurczę, obejrzyjcie lepiej coś innego.

Biały szum ("White Noise", 2022)

5/5

Jak Baumbach robi kino nowej przygody, to nie ma postoju w lesie. Bergman, Spielberg i Miranda w jednym.

„Białym szumem” określa się statyczny dźwięk wydawany np. przez telewizor, który nie nadaje żadnego programu. Takie moje skojarzenie, chociaż już pewnie nieaktualne od dawna. W kontekście tego filmu chodzi o szum informacyjny, ale nie tylko: ogólnie ludzki. Przenosimy się do połowy lat 80. w Stanach Zjednoczonych: głowa rodziny uczy na Uniwersytecie, a punktem zapalnym fabuły jest ogłoszenie o skażeniu chemicznym. Wszyscy muszą opuścić dom i udać się do schronienia, ale szum był już wcześniej: mamy dużo dzieci na ekranie, każdy cały czas mówi, dialogi nakładają się na siebie, przypominając piosenki musicalowe zawierające „overlapping” (nakładania, przenikanie, kolidują ze sobą). Cały czas coś słyszymy, zaczynamy wyłapywać w tym rytm i refren – np. stabilne życie bez niespodzianek i zmian jako wizja idealnego spędzenia czasu na tej planecie. Język, którym bohaterowie się posługują, również jest wyjątkowy – bogaty, mądry, jakby sposób przekazania swoich myśli był istotniejszy od samego faktu ich wyrażania lub posiadania. Proste zdania przekształcają się w monolog niezainteresowany tym, by dotrzeć do odbiorcy, rozbudowując szum.

Szum zresztą ma tu dużo znaczeń – gdy bohaterowie będą uciekać, z radia będą dopływać informacje o tym, że wszyscy powinni zostać w domu. Jaka jest więc prawda? Jakie jest więc właściwe postępowanie? Film ma oczywiste pandemiczne naleciałości, ale z zamiarem wejścia w temat głębiej: przedstawienia licznych ludzkich zachować oraz analizowania ich, zrozumienia. Protagonista opowiada o Hitlerze, ale jakie wtedy były źródła? A uczy w końcu w sposób barwny, dodając wiele od siebie – jakby to on był tutaj gwiazdą, nie temat nauki czy jej wartość. Cały seans zaczyna się od wykładu o katastrofach w kinie, gdzie w zasadzie mówi się studentom: wiem, że widzicie tutaj jedno, ale spróbujcie zobaczyć tutaj coś innego. Dzieci odsuwają się od rodziców i mają mentorów gdzie indziej. Prawda jest wartością dla wszystkich, ale nikt nie mówi całej prawdy – nawet lekarzowi, co dla wszystkich jest oczywiste. Każdy mówi o prywatności i każdy wchodzi w konflikt z zagadnieniem: gdzie prywatność powinna się skończyć? Brak wsparcia i zaufania może być problemem, ale tutaj ważniejsze jest źródło. Główny małżeństwo ma ten sam problem: przeraża ich śmierć. I mierzą się z nią, w pewnym sensie pragną nieśmiertelności. A gdy człowiek jest w takim stanie, otwierają się przed nim przeróżne możliwości.

Reżyser stawia czoła bogatemu materiałowi, kontrolując każdy element na ekranie, świadomie go tam umieszczając: gdy historia wymaga od niego surrealizmu, on to zapewnia. Gdy potrzebne są masywne sekwencje akcji, on to zapewnia. Gdy trzeba zrobić horror? Od ręki dostarcza najlepszej sekwencji straszącej tego roku. Kryminał? Znajdzie się. Jestem naprawdę pewien, że jeśli widz nie będzie mógł wejść w ten film, to wina będzie po stronie odbiorcy, który nie poradzi sobie z aż tak niejednoznacznym tytułem. To w końcu jeszcze jeden film z tego roku, który nadaje się do analizy ujęcie po ujęciu, bo reżyser zaskakuje do samego końca. Konia z rzędu temu, kto przewidział taki epilog – ale to w końcu film o celebracji codzienności, docenianiu jej. Czemu nie kończyć w taki sposób? Pozwólmy sobie na bycie dziwnymi.