Styczeń 2022

Styczeń 2022

09/01/2022 Opinie o filmach Opinie o serialach 0

Chcę obejrzeć wszystko z 2022 roku. Zaczynamy...

obejrzanych filmów
30
obejrzanych sezonów seriali
12
2/5

Tańcz, Elise ("En corps")

31 stycznia | VOD

Taniec jest piękny. I jak zazwyczaj w filmach tanecznych, tylko on.

Początek zapowiada film bez słów, wypełniony tańcem: zbliżająca się premiera, spojrzenia, podglądanie interakcji między ludźmi i w końcu: występ. Klasyczny w formie i muzyce. Piękny. A potem bohaterka upada podczas występu, kontuzja oznacza zaprzestanie tańczenia – może nawet tymczasowe. A co gorsza, bohaterowie zaczynają mówić.

Dialogi są niskiej jakości, poświęcone współczesnym tematem takim jak wegetarianizm, podział na męskie i żeńskie, ale również wygarnięcie młodym, że mają za lekko i dobrze tak sobie złamać nogę, żeby docenić, co masz. Wszystko to z udziałem ludzi szukających powodu, aby się obrazić. Dosłownie nie można zapytać, czy idziesz na spacer, bo kogoś o to dupa zapiecze i z oburzeniem odpowiedzą pytaniem: „Wyglądam, jakbym lubiła spacery?”. Szkoda, że taniec dla twórców jest tylko pretekstem.

Na szczęście nadal jest w tym filmie taniec, tu i ówdzie jakaś krótka sekwencja się zachowa. Klasyka zostaje zastąpiona przez współczesność, nadal ogląda się wspaniale ich energię, choreografię, dynamikę, zgranie. Pod koniec jest wspaniały punkt kulminacyjny, gdy wszyscy są na scenie. Sekwencja ta jest ucięta w najważniejszym punkcie: muzyka jest wyciszona, a my oglądamy, jak ojciec bohaterki oglądając jej występ wspomina jej dzieciństwo. Pewnie miało to budować emocje, ale na to już za późno – ta część filmu z trudem będzie interesować kogokolwiek. Takie ucinanie wywołuje jedynie frustrację i myśl: czemu ten film nienawidzi tańca? Gdyby było inaczej, to by go po prostu pokazał.

2/5

Janet Jackson.

29 stycznia | 4 odcinki po 50 min | Canal+

Grzeczny, miły dokument o piosenkarce. Znajomość muzyki i sympatia wobec niej wymagana przed seansem.

Kolejny taki sam dokument o artystce, która jest perfekcjonistką, pobiła rekordy, jest idolką, mówiła ważne rzeczy, jest inspiracją dla wszystkich i cała reszta tych samych słów, co w przypadku pozostałych artystów, którzy kupili sobie dokument mówiący: „Nie znacie mnie, nie oceniajcie, tak naprawdę jestem bardzo miłą osobą i kocham swoje dzieci i swoich fanów”. Zero jakiegokolwiek zacięcia, wszystko trzymane w bezpiecznej atmosferze, żebyśmy polubili artystkę i było nam żal, gdy jej się wydarzyło coś przykrego. W tym wypadku „nipplegate”, które nijak nie jest przedstawione tak, byśmy mogli to zrozumieć. Znaczy kilka lat wcześniej pozowała pół-nago i to było wyzwalające i inspirujące, a teraz zobaczyliśmy jej pierś i teraz to jest oburzające? Dajcie spokój.

Przez cały ten miniserial nie ma nawet jednego fragmentu koncertu czy piosenki, który trwały chociaż 10 sekund. Nie możemy doświadczyć tego fenomenu za sprawą dokumentu, „Control” i inne musimy lubić przed seansem. Sam dokument chyba nawet nie ma żadnych praw do pokazania czegokolwiek. „Nipplegate” też pokazali tylko na stillsach.

Najbardziej mnie fascynuje w tym dokumencie jego niewinna manipulacja, całkowicie bezzasadna. W pierwszym odcinku jest fragment Good Times, gdzie postać graną przez panią Janet była bita przez matkę. W następnym odcinku ten sam fragment jest pokazany jako część narracji o ojcu prawdziwej Janet i jej dominującego charakteru – sugerując tym samym, że ojciec bił panią Janet, chociaż wystarczyło oglądać poprzedni odcinek, by znać prawdę. W następnym odcinku na początku przypominają słowa o jej dominującym chłopaku, łącząc to z wypowiedzią do Janet, która jeszcze bardziej ją stresuje i dominuje. Tylko że to nie są słowa jej chłopaka, tylko osoby zza konsoli w studio nagraniowym – ale z kontekstu wynika, jakby to chłopak jej tego dokładał. Znaczy: jesteśmy dorośli, umiemy dostrzec manipulację. Widzimy ją i nie mamy pojęcia, co ona tu robi. To jest po prostu dziwne.

PS. Norman Lear żyje i jeszcze gada do kamery. Cyborg, normalnie cyborg.

1/5

The Requin

28 stycznia | Prime Video

Alicia Silverstone spała na tym filmie chyba więcej ode mnie.

Standardowe kino z rekinem: bardzo długo im zajmuje, żeby w ogóle dojść do rekina, a gdy ten się pojawia, to wcale nie jest lepiej. Właściwie wystarczy tylko mówić na głos absurdy tego, co ma miejsce na ekranie i to komentować: z jakiegoś powodu są w domku na wodzie, który przy przypływie odpływa od lądu. I bohaterowie kłócą się, żeby już teraz wyskakiwać i płynąć przez sztorm do lądu. A minutę później się kłócą, że no nie, to debilizm, lepiej siedzieć na dupie i czekać. A gdy jest spokój następnego dnia, to panikują i krzyczą, bo nie widać lądu. Czemu oni są tak irytujący w swoim naturalnym zachowaniu, czemu nawet jak robią coś mądrego, to nadal ich zachowanie można skomentować tylko jako idiotyzm? Każdy tutaj zachowuje się debilnie, Alicia Silverstone i rekin też, ale ona akurat przeżyje. To było piękne kino, nie zapomnę go nigdy. Szczególnie jak Alicia Silverstone wskoczyła do wody, by walić rekina belką. W sensie waliła w taflę wody, a rekin pewnie też gdzieś tam był. Płakałem ze śmiechu. Skojarzenia z Birdemic wskazane.

Jak aktorzy z niezłą karierą trafiają do takiego kina? Poważnie pytam. Jeszcze w Powrocie do liceum grała w tym roku. Czy Last Survivors będzie z tego grona najlepszy? Mam nadzieję…

PS. Tytuł to „rekin”, tylko po francusku. Serio.:D

2/5

The Ice Age Adventures of Buck Wild

28 stycznia | 1h20 | Disney+

Zaskoczenia są dwa: ta kontynuacja trwa dokładnie tyle samo, co oryginał. I wygląda lepiej.

Oczywiście, podczas oglądania wyglądało to dla mnie jak cut-scenki z egranizacji Ice Age sprzed 20 lat, ale sprawdzając później – nie, było dużo lepiej. Najwyraźniej 20 lat temu topowa grafika komputerowa dużego ekranu wyglądała gorzej, niż współczesna zrobiona na odpierdol. Ruch postaci, wygląd ich futra, ogólna jakość w The Ice Age Adventures of Buck Wild – to wygląda źle, ale tylko jak na współczesne standardy.

Sam film jest tak dobry, jak udany może być spin-off koncentrujący się na pobocznych postaciach, których nikt nie lubi, którzy to postanawiają coś zrobić, ale nikt w nich nie wierzy, po czym pokazują, że dadzą sobie radę z pomocą innych oraz masą szczęścia. W tym wydaniu dwa oposy chcą żyć na własnym, więc opuszczają stado Manny’ego, Diego i Cezary’ego Pazury, po czym dzieje się to, co już opisałem.

Tragedii nie ma – morał i w ogóle, wszystko tutaj jakoś tam wybrzmiewa. Humor raz na jakiś czas trafi, nic szkodliwego tutaj nie ma, krótkie to i lekkie… Niech będzie.

1/5

Z zimnej strefy ("In From The Cold")

28 stycznia | 8 odcinków po 50 min | Netflix

Na wakacjach matka nastoletniej sportsmenki zostaje porwana przez CIA, ponieważ kiedyś była szpiegiem rosyjskim, dała sobie z tym spokój, ale teraz tylko ona może uratować świat.

Opis brzmi jak żart, ale ten serial jest poważny. Mamy tu walkę o życie, oddawanie życia za sprawę, grubą intrygę sięgającą wysokich stanowisk, a przede wszystkim walkę matki o zdrowie córki. I ludziom to się podoba: opowieść o tym, że matka zrobi wszystko dla swoich dzieci. Finał sezonu zrobi tych ludzi w chuja co prawda, ale poza tym są jeszcze zwroty akcji, sceny akcji oraz delikatny „spin” na gatunku kina szpiegowskiego, ale tego nie warto zdradzać.

Sam serial punktuje głupoty fabuły, jakby to miało sprawić, że absurdy przestaną być kretyńskie. Znajdują starą agentkę z Rosji, pytają ją, czy nią jest, ona zaprzecza. To 156 ludzi rzuca się na nią, ona spuszcza wpierdol każdemu po kolei i wyskakuje przez okno – szok, to atrapa, bo tak szpiedzy działają. I obok są ludzie z monitorami, oglądający powtórki z jej skakaniem z okna, bo tak działają szpiedzy. Potrzebują jej do misji – ma uwieść typa będąc milfem, a oni „Mamy tylko ciebie”. To jest chyba serio bardziej żenujące dla CIA niż KGB. Cały seans jest żenujący – oglądanie, jak twórcy próbują udawać, że rozumieją wywiad, to skręt żołądka i łapanie się za głowę. Bohaterowie są niedojrzali, a świat filmowy pozbawiony jest realizmu – i nie, nie mam na myśli wspomnianego „spinu”. Mam na myśli fakt, że np. zabójca na jakimś zebraniu się ujawnia, celuje do kogoś z pistoletu, cała ochrona się aktywuje, wszyscy celują w zabójcę… I tak sobie stoją bez ruchu, gdy jedna osoba z nim gada. A gdy zabójca opuści broń, to go przytulają. Uwierzcie mi, twórcy to wszystko robią na poważnie.

Chociaż słysząc takie teksty jak: „Znajdę cię i zabiję twoją złotą rybkę” naprawdę mam wątpliwości. Po usłyszeniu tekstu z Dostojewskim chciałem jeszcze bardziej obniżyć ocenę. Ten serial to nieśmieszny żart.

PS. Finał zapowiada drugi sezon. I już teraz obiecuje, że będzie to jeszcze głupsze!

3,5/5

Angry Birds: Summer Madness - sezon I

28 stycznia | 16 odcinków po 13 min | Netflix

Ptaszki z gry mobilnej teraz jako nastolatkowie w obozie letnim, gdzie w sumie nie wiadomo, co powinni robić, ale jest sporo wyrzutni, trampolin, przyjaciele i dobra zabawa. Ku mojemu zaskoczeniu ta produkcja przywołuje mi na myśl okres powalonych animacji ze złotej ery Cartoon Network (w stylu „Ed, Edd i Eddy”, ale nie aż tak dobre – bardziej widzę w tym potencjał na taki poziom, ale już teraz oglądałem to z przyjemnością). Jak nie mogą opuścić kabiny, to kopią tunel – jak chcą sobie zrobić krzywdę, to budują niebezpieczną zjeżdżalnię sięgającą granicy ziemskiej atmosfery – do kosmosu później zresztą wrócą, a tam dryfowanie bezwładne nie będzie jednym z najstraszniejszych rzeczy na świecie, nie! Będzie… zabawne. Konwencja jest solidnie zrealizowana, bawię się przy tym.

Co by nie mówić, środowisko tego serialu (obóz wakacyjny) oferuje kreatywne rzeczy. Podstawy odcinków mogą być schematyczne, w stylu łobuz męczy bohaterów i trzeba go sprowadzić na ziemię, ale już esencją odcinka – czy też rozwinięciem historii – jest zrzucanie komuś domu na inny dom. Albo uleganie wypadkom, żeby zyskać cukierki. Lubię taki poziom humoru i chcę więcej. Chcę kolejnego sezonu, gdzie twórcy będą bardziej przeganiać pałę. Sezon tak naprawdę na trzy gwiazdki, ale czwarta ode mnie na zachętę.

4/5

Kobieta z domu naprzeciwko dziewczyny w oknie - sezon I

28 stycznia | 8 odcinków po 30 min | Netflix

Twórcy żartują w przemyślany sposób – a ja dobrze się czuję, że podczas oglądania cieszę się razem z nimi.

Tytuł w wersji oryginalnej jest jeszcze dłuższy, jeszcze bardziej zabawny – wskazuje na parodię i tak właśnie jest: o matce, która straciła dziecko, więc teraz bawi się w detektywa, podejrzewając sąsiada o bycie mordercą. Znamy to tak dobrze z innych produkcji, że nawet nie widzimy w tym nic absurdalnego, jesteśmy przyzwyczajeni. Na szczęście twórcy są przytomni. Chwała im za to. Mają strasznie inteligentne poczucie humoru. I dobrze się czułem z samego faktu, że rozumiałem intencje twórców, że byliśmy po tej samej stronie. Historia czy postaci są dosyć typowe i niewyróżniające się – z wyjątkiem przeszłości protagonistki i jej obrazów z kwiatami. Całą resztę ogląda się dobrze, bo kupujemy tę stylistykę, jesteśmy rozbawieni i ciekawi, jak to się potoczy. Twórcy nie tracą pary aż do końca, mając parę asów w rękawie, nawet jeśli sztuczka jest cały czas ta sama: umieszczenie absurdalnych skrótów narracyjnych i schematów gatunkowych w produkcji jak najbardziej realistycznej. To oznacza też, że zachowanie części postaci podchodzi pod absurd, a części pod realizm. Wszystko w imię humoru, więc też niewiele tu człowieczeństwa – po śmierci człowieka nie ma ludzkiego zachowania wśród tych, co wciąż żyją. Konwencja by tego nie wytrzymała, albo też twórcy nie są wystarczająco zdolni do takich rzeczy. Za to chwała im za poważne podejście, sumienne podejście do tworzenia komedii. To znaczy, że są świadomi, iż nie wystarczy nazwać coś parodią, aby wszystkie żarty miały sens. To trzeba przemyśleć, oni to zrobili.

Plus świetny finał, z cameo Glenn Close oraz Deana z Community.

4/5

All of Us Are Dead - miniserial

28 stycznia | 12 odcinków po 70 min | Netflix

Horror, który zbliża ludzi. Tych, którzy przetrwają.

Miejscem akcji jest szkoła i pobliskie miasto. Bez zdradzania zbyt wiele: wśród ludzi zaczynają pojawiać się zombie. I trzeba zacząć walczyć o przetrwanie.

Korea ma dziwne podejście do seriali – ich dramaty mają wysoki budżet, tonacja rzadko jest jednolita (od powagi po absurd), a czas trwania odcinka może wynosić nawet półtorej godziny. No bo czemu nie? I może to jest jakieś rozwiązanie problemu, jakim jest masowe tworzenie krótkich seriali? Osiem odcinków, które ledwo zagrzeją miejsce w naszym życiu – i już mamy je za sobą. Co by nie mówić, z tymi koreańskimi tytułami trzeba spędzić trochę więcej czasu. Trzeba trochę się pomęczyć – posiedzą w tej szkole naprawdę długo.

Poświęcony czas jednak się opłaca. Po tych ośmiu odcinkach, gdy siedzą przy ognisku (tak, jeszcze są w szkole cały czas) i po prostu gadają, to czułem, że faktycznie sporo przeżyli. I ja przeżyłem to razem z nimi. Czułem ciężar doświadczeń, które nagle pojawiły się w ich życiu. A to był intensywny czas – każdy mógł paść, nawet z punktu widzenia scenariuszowego wydawało się, jakby umierały losowe osoby. Czysty przypadek. Rzadko która śmierć coś dawała, była w imię czegoś. To inni, jeśli już, nadawali jej znaczenie. Walczyli mocniej, żeby wcześniejsze rozstania nie poszły na marne.

Historia jest raczej typowa – ponownie oglądamy dylemat w stylu: „Nie mogę zabić tej osoby, to była moja koleżanka, a teraz koleżanka mnie je, no trudno”. Postaci są dosyć nijakie – na tyle, aby można ich było użyć do typowych scen w takich opowieściach. Ich zachowanie wtedy nie jest dyktowane charakterem, ale koniecznością realizacji typowego momentu (jak np. „nie ufam tej osobie!”, więc reszta zajmuje strony). Dużo tutaj akcji i melodramatyzmu. Nie ma telenoweli, ale jest dosyć łzawo. Starcia z zombie to petarda – każde stawienie niebezpieczeństwu może skończyć się śmiercią, a pod względem realizacyjnym jest to najwyższy poziom. Bohater może walczyć o przeżycie na jednym ujęciu, a w tle za nim jest 50 ich osób walczących równie intensywnie. Zombie w tym wydaniu są ślepe, czułe na dźwięk, a jak zaczną zapierdalać, to nie mają problemu z rozpierdoleniem się na ścianie – po prostu za chwilę wstaną i zaczną bieg ponownie. Powalić każdego z nich nie jest proste, ale można uciec – niektórzy protagoniści walczą w sposób bardziej finezyjny, ze wślizgami i odbijaniem się od ścian. Ogólnie: pierwsza klasa, rewelacyjne widowisko.

Finał pokazuje, że to film o wspólnym doświadczeniu. I nie tylko postaci, ale również nasze, osób to oglądających. Na koniec czułem, że jestem w tym razem z nimi. Razem z nimi jestem przy tym ognisku. I czuję, że to osiągnąłem.

4/5

The Orbital Children - sezon I

28 stycznia | 6 odcinków po 35 min | Netflix

Przyszłość. Stacja kosmiczna, gdzie dochodzi do awarii, a bohaterowie muszą sobie poradzić zarówno z nią, jak i o wiele większym zagrożeniem zbliżającym się dla całej ludzkości…

Naprawdę muszę pochwalić twórców za jedno: narrację i wprowadzenie w ten nowy świat. Co chwila pojawia się coś, czego nie rozumiemy, ale zrobiono to tak, że chcemy zrozumieć. Chciałem poznać ten świat i jego zasady. Czym jest Siódemka, konflikt między Ziemią i Księżycem, jakie są przepowiednie? Gdzieś w połowie sezonu poznajemy większość odpowiedzi, ale to wystarczyło mi, bym całość obejrzał praktycznie na jedno posiedzenie.

Trochę tu filozoficznego anime – przede wszystkim podejmującego temat przeludnienia zagrażającego ludzkości i czy pojedynczy człowiek jest tak samo ważny, co cała ludzkość. Nie jest to zbyt zgłębione, ponownie usłyszałem te same głodne kawałki w stylu: „ludzie nie są tylko źli, stworzyliśmy dużo piękna” – ale to dopiero początek. Drugi sezon powstaje i z całą pewnością będę go oglądać.

3/5

Gramy u siebie ("Home Team")

28 stycznia | 1h30min | Netflix

Ten film ma wszystko: podróbę Seana ze Scrubs, czarnoskórego kierowcę autobusu i wymioty po jedzeniu ekologicznego jedzenia.

Trener, który wygrał Super Bowl (taki turniej amerykańskiego futbolu), z powodów osobistych wraca do domu, gdzie zaczyna trenować zespół swojego dorastającego syna. Do tej pory zajmowali pierwsze miejsce od końca, czy trener tej klasy odwróci ich losy?

Tak. Wiemy, że w ten lub inny sposób dojdzie do pozytywnego zakończenia, czasem potrzebujemy takiego kina i tutaj mamy pewność, że je otrzymamy. Mogłem kupić zachowanie młodych, uwierzyć w nich, że osiągnięcia w sporcie są dla nich osiągnięciami w życiu. Sekwencje sportowe zrealizowano porządnie, obyczajówkę też. Nie ma tu w zasadzie komedii, może poza motywem kopania jednego dziecka w dupę przez cały film, ale i bez tego dobrze mnie się to oglądało.

Wystarczający to film. To, co robi, robi dobrze – wątki tła traktuje pretekstowo, przerysowuje niektóre elementy, ale pierwszy plan działa. Młodzi bohaterowie i ich trenerzy zyskali moją sympatię, chciałem zobaczyć ich wygraną, a gdy spojrzałem na czas, to byłem zaskoczony, że zaraz koniec. Szybko to minęło i nie żałuję. Chciałbym co prawda, żeby dramat ojca z synem do czegoś został doprowadzony (zaczyna ich trenować z miłości do sportu, ale nie kończy zajmując się tym z miłości do syna – czy coś), ale nie będę wymagać wszystkiego.

3/5

Truth and Lies: The Last Gangster

27 stycznia | Disney+

Prawda jest jak „Goodfellas”.

Dokument o mafijnej rodzinie Gambino. Nie wiem, jak ze znajomością takich amerykańskich rzeczy w Polsce, ale ten dokument dobrze opowiada o życiu w czasach takiej gangsterskiej dominacji. Rzeczowo, spokojnie, tylko trochę tutaj sensacji i żerowania na emocjach. Człowiek nie wierzy, że takie rzeczy mają miejsce na co dzień tuż obok niego, że za wieloma rzeczami stoją przestępcy kontrolujący wiele aspektów życia. Bawi też częste powtarzanie, że to było dokładnie tak, jak w „Chłopcach z ferajny” albo „Ojcu chrzestnym„. Słuchamy rozmów z prawdziwymi gangsterami i ich odpowiedzi na najtrudniejsze pytania: jak się czułeś zabijając? Co byś zrobił, gdyby twój syn się dowiedział? Co byś zrobił, gdyby twoje dziecko też wstąpiło do mafii?

W sumie największy problem jest taki, że to trochę jak sklejka niż własny film – główny wywiad, na którym bazuje ten tytuł, pochodzi jeszcze z 1998 roku. Widziałem takie eseje na YouTubie, ma to swój urok.

2/5

Ben & Jody

27 stycznia | Netflix

Nie zapowiada tego, ale jednak jest źle. Wolno buduje napięcie, by zawieść pod koniec.

Indonezja, ciężka sytuacja. Bohaterowie są porwani i pracują niewolniczo przy rąbaniu drewna. Jedynym ratunkiem jest ucieczka.

Pierwsze wrażenie – i drugie, i trzecie – naprawdę zapowiada solidne kino. Jest społeczne zacięcie, ukazanie trudnej sytuacji ogólnej w kraju, jest nawet solidna scena akcji na początku. Krótka, ale dająca nadzieję, że będzie taka na koniec, tylko większa. Jest powolne budowanie napięcia… A przynajmniej tak to człowiek interpretuje, bo po jakimś czasie już jednak pojawia się taka myśl, że to zwykle zwlekanie jest. Kolejne opóźnienia niczego nie dodają, po prostu bohaterowie mają trzy rozmowy na ten sam temat. A my przecież i tak wiemy, jak to wszystko się skończy. Poważny ton zapowiada co prawda bardziej realistyczny trzeci akt, ale realizm i tak szybko idzie za okno. W połowie zacząłem obawiać się głupot.

I je dostałem. Cały finał to padaczka w stylu bieganie z łukiem w stronę wroga. A gdy dobiegniesz to co wtedy? Uciekasz xD Niektóre ujęcia są chociaż dobrze zrealizowane. Ogólnie strata czasu.

4/5

Please Baby Please

26 stycznia | Mubi

Amanda Kramer robiła już pełne metraże, shorty i teledyski (w tym Maya Hawke z niej korzystała), ale w tym roku dobiła dopiero do mnie – i to od razu podwójnie, reżyserując dwa obrazy. Pierwszy widziałem na Splat Film Fest (Give Me Pity / Odrobina litości), drugi teraz na Mubi. I rozpoznałem jej styl, chociaż najpierw skojarzył mi się z Dwudziestym stuleciem Matthew Rankina (2019). Zaczynam od tego, ponieważ ciężko jej styl wizualny opisać, a nie chciałbym tylko dawać wam czegoś w stylu: Dziki albo Tramwaj zwany pożądaniem, tylko nakręcony przez Davida Lyncha. Wszystko jest trochę inaczej przedstawione, zrealizowane. Barwy i muzyka pełnią rolę w każdej chwili, budują atmosferę innego świata, w którym bohaterowie żyją. Dosłownie widzimy, czym oni oddychają i jak widzą świat wokół. To kraina gangów musicalowych i artystów, nieustających debat o seksualności oraz roli danej płci, buncie wobec przypisanego występu. Faceci nie chcą być agresywni, kobiety chcą być facetami i móc więcej. Wszyscy wątpią w siebie, kwestionują siebie i to, kim są – a język wizualny to oddaje. Nie ma tu wielkich rzeczy, wszystkie są raczej małe, dlatego trzeba słuchać uważnie – np. w pewnym momencie bohaterka powtarza coś, co chwilę wcześniej powiedział typowy „samiec alfa”. Z kpiną, ale jednak mówi to też po to, aby w oczach ukochanego wyjść na bardziej męską (bo i on w trakcie opowieści zaczyna podejrzewać, że to coś dla niego). A on słysząc to sprzedaje jej pocałunek. Z uwagi na ekstrawagancki i dziwny styl to wszystko po prostu działa i jest frajdą w oglądaniu. Tylko chyba ta zabawa starcza na jeden seans.

Dylematy bohaterów znajdują ujście w takiej formie, tylko na tym twórca się zatrzymuje. Pozwala mi zatańczyć i szukać. Dowiadują się, że po odszukaniu siebie będą musieli znaleźć tych, którzy ich zaakceptują, dostosują się do zmiany i nadal będą ich kochać. Coś w tym jest.

3/5

Phantom Project ("Proyecto Fantasma")

26 stycznia | Mubi

Fajny duch. Fajnie, że w Rotterdamie pokazują też takie zróżnicowane filmy.

Młody aktor podejmuje się różnych zadań, aby zarobić na życie – gra chociażby pacjentów w szkole medycznej. Podoba mi się pokazywanie życia młodych ludzi zaczynających samodzielność, zmagających się z podstawowymi aspektami, jak rachunki, a nie tylko „szukanie samego siebie”. To drugie też tu pewnie gdzieś jest. Całość ma letni posmak: pod względem temperatury powietrza, kolorów, ogólnie atmosfery i spokojnego podejścia do codzienności. Fabularnie i tematycznie całość szybko traci moje zainteresowanie i było mi obojętne, na czym całość się kończy. Zapamiętam tylko wizerunek ducha – bo tak, jest duch w tej opowieści – i naprawdę radzę wam: zobaczcie tego ducha.

2/5

A Human Position

26 stycznia | Mubi

Z serii oglądania, jak bohaterowie myją zęby i jedzą arbuza. I rozkręcają krzesło zapominając, po co to zrobili.

Teoretycznie jest to film o ludziach mających spokojne, bezpieczne życie, w którym niczego im nie brakuje – ona jest młoda i pracuje w gazecie, pisze artykuły. I wypełnia sobie codzienność bez pomysłu, bo nie ma żadnych trosk, gdy tuż obok są ludzie, którzy mogą potrzebować pomocy – a ona sobie powoli zdaje sobie z tego sprawę. W rzeczywistości to film, jaki się spodziewacie po pierwszym ujęciu: czyli kamera kręci pusty kadr i dopiero po ośmiu minutach ktoś wejdzie do kadru. Trochę jakby twórcy inspirowali się Edwardem Yangiem, tylko bez żadnego zastanowienia: co takie ujęcie mówi o bohaterze? Co ono dodaje? Yang robił takie rzeczy mając powód. Jedyny powód twórców A Human Position jest taki, że tworzą przestrzeń, w „realistyczny” sposób oddając tempo zmian w ludzkiej percepcji. Ambitnie, tylko po drodze zanudza widza, który szybko robi się otępiony o przesłanie czy cel fabuły. Czeka się tylko, aż film dobrnie do końca. Dobra robota, naprawdę.

2/5

The African Desperate

26 stycznia | Mubi

Kino wymówek dla braku budżetu, wizji czy czegoś do powiedzenia.

Bohaterka kończy szkołę artystyczną. To jej ostatni dzień, kiedy będzie bronić dyplomu, nagrywać tutorial makijażu, brać narkotyki, bełkotać, w końcu nachlana zaśnie i zacznie ciągać za sobą walizki przed siebie. I film się skończy.

Ludzie chwalą ten film za satyrę środowisk artystycznych. Banał, bo nigdy nie czułem, że faktycznie obserwuję takie środowisko. Zawsze miałem co najwyżej wrażenie, że oglądam idiotów gadających idiotyzmy. I żebym nie mógł mówić, że marnuję życie na oglądanie takich rzeczy, to twórcy nazywają to satyrą, jakby to miało cokolwiek zmienić. W jakimkolwiek stopniu. Inny krytyk chwali za czarny głos w kulturze, mając do dyspozycji jedynie scenę początkową, gdzie czarna studentka broni się przed czterema białymi profesorami. Nie jest wykazane, że takie jury traktowałoby ją inaczej, bo nie widzimy ich w interakcji z innymi studentami, więc to tylko nadinterpretacja. Wygodna.

Sam seans to amatorskie kino, które musiałoby mocno polegać na sugestii, tylko nie jest na tyle mądre. To puste pomieszczenie oświetlone na różowo? To naprawdę ma być dyskoteka. I tak dalej. Na takim tle bohaterowie bełkoczą, biorą narkotyki, chleją, zasypiają. W sztuczny, nudny, nieinteresujący sposób.

Aha, jest jeszcze scena z penisami. Kolejna do kolekcji w tym roku, najwyraźniej. Po prostu na ścianach wiszą GIF-y z POV osób masturbujących się, jedna nawet z wytryskiem. Tak po prostu, w jednej scenie. Mają dialog w takim pomieszczeniu, a wokół nich onanizacja.

2/5

Piraci: Ostatni królewski skarb ("The Last Royal Treasure")

26 stycznia | Netflix

Nie jest to zły film, ale chciałem tylko, aby się skończył.

Doceniam fakt powstania kina przygodowego o piratach, poszukiwaniu skarbów i bitwach morskich, starciach na broń białą i dużą ilość Koreańczyków krzyczących naraz. To z całą pewnością gratka dla osób ceniących średnie efekty specjalne, opcjonalną fabułę i brak fizyki (do tego stopnia, że jak coś podrzucisz, to to wcale nie opadnie, jeśli tak to sobie wymyślił scenarzysta). Ponad to nie ma tutaj innych czasów, kostium jest raczej sugestią, za to dużo elementów nadnaturalnych dodali.

Bohaterowie nie mają osobowości, a kolejne sceny to raczej kalki innych żartów i pomysłów – jak choćby kapitan robiący kanapki, które nikomu nie smakują, ale mówią, że to jest smaczne. Śmieszne, prawda? Dla mnie nie bardzo – seans szybko stał się dla mnie obojętny, oglądałem tylko po to, aby go dokończyć.

Niemniej jestem wdzięczny za to uczucie ekscytacji, że oto przede mną film o piratach. Powstało ich w końcu z 10 w historii, prawda?

3/5

Navalny

25 stycznia | HBO Max

Jak zatopić rosyjski okręt? Zwodować go.

Dokument prezentujący człowieka, który jest niemile widziany w Rosji. Trochę tu ośmieszania Rosji, sporo faktycznego śledztwa dziennikarskiego – ten telefon w sprawie trucizny to komedia roku. Całość bardziej kierowana do osób, które nie znają sytuacji na Rosji, zresztą ta nadal jest przedstawiona dosyć ogólnie, z odległości. Do tego atak Rosji na Ukrainę, Ruskie boty zaniżające ocenę temu dokumentowi na portalach zagranicznych i tak powstaje dokument anty-rosyjski, który zbiera przychylne opinie, chociaż sam w sobie jest dosyć zwyczajny.

I nie rozumiem, czemu wrócił do Rosji. Czy serio będąc tam zamkniętym robi więcej dobrego niż na wolności zagranicą?

1/5

Neymar Perfekcyjny chaos - miniserial

25 stycznia | 3 odcinki po 60 min | Netflix

Ludzie nie lubią Neymara. Ludzie nie są mili dla Neymara. Więc Neymar kupuje sobie dokument w Netfliksie, gdzie pokaże, jaki jest naprawdę.

Mieli nagrać dokument, bohaterowie nic im nie dali, ale zmontować i wypuścić trzeba było. Nazwać to dokumentem jest przesadą – twórcy wyraźnie kształtują rzeczywistość tym, jak opowiadają i o czym w ogóle decydują się opowiedzieć. Rzeczy, których się dowiedziałem z seansu:

  • Neymar istnieje
  • Gra w piłkę
  • Przez jego brak wydarzyło się 7-1 z Niemcami.
  • Toczenie się w agonii? Paaanie, to było raz i nie prawda, po prostu jest lekki i szybki! Jak zacznie zapierdalać, to wystarczy dmuchnąć, by stracił równowagę. A dmuchać nie wolno.

Skąd ta moda na robienie produkcji o bogatych ludziach, w których powtarzamy te same męczące teksty: „nic nie mieli, teraz mają wszystko, kochają najbliższych, dziękują za to Bogu, pomagają, są inspiracją dla milionów, wciąż są getto”?

4/5

Kryptonim Jane ("The Janes")

24 stycznia | HBO Max

Rzetelne utrwalenie historii grupy, która pomagała w czasach nielegalnych aborcji

Vera Drake była fikcją, ale Jane były prawdziwe. To grupa osób, które wiele dekad temu na terenie Chicago, USA pomagały kobietom w aborcji, gdy ta była nielegalna, a czarny rynek był pełen ryzyka i groził poważnymi powikłaniami, w tym śmiercią od krwotoku czy zakażeń. Dokument pokazuje nie tylko serię wywiadów z osobami, które lata temu były w tej grupie, ale też tworzy z tego konkretną opowieść o wszystkich elementach, które na nie się złożyły. Skąd brali się członkowie, dlaczego to robili, jak pacjentki do nich trafiali, jak organizowali całą operację, jak wszystko poszło w końcu źle i zostali aresztowani.

Twórcy nie mówią tego wprost, ale ich tytuł popiera aborcję i prezentuje obok zalety powszechności tego zabiegu – jest bezpieczniejsza, mniej osób traci wtedy życie, przestępcy nie zarabiają na całym wydarzeniu. Można nawet odnieść wrażenie, że to był krok w stronę współczesnej medycyny, ponieważ dziś personel medyczny umie bardziej podchodzić do chorego jak do człowieka, zamiast patrzeć na niego z góry, nie tłumaczyć i nie pomagać. A przynajmniej twórcy budują w odbiorcy przekonanie, że wizyta w szpitalu wyglądała tylko tak, a nasze Jane umiały działać wbrew tej metodzie. Złote kobiety, tak.

Nic, co by mogło zmienić zdanie przeciwników, ponieważ twórcy nie wchodzą w dialog z ich argumentami i trzymają się z daleka od takich kwestii jak: kim były pacjentki? Dlaczego aborcja była im niezbędna? Czy o to w ogóle pytano? Jak to wpłynęło na ich życie? Czy często wpadały i wracały? Jak dochodziło do zapłodnienia? Tej strony tej historii nie poznamy z seansu, jeśli to jest dla kogoś istotne. Oczywiście twórcy chcieli dowalić przy okazji mężczyznom, więc wszyscy faceci w tej historii są mitycznymi istotami robiącymi aborcję jedynie dla pieniędzy, źle traktują kobiety i są cały czas gdzieś w tle. Policjanci jedynej wiadomej płci nie mogli długo złapać bohaterek, bo nie przeszło im przez głowę, by szukać kobiet – istot przecież gorszych i niezdolnych do takich operacji. Przed kamerą wzięli gościa, który lata temu robił zabiegi i był oburzony, że jego koleżanki nie chciały za to pieniędzy, jeśli pacjentki nie było stać na aborcję. A dziś opowiada o tym wspomnieniu ze śmiechem. Jednostronność tej produkcji jest doprawdy urocza.

A tak poza tym to fajny dokument.

4/5

Dziewczyny ("Girl Picture / Tytöt tytöt tytöt")

24 stycznia

Młodzież jest irytująca, poszukująca, romantyczna. I dobrze, jeśli trochę tego romantyzmu w nich przetrwa. Coming-of-age roku, póki co.

Oryginalny tytuł to słowo „dziewczyna” powtórzone trzy razy. I bohaterki faktycznie są trzy, chociaż bardziej dwie – jedna szuka chłopaka, nie mogąc znaleźć satysfakcji w zbliżeniach miłosnych. Druga znajduje dziewczynę w postaci łyżwiarki, której daje siłę do zbuntowania się wobec wymagań na nią zrzuconych. Dziewczyny uczą się, pracują, tańczą i poznają życie.

Na ekranie widzimy szereg tematów istotnych dla młodzieży i młodych dorosłych: zaangażowanie się w długoterminowy cel, relacje z rodzicami, z rówieśnikami, poważne traktowanie codzienności i drobnych rzeczy. Pośpiech w sprawach seksualnych, wzajemne zrozumienie i poszukiwanie ukazane jako coś skomplikowanego, co wymaga czegoś więcej niż pójścia na imprezę i wylądowania w pokoju z kimś, kogo dopiero się poznało. To spoglądanie na człowieka i dawanie mu szansy, nieprzekreślanie go, ale też dawanie samemu sobie drugiej – i każdej kolejnej – szansy. Film zrywa z romantyczną „miłością od pierwszego wejrzenia”, bezbłędnością albo spadającą z nieba wiedzą o tym, co robić w łóżku. To wszystko jest w tym filmie częścią życia, poznawania go.

Najważniejsze jednak jest przedstawienie, że ci ludzie są irytujący, a ich doświadczenia są niezręczne w obserwowaniu. Nie mają wszystkich odpowiedzi i czynią sporo na ślepo, mając tylko częściowe pojęcie o tym, co powinni robić. Są impulsywni, emocjonalni i wkurzeni, ale też równocześnie śmieją się z klienta, gdy go obsługują podczas pracy w centrum handlowym, są wyniośli i pretensjonalni. Ten film ma potencjał nauczyć wiele młode pokolenie, ale przede wszystkim mogą zobaczyć w nim siebie takimi, jakimi są. I dostrzec to o wiele wcześniej, niż większość to czyni. Całość wszystko składa się na film, który w mojej ocenie jest najlepszym reprezentantem gatunku coming-of-age w 2022 roku.

Chciałbym dać wyższą ocenę, jednak jest tu jeden problem: film mówi dużo dobrych rzeczy, ale jest monotonny filmowo, wizualnie. Całość w zasadzie oparta jest wyłącznie o aktorów, tematy, dialog. Gdy dwie dziewczyny mają ważną rozmowę, to miejsce akcji jest nieistotne, niewykorzystane, bierne. Kreatywność twórców ogranicza się do rzucania czerwonego lub niebieskiego oświetlenia, aby coś dodać od siebie obsadzie. Mało. Ta banalność wielokrotnie obniża jakość seansu – gdy ktoś w końcu nie może wytrzymać i wybuchnie, to w tle usłyszymy płacz dziecka. Rodzice wręcz machinalnie mówią, nie dopuszczając dziecka do głosu. Większość postaci drugiego planu to symbole od bycia męskimi feministkami na pokaz albo mówienia rzeczy w stylu: „Nie wierzę, że jeszcze jesz mięso”. Film mówi dobre rzeczy, ale bardzo mało uwagi poświęca temu, jak chce to wyrazić. Nadal jest to tytuł, który trzeba zobaczyć.

4/5

Policjant - sezon I ("The Responder")

24 stycznia | 6 odcinków po 50 min | Canal+

Bardzo brytyjski, ze wszystkimi zębami na wierzchu. Martin Freeman to skarb.

Dramat policyjny o mundurowym, który chce zrobić coś dobrego. Problem w tym, że prawo to jedno, a rzeczywistość to drugie. Problem w tym, że ma problemy psychiczne – depresja, ataki paniki – i brakuje mu wsparcia. Problem w tym, że dogadał się z dilerem narkotyków, aby trochę dorobić. Wszystko to się skumuluje podczas pracy po nockach, kiedy jeszcze mąż koleżanki jego żony zacznie śledztwo w jego sprawie, aby dobrać się do jego żony.

Przy całym zakresie swoich zalet, Policjant pozostaje tytułem, który ogląda się dla aktora: Martin Freeman jest fenomenalny w dramatycznej roli pozbawionej mrugnięć okiem. Jest stanowczy, groźny, zdesperowany, na granicy swojej wytrzymałości – ale to nadal dla niego codzienność. Po prostu zaciska zęby i idzie dalej, starając się nie przekraczać granic i nie zrobić niczego, co będzie potem żałować. A później, dużo później i tak żałuje, że tak wyglądał jego dzień. Nie pamięta, kiedy ostatnio zrobił coś dobrego – a to widać po jego oczach. To jest bohater dojrzały i poważny, który nie istnieje w zakresie „lubię” albo „nie lubię”, dobry i zły, moralny lub niemoralny – to postać, którą rozumiemy. I chcemy, żeby los się do niego uśmiechnął, ale tylko na początku, bo to jedynie nasze doświadczenia kinowe tak mówią. Tutaj jest nowy dzień i nowa chujnia, monotonna i pełna niedocenienia, krok za krokiem. Kolejne wydarzenia i postaci faktycznie zapadają w pamięci, a natłok wydarzeń oddaje to, z jakim stresem i chaosem na co dzień trzeba sobie radzić. I wybierać swoje starcia, oszczędzać czas i siły na wydarzenia tego warte. Mundur szybko staje się źródłem wstydu – w końcu niby powinniśmy coś robić, reagować, móc działać. Zamiast tego jeden z drugim ostentacyjnie patrzą w twarz i niewerbalnie pytają: „I co nam zrobisz?”.

Na poziomie historii mówię tu jednak o zbiorze dosyć typowych wątków. Nic leniwego, ale też nic specjalnego. W końcu mówimy o zwykłym policjancie i zwykłym dniu z jego życia, więc pasuje. Tempo i zróżnicowanie jest zachowane, to naprawdę solidny scenariusz. Mógłbym się jedynie przyczepić do postaci żony bohatera, która jest typową Skyler. Zamierzenia były pewnie inne, ale jedyne, co wyciągam z jej postaci, to pokarm dla ludzi twierdzących, że kobiety wymagają bardzo dużo, ale gdy same muszą dać z siebie 1/1000 tego, co daje facet, to one tylko rozkładają ręce. I nogi. Zero wsparcia dla psychicznie chorego męża, na dodatek nie może wytrzymać pięciu sekund bez bycia w centrum uwagi. „A pomyślałeś, co wtedy ze mną? I naszą córką?”. To „naszą córką” dodawane po namyśle, jako element wsparcia, bo wiadomo, co się naprawdę liczy. Takie postaci to jedynie szantaż emocjonalny, pusta dramaturgia.

Wydaje mi się, że serial właśnie próbuje być o tym braku wsparcia psychicznego we współczesnym świecie. Bohater chodzi na terapie i nawet tam nie dostaje tego, co potrzebuje – ale to tylko moje domysły. Póki co w centrum uwagi serialu jest ratowanie życia ćpunce, która ukradła dilerowi pół tony proszku do prania. Może w drugim sezonie będzie lepiej? Tak ogólnie.

Bardziej interesująca tutaj dla mnie jest opowieść na drugim planie, gdzie młoda, początkująca policjantka zaczyna wierzyć w siebie, rozumie życie na ulicy i przestaje przystawać na przemoc we własnym domu. Jest tu scena, gdy chłopak każe jej wejść do szafy, a ona wchodzi – a ja to poczułem. Chłopak wychodzi i mówi, że po powrocie ona nadal ma być w szafie. To tylko drugi plan, ale póki co nic lepszego o domowej przemocy w tym roku nie widziałem.

3/5

Dom z drzazg ("A House Made of Splinters")

23 stycznia | TVP VOD

Dzieci z Leningradzkiego nadal żywe, tylko coraz mocniej przeszkadza mi brak refleksji twórców.

Nie do końca dom dziecka – tam bohaterowie mogą dopiero trafić, jeśli urzędnikom i opiekunom nie uda się znaleźć po określonym czasie rodziny zastępczej czy czegoś w tym stylu. Oglądamy więc wstrząsające sceny, jak młode osoby tracą niewinność przed kamerą, golą głowy, rozmawiają przez telefon z patologiczną społecznie matką, wspominają „dom” rodzinny i w jakim on był stanie. Głos z off-u dodaje, że widzi to koło od lat: wychowankowie takich miejsc sami mają potem dzieci. I te dzieci stają się potem wychowankami takich miejsc. Wstrząsające, tylko tak w sumie obojętne, bo widzieliśmy to już nie raz. Tylko jakoś tego nie pamiętamy, może z wyjątkiem właśnie Dzieci… Ciężki temat, ciężki seans, pół godziny czasu trwania i uraz na przyszłość, już nikt tego nie chce oglądać drugi raz. Dom z drzazg bardziej wpisuje się w „systematyczne poczucie winy, że jest problem i nic z nim nie robimy, więc dajemy wysokie oceny i załamujemy ręce, po czym następuje koniec naszego zaangażowania”. Opiekunowie straszą tutaj dzieci tymi samymi tekstami, którymi straszą dzieci nauczyciele w szkołach. Motywują tymi samymi słowami. Nikt nie podważa i nie kwestionuje tego, nikt nie wskazuje, że przecież to jest całkowicie jałowe i nie daje niczego. Wina też jest po ich stronie. Robią to samo od lat, mają ten sam rezultat, ale dzieci wybierające złą drogę dzieją się same, magicznie? W jednej scenie dziecko mówi, że nie boi się policji, bo tylko pogadają i wypuszczą. Czy nikt naprawdę tego nie usłyszał?

Autorzy zachowują bezinteresowność, bezstronność oraz dystans dokumentalny, z jednoczesnym bliskim okiem kamery, rejestrującym intymne momenty dzieci. Z jednej strony pochwała, z drugiej strony ten dystans uniemożliwia prawdziwą refleksję oraz ukazanie pełniejszego obrazu tej sytuacji, mechanizmu stojącego za tym smutnym kręgiem życia, ukazania historii tych ludzi. Bez tego nie możemy jednak ruszyć dalej – widzimy pojedyncze objawy, odczuwamy proste emocje. Niestety z każdym kolejnym takim obrazem ten seans jest coraz łatwiejszy, a nie o taki kierunek powinno chodzić.

4/5

Taniec młodości ("Cha-Cha Real Smooth")

23 stycznia | AppleTV

Tłumienie złości i bycie najlepszym dla innych, jak to tylko możliwe. A potem zachodzi zmiana.

Andrew ma 22 lata, a przynajmniej tak mówi. Pracuje w fastfoodzie, zacznie dorabiać jako wodzirej na bar micwach – jego cel to dołączyć do dziewczyny, która przeniosła się za granicę. Spotka inne kobiety, o niektórych będzie nawet marzyć. Młodszemu bratu będzie doradzać w kwestiach miłosnych, ale tak naprawdę tylko po to, by udawać, że rozumie życie, chociaż jest zagubiony. Nie ma żadnych złotych rad, po prostu improwizuje, próbując się odnaleźć. Cały czas jest strasznie przyjemny dla innych – zachęcający innych do robienia rzeczy, aktywny, ekspresyjny. Aktor, jeden z producentów, reżyser i scenarzysta to jedna osoba w tym przypadku – co niekoniecznie widzowie mogą kupić. Szczególnie na początku może być odebrany jako dziwny albo narzucający się, ale film i inne postaci z tym współpracują, wiarygodnie i pozytywnie to odbierają, więc i ja się do tego przekonałem po jakimś czasie.

Kompletnie za to nie przekonałem się do relacji Andrew z postacią graną przez Dakotę Johnson, grającą tu Domino (serio), matkę nastolatki, którą nasz bohater będzie się opiekować. Nie czułem tego, co powinno ich łączyć; nie mogę napisać, by była między aktorami jakaś konkretna chemia – pewnie poza tym, że oboje są atrakcyjnie, więc widzowie niekoniecznie muszą się zastanawiać nad logiką ich relacji. Historia jednak sugeruje coś głębszego, a tego tutaj nie znalazłem.

To ładna opowieść o byciu młodym dorosłym, który stara się dobrze żyć i być dla innych takim, jakim chce, by inni byli wobec niego. Ukrywa swoją negatywną energię przed innymi i nie jest mu łatwo robić to, co właściwe – ale jednak to robi. Wyrozumiałe to kino, pozwalające odpocząć, zatrzymać się i cieszyć chwilą, nadając jednocześnie uroku momentowi, gdy ruszymy dalej.

2/5

Dramat narodzin ("Aftershot")

23 stycznia | Disney+

Dokument aktywistyczny jakich wiele, ale temat wciąż słuszny.

Ciąże czarnoskórych kobiet w USA. Temat bardzo nam bliski w Polsce, więc warto posłuchać – w końcu ciąża i jej patologie są obecne na całym świecie. Tutaj konkretna grupa etniczna ma najwięcej problemów, czarnoskóre kobiety są najbardziej narażone na poronienie czy kłopoty podczas cięcie, komplikacje pooperacyjne. Co prawda temat nie jest zbytnio zgłębiony, może się wręcz wydawać, że twórcy o taki stan rzeczy oskarżają białych lekarzy i białe położne. Jakby kolor skóry był przyczyną czyjegoś zachowania, ale nie, przecież ten dokument walczy z rasizmem, więc na pewno nic takiego nie mówi.

Poza tym jest bardzo dużo mówienia: „Tak nie powinno być” oraz „Kobiety są wspaniałe, czarne tym bardziej, BLM, porody są ważne, bycie położną to szlachetny zawód, nawet George Washington korzystał z ich usług”, coś w tym stylu. Może po seansie mniej osób zacznie chodzić do szkoły rodzenia czy coś w tym stylu.

3/5

Potomkowie ("Descendant")

22 stycznia | Netflix

Raczej nie jestem odpowiednim odbiorcą takiego filmu – bo opowiada on o korzeniach, prawdziwym domu i tego typu rzeczach. USA, czarnoskórzy potomkowie ostatnich niewolników próbują udowodnić, że faktycznie nimi są poprzez odkrycie wraku statku, którym tutaj musieli przybyć. Nic z tego nie rozumiem, ale pomijając – miejsca, które mógłbym nazwać domem nigdy nie miałem i pewnie mieć nie będę, co mi w ogóle nie przeszkadza (nie mylić z tym, że chcę mieć gdzieś mieszkać), poznawanie korzeni i skąd moi ludzie przybyli nie jest dla mnie żadną wartością i nie widzę sposobu, dla którego ktoś mógłby to uważać za wartość. W Potomkowie mówią, że bez korzeni nie wiadomo, jakie jest twoje miejsce we wszechświecie i trzeba by samemu znaleźć swoją drogę, gdy korzenie pozwalają ci ją kontynuować. Nie ma to sensu i jest mnóstwo produkcji o tym, że to nie ma sensu – z dziećmi, które decydują się iść swoją drogą po długiej walce z rodziną, albo popełnianiem w kółko tych samych błędów, co poprzednie pokolenia, czy nawet toczeniu wojny w imię wartości, które nie są twoje, tylko twoich dziadków. To zresztą myślenie sprzed wieków, gdy wiedza musiała być przekazywana ustnie, a bez pójścia w stronę rodziców człowiek nie wiedział, jakie inne ma opcje, więc zostawał kowalem. Poza tym – ja musiałem się sam odnaleźć i co z tego? Nie jest to łatwe, ale wykonalne, więc… Więc? Na czym polega problem i zaleta tych korzeni?
 
Biorąc to wszystko do kupy nie mogę zrozumieć historii, gdzie ktoś nie ucieka przed zagrożeniem, bo to jego dom i gdzie miałby się udać? Rozumiem tylko, że nie mogę tego zrozumieć. Potomkowie silnie się na tym jednak opierają, ale nie w żaden szerszy sposób. Wręcz oni wiedzą swoje zanim będą mieć dowód w postaci statku, bo mieli inne świadectwa, przekazywane przez pokolenia. Po co więc statek? Trudno powiedzieć, to chyba tylko symbol. Jego znalezienie zresztą było tak banalne, że odbyło się niemal obok filmu. „Tam go znaleźliśmy” i parę osób jest wzruszonych przed kamerą. Nawet nie czekali ze zrobieniem o tym dokumentu do momentu, gdy zbadali materiał DNA znaleziony na statku, który, no wiecie, mógłby w zasadzie cokolwiek dać. A sami czarnoskórzy po znalezieniu statku pytają od razu: „Dobra, to gdzie są pieniądze dla nas za to, że nasi przodkowie mieli źle?”, ale szybko ten głos wyciszają i powtarzają potem banały: „To ważne, to dla mnie ważne jako człowieka i części tej społeczności”, aż film nie uśnie, zmęczony od słyszenia tego 30 razy. Do tego jeszcze ociekające pretensjonalnością ujęcia, jak czytają książkę o tym, jak kiedyś było źle, na tle kominka czy obrazów.
 
To wszystko jednak działa w tym rejonie dziedzictwa, który już mnie fascynuje – tzn. jego aspekt ewolucji i jak zapominamy o tym, jak coś się zaczęło i nie jesteśmy świadomi nawet, skąd coś się wzięło i jaką drogę przeszło. W Jeffersonach była taka scena, jak bohater czytał o George’u Washingtonie Carverze i był zdziwieni, bo w szkole nic o tym nie mieli. A druga postać dodaje, że jej „czarnoskóra edukacja” była lepsza, bo poznała „Zip A Dee Doo Dah”. To ukazuje szersze, głębokie spojrzenie – nie na korzenie, ale jak różne czynniki tworzą naszą teraźniejszość. I jak nieświadomie możemy pozwolić tym czynnikom dyktować jak patrzymy na nas samych. Potomkowie tego nie oferują, ale na szczęście mamy sitcomy z lat 70., które mogą edukować.
1/5

Brainwashed: seks, kamera, władza ("Brainwashed: Sex-Camera-Power")

22 stycznia | Kino

Gdy dokument forsuje tezę i jest ślepy na rzeczywistość.

Nina Mendes wychodzi do odbiorcy z tezą, że dotychczasowy język kina manifestuje uprzedmiotowienie kobiet, co w jej opinii prowadzi do dyskryminacji oraz czegoś tam jeszcze, to i tak nie jest zgłębione czy rozwinięte. Tak po prawdzie od samego początku są stosowane wyłącznie sztuczki podprogowe: tezy bez dowodów, postulaty, rozbudowane teorie oparte o coś niezaprezentowanego, do tego poczucie winy, gdy nie zobaczysz tego, co mówimy ci, że masz zobaczyć, gdy już w końcu zobaczysz wyselekcjonowane, pozbawione kontekstu i jakiejkolwiek analizy fragmenty filmów. Analizy w skali mikro lub marko – będziemy omawiać filmy sprzed stu lat bez uwzględnienia tzw. kodeksu Hayesa i co tam było o tym, jak kobiety mają być ukazane. Bo to w ogóle nie jest istotne, tzn. może jest, ale by przeszkadzało w udowodnieniu tezy.

Więc np. oglądamy scenę, gdzie kobieta występuje, to znaczy śpiewa piosenkę na scenie albo robi striptiz. I faceci się na nią patrzą. I to wg autorki dokumentu jest dowód na uprzedmiatawianie kobiet, bo oni na nią patrzą, gdy występuje. Nigdy nie poznamy kontekstu danej sceny – bo gdy znamy sami z siebie, to się śmiejemy z twórców – nigdy nie będzie ona analizowana, nigdy też nie będzie wywiadu z kimś spoza kółka wzajemnej adoracji. Wiecie, np. z twórcami tych filmów, z których pochodzą te ujęcia. Nawet Sofia Coppola nie zostanie zapytana o to, czemu zaczęła Między słowami od ujęcia na pośladki. Tak jakby nie pytali o to 20 lat temu i nie udzielała zapewne na to odpowiedzi i nie miało to znaczenia w kontekście historii i samemu nie można było dojść do tego, co to znaczy. Nie, my już wiemy, co to znaczy. Milczeniem zbywamy resztę filmu, jak bez słów odkrywała samą siebie podróżując po mieście – to by psuło tezę.

Wszystko podchodzi pod tezę, wszystko jest gotowym dowodem na jej poparcie – wystarczy tylko to powiedzieć bez analizy i już. Nasze filmy 30 lat temu zostały przemilczane, bo jesteśmy kobietami – nie dlatego, że były słabe. Film wyreżyserowany przez kobietę dostaje Oscara, bo opowiada o mężczyznach – nie ma absolutnie żadnego innego powodu, dla którego ten film zyskał sympatię członków Akademii i w tamtym roku nie było absolutnie żadnego innego filmu o mężczyznach, więc no kurde, tylko ten mógł wygrać. Tak, znowu słyszymy te same puste argumenty ślepe na rzeczywistość oraz krytykę…

Na dodatek całość za cholerę nie chce się skończyć, chociaż już w połowie nie mają nic do udowodnienia. Znaczy mają wszystko, ale i tak tego nie robią, tylko mamroczą pod nosem, że coś tam, kobiety są seksualizowane. Bo to wcale nie jest tak, że generalnie atrakcyjni ludzie są seksualizowani, bo są przyjemni dla oka.

Są takie postulaty, po których mówisz/myślisz: „Aha, to ja już wiem, co to będzie za film”. Ten zaczyna się od słów: „As a filmmaker and a women–„.

2/5

Niania ("Nanny")

22 stycznia | Prime Video

Z serii – oglądasz pierwszy raz, ale wszystko jest znajome.

Czarnoskóra imigrantka zaczyna pracę jako niania, by wystartować z nowym życiem, ale ma koszmary, które są związane z czymś, tylko widownia straci zainteresowanie tak na 14 dni zanim twórcy zaczną myśleć o dotarciu do puenty. Słowa „nuda” nie oddaje istoty problemu, bo wolne tempo czy brak charakteru jest jedynie częścią problematycznego seansu. Oglądasz nowy film, który od początku wydaje się znajomy, na znajomy temat, realizujący sekwencje/wstawki horrorowe w znajomy sposób, które zresztą też wyglądają znajomo (zbliża się COŚ i bohaterka budzi się ze snu), bohaterowie są płascy, nie mają ze sobą żadnej relacji, ich dialogi to poziom: „- Co u ciebie?; – Dobrze, a u ciebie?”. Najciekawszy moment filmu – a przynajmniej zapadający w pamięć na dłużej niż czas jej trwania – to Michelle Monaghan robiąca z siebie idiotkę, próbując zagrać kretyńskie kwestie ze scenariusza o tym, że jej postać jest oburzona z powodu niani podającej bombelkowi jedzenie zawierające przyprawy. Temat tego, że biali ludzie nie lubią ostrego jedzenia – czy też, że wszystkie przyprawy są dla nich pikantne – to jeden z najważniejszych tematów tej produkcji, wraca cały czas, wszyscy poruszają ten temat. Jakim cudem? Nie wiem.

PS. O matko, to wygrało Sundance? 😮

4/5

Niania ("Babysitter")

22 stycznia | Mubi

Forma ponad treścią. Ja tam jestem pod wrażeniem.

Fabularne motywy kręcą się wokół mizoginii, seksizmu, wojny płci i tym podobnych rzeczy – bohater całuje dziennikarkę, gdy ta zdaje relację na żywo i dostaje za to reprymendę, w pracy ma kłopoty i pisze książkę o tym, jak mu kolega w końcu wyjaśni, co zrobił nie tak. Chociaż żaden z nich tego nie rozumie, ale to po prostu opowieść o idiotach każdej płci, którzy nie wiedzą, że są idiotami. Niczego nie rozumieją, ale nie chcą niczego złego, więc cały czas obracają wszystko tak, aby wyjść na tych dobrych – nawet jeśli pierwotny problem jest nadal aktualny i nic się nie zmieniło. Aha, jeszcze jest tu pewna niania, która przychodzi do bohatera opiekować się jego dzieckiem, przy okazji nieświadomie podważać jego przekonania o seksualności, relacji płci, co wolno i dlaczego.

Ta produkcja jednak nie unosi się na fabule czy postaciach – te są dosyć proste i nie mówią niczego odkrywczego. Ten tytuł chce przyciągać odbiorcę formą, zapewne nawet zabawą dla samej zabawy filmowymi możliwościami. Wszystko jest tu trochę nie tak: dźwięki, perspektywa, oświetlenie. Zniekształcenie otoczenia jest pełne, to atrakcja sama w sobie – kobiece piersi zasłaniające 2/3 ekranu podczas nalewania kawy, konferencja podczas której każdy uczestnik jest zasłonięty jakąś formą szkła, przechodzenie korytarzem, w którym każde światło porusza się oddzielnie… Trudno mi powiedzieć, by ten film był komedią – ale jest nakręcony tak, by uwypuklał komedię tej opowieści. Jej energię, niedorzeczność. To nie horror, ale gdy w jednej scenie postać obraca głową i skrywa oblicze w cieniu, to oglądałem horror.

Opowieści, która zresztą trudno powiedzieć, by miała jakąś konstrukcję, by miała angażować sama w sobie. Seans raczej się urywa niż kończy, ale robi to w taki sposób, że i tak byłem usatysfakcjonowany. Niecodzienna podróż w abstrakcyjny świat filmowy. Niewinność, absurd, walka o idylliczny świat bezpiecznych przedmieść, których nigdy nie było i dziś nadal są dla wielu nieosiągalne, ale nie chcą tego przed sobą przyznać. Ani też zrozumieć, dlaczego to ich wina.

3/5

Powodzenia, Leo Grande ("Good Luck to You, Leo Grande")

22 stycznia | Kino

Seks ma wiele znaczeń. Kochajmy sex-pracowników!

Pokój hotelowy. On już czeka na niego, młodszego o kilka dekad. Zamówiła seks i bardzo się denerwuje, chce po prostu mieć to z głowy. Sama przed sobą w sumie ukrywa, czemu to zrobiła. On ją uspokaja – chce, by klientka była zadowolona, by to była dla niej przyjemność. Rozmawia z nią. Pocałuje. Naleje alkoholu. Poznają się lepiej. Seksualne napięcie rośnie, ale nie tylko ono. Czemu ona to robi? Czemu on to robi? Co seks dla nich znaczy? Kim są? Seks, seksualność, przyjemność seksualna, zbliżenia – to wszystko ma wiele znaczeń, źródeł i skojarzeń. A film je eksploruje, początkowo w niezręczny, męczący i nudny sposób, powoli przechodząc do rzeczy.

Jeden pokój, który niczym się nie wyróżnia. Ledwo parę ujęć poza hotelem. Całość wygląda jak nieporęczna filmowa adaptacja sztuki teatralnej, tylko to jednak najwyraźniej oryginalny pomysł, tylko słabo wykorzystuje medium filmowe. Jest skromnie: muzyka jest niezauważalna, scenografia obojętna, ujęcia głównie statyczne, umiejętnie stosowane zbliżenia. Nic więcej. Podstawą jest tekst. Dobry dla aktorów, przeciętny jako historia, marny jako przekaz. Postaci nagle włącza monolog i przekazuje wszystko, co chciała osiągnąć autorka: propaganda, której zależy na akceptacji sex-workerów. Świat będzie wtedy lepszy. Monolog zapadający w pamięć, ale z całą pewnością nie ma w sobie tyle mocy, aby kogokolwiek przekonać do czegokolwiek. Tym bardziej, że główną siłą autorki jest wywoływanie zawstydzenia u osób przeciwnych. Nie posiadała też kreatywnych pomysłów na przekazanie czegokolwiek: historii jako takiej, ale też mądrości osobistych. Seans jak najbardziej w porządku, tylko powinien być dużo lepszy: barwniejszy, ciekawszy, mądrzejszy. W obecnej formie jest ledwo zadowalający.

Plus: najwyraźniej to babcie kino. Byłem na sali z trzema innymi osobami, same kobiety. Dwie przyszły razem i rżały po cichu jak hieny podczas emocjonalnych momentów. Do oglądania więc wyłącznie w domu.

3/5

Hatching ("Pahanhautoja")

22 stycznia

Matka niszczy córkę, córka niszczy matkę, ojciec i syn stoją obok i się masturbują. Typowe europejskie kino.

Rodzina pozuje do zdjęcia w salonie. Do środka wpada ptak i rujnuje fotkę, a co gorsza: rozwala bibeloty i inne atrakcyjne uposażenie. Córka chwyta ptaka i chce go wypuścić, ale matka ukręca mu łeb z pasją. Koniec sceny i już wiemy, że oglądamy typowy, europejski film: siermiężna symbolika zastępująca naturalność czy logikę postaci i świata, szokujące momenty i przesłanie, które rozmywa się w otoczeniu wspomnianych dwóch elementów.

Pisanie o tym filmie jest w dużym stopniu pisaniem o całym nurcie współczesnej kinematografii europejskiej, co więc mogę dodać o tym tylko filmie? Jest męczący, ogląda się zwyczajnie źle, poszczególne sceny i elementy nie dodają się, zaprzeczają sobie nawzajem… No, jak to w takim kinie. Matka jest perfekcjonistką i wymaga od córki poświęcenia w imię zawodów z gimnastyki, a córka niszczeje od środka, aby sprostać wymaganiom. Chce tylko miłości od matki, a matka jest nieszczęśliwa i domaga się, aby sukces jej córki zastąpił jej własne szczęście, żeby chwała spadła na jej córkę za jakieś osiągnięcie i tym samym na nią, jako jej matkę. To wszystko jest potraktowane nawet bez jednej sekundy człowieczeństwa i nie mamy pojęcia, czemu ci ludzie tacy są. Są bo są, bo to symbole. Europa nie umie opowiadać o ludziach, zaprzepaszczając tym samym wszelkie człowieczeństwo, które zapewne miało płynąć z takiej produkcji. Znowu: nie piszę wyłącznie o Hatching, tylko o nurcie. Ten film przy całej swojej oryginalności oraz żywiołowości nie robi tak naprawdę niczego świeżego, nowego, własnego.

Na pewno przyjemność sprawia mi ogłoszenie, że kilka scen się udało. Patrząc na film jako całość nie ma to najmniejszego znaczenia, ale gdy twórcy już dotrą do tego jednego czy dwóch momentów, na których im zależało, to wtedy faktycznie czuć, że udało się w pomysłowy sposób zobrazować toksyczne relacje matki ze swoim dzieckiem, które prowadzi do jak najbardziej realnych problemów. Wtedy pomysłowość twórców zachwyca i nawet wydaje się, że ten seans się opłacił… Znowu: patrząc wyłącznie na pojedyncze sceny i zapominając o licznych cechach charakterystycznych całej produkcji. Nie mówię, że są to wady albo problemy, bo wielu widzów pokocha z całą pewnością ten tytuł, ale jeśli zauważyliście te rzeczy, o których piszę, już jakiś czas temu, oto macie przed sobą kolejny film, który zawiera te elementy. Czy nadal warto obejrzeć? Oczywiście – twórcy nie robią błędów w swoim mniemaniu, ten tytuł jest jaki jest z powodu celowych zabiegów. A męczy głównie tym, że już te rzeczy widzieliśmy. Jeśli mało takiego kina oglądacie, tym bardziej ten konkretny tytuł będzie wam przeszkadzać. Naprawdę nie żałuję, że dobrnąłem do tych ostatnich sekwencji. Nawet jeśli przez połowę czasu się śmiałem.

Typowe kino europejskie z jego typowymi problemami, ale tym razem się opłaciło. Moja ocena jest pewnie najniższa z tych, jakie zobaczycie – sam film więc polecam, ma kilka naprawdę mocnych momentów.

4/5

Niech żyje Leonora ("Leonor Will Never Die")

21 stycznia | HBO

Łatwo docenić urok tej produkcji, ale nie jest łatwo komuś ją polecać. Ot, zabawa dla zabawy.
 
Zarówno ciężko jest coś tutaj ujawnić jak i w sumie nie szkoda zabierać wam zabawy z odkrywania zawartości tego tytułu, ponieważ to szybko przestaje mieć jakiś punkt zaczepienia, więc robi się dosyć… obojętne. W każdym razie: tytułowa Leonora kiedyś robiła filmy, teraz dostaje telewizorem w łeb (co jest jeszcze zabawniejsze na ekranie niż jak teraz to ująłem) i tak w sumie przenosi się duchem do filmów, podczas gdy jej ciało to w sumie umiera. Całość jest chyba hołdem dla podejścia wobec pacjentów w śpiączce jako osób wciąż żywych, żeby nie traktować ich tylko jak leżącego ciała, ale by z nimi rozmawiać, pobudzać ich, traktować jako żywych i tym samym inicjować ich powrót do żywych. Duch w końcu żyje w każdym znaczeniu tego słowa – przynajmniej w tym filmie, który wyraża tę ideę poprzez meta humor kinofilski. Wiecie, rzeczy typu: ktoś umiera, więc cofamy taśmę i kręcimy dubla. Sporo tutaj dystansu, lekkości oraz takiej zwykłej frajdy z tworzenia. Tylko jak na końcu tańczyli, to już sam nie wiedziałem, o co im chodzi. I myślę, że bardziej chciałem go lubić, niż faktycznie na to on zasługuje.
 
Ale jak oni robili ten film 8 lat to nie wiem.
4/5

Życie ("Living")

21 stycznia | HBO

Gentelmeni, meloniki, pieśni. Brytyjskość całkowita. Można kupić apel o bycie zainspirowanym przez bohatera.

Remake Ikiru, filmu Kurosawy, który ma angielski tytuł, ale guzik on kogokolwiek obchodzi. W Polsce wydano pod tytułem Piętro śmierci, a i tak każdy, kogo znałem, nazywał go Ikiru. Living czeka zapewne ten sam los. Fabuła jest podobna, tylko zaadaptowana – przez Japończyka, co ciekawe (autora Okruchów życia czy Nie opuszczaj mnie) – na grunt brytyjski, trzymając się nadal tego samego czasu akcji: okolice lat 50 XX wieku. Starszy człowiek, który od dawna ledwo egzystuje – pozbawiony werwy, celów czy ambicji, pochłonięty przez rutynę – dowiaduje się, że ma przed sobą pół roku życia. I gdy piszę: „brytyjski”, to wiecie, co mam na myśli: meloniki, cylindry, garnitury, laski, czytanie gazet w pociągu z zarozumiałym, wyniosłym zainteresowaniem. Klasyczne pieśni śpiewane w barze, z których połowa słów nie przetrwała do 2023 roku. Maniera w języku, grzeczność oraz uprzejme wyrażanie braku zgody z czyimś punktem widzenia. Tego tutaj jest po sam czubek głowy pana Billa Nighy, liczącego dwa metry z hakiem (tak naprawdę 188 cm).

Porównanie do japońskiego klasyka wychodzi dobrze – to nadal ta sama historia, tak samo skonstruowana, ale wciąż działa bez zarzutu dzięki aktorom i prawdziwości. Jako widz kupuję ten świat zastygły w bezruchu, do którego należy bohater, oraz jak powoli dojrzewa do decyzji, by wykorzystać te parę miesięcy, które mu zostały. Słynny trzeci akt nie może zaskoczyć tak, jak to zrobił za pierwszym razem – zamiast niespodzianki moja reakcja bardziej polegała na czymś w stylu: „Tak, to jest na swoim miejscu, teraz to powinno się wydarzyć, aby całość miała sens”. Nadal jednak ujmuje – nie jest to opowieść rzewna, najbardziej wzruszające momenty są bliżej początku niż końca. „Ujmuje” bardziej w tym znaczeniu, że człowiek kupuje ideę wyciągania lekcji z poznanej historii. Film uznaje cynizm i inne przywary, ale robi to w wyjątkowy sposób: podkreśla osiągnięcia protagonisty poprzez przyznanie, że inni w jego sytuacji pewnie postąpiliby inaczej. Chcieliby o sobie myśleć, że mając świadomość bliskości końca, to każdy postanowiłby coś po sobie zostawić… ale tak naprawdę pewności nie mogą mieć. Pojawia się pomysł wyciągania lekcji, postanowienia sobie: będę lepszy, wezmę przykład. Naiwne to jak na dzisiejsze standardy, ale ta opowieść jest tak dobra, że chce się wierzyć w jej inspirującą siłę – ale nie po to ona powstała. Ona powstała ku pamięci.

I z tych wszystkich, drobnych elementów skonstruowano siłę tego filmu. To optymistyczna, dobrze działająca na serce historia o człowieku, który powitał śmierć z uśmiechem na ustach.

2/5

Nothing Compares

21 stycznia | Canal+

O wszystkim poza Sinéad O’Connor. Nawet jest miejsce na „Jebać PiS” (serio).

Pani reżyser tego dokumentu wcześniej zrobiła teledysk pani O’Connor oraz krótkie metraże i dokument o pływających emerytach. Teraz zrobiła dokument towarzyszący nowej płycie pani O’Connor, w którym wszyscy używają cały czas nic nieznaczących słów, które są pozytywne: „jej muzyka wywołuje dreszcze”, „taki debiut ma miejsce raz w życiu”, „jej głos jest niezwykły”. I tak przez półtorej godziny, a ja chciałbym wiedzieć: o czym ona śpiewa? O czym jest jej płyta? Tego typu kwestie w ogóle nie są tutaj istotne. Podobnie jak sama pani O’Connor. Nic o tym, że przeszła na Islam, że kilkukrotnie zmieniła nawet imię i nazwisko, nic o byciu podmiotem lirycznym jednej z piosenek Red Hot Chili Peppers. Nic o jej sztuce, ale jeśli gdzieś w wywiadzie zająknęła się na jakiś kontrowersyjny temat, to już jest warte uwagi i rozdmuchane poza proporcje. Całą tę narrację w zasadzie kończymy na incydencie ze zniszczeniem zdjęcia papieża bez żadnego wstępu czy analizy, co ją do tego popchnęło, co przez to rozumiała.

Poza tym dużo rzeczy w stylu: „kobietom jest ciężko”, „aborcja”, „moje ciało moja sprawa”. Pani O’Connor jest tylko pretekstem do mówienia o tych rzeczach, tego samego co w 2015 roku. Wstyd. Ona sama zmarła niedługo potem, okoliczności nadal nie zostały ujawnione, niedługo po śmierci 17-letniego syna.

2/5

Redeeming Love

21 stycznia | SkyShowTime

Prawdopodobnie przejmująca powieść zaadaptowana w historię kobiety chorej na łeb. Śmieszne!

Z całą pewnością widać tutaj echo naprawdę porządnej powieści. Może nawet nieco lepszej. Takiej, w której obraz tamtych czasów faktycznie był brutalny, protagonistka miała głębię, a jej zachowanie było logicznym następstwem tragedii. Wersja filmowa obraca to wszystko w cyrk na kółkach o tym, że protagonistka jest chora na łeb… I to tyle. Służąca jej wmówiła, gdy była dzieckiem, że wszyscy faceci to świnie i chcą się jedynie ruchać, więc teraz jest prostytutką i gdy pojawia się facet inny od wszystkich, ona mu mówi, że jest taki sam jak wszyscy i każe spierdalać. W sensie jakie ma inne opcje albo plany? Żadnych, ale nie, tamten musi wydawać majątek na kolejne wizyty. Już pomijam, że nie mówi niczego przekonywującego i ogólnie szkoda sobie o nim strzępić ryja, staram się skupić na jednym spierdoleniu naraz. Jednak dobra, w końcu mu się udaje, ma ją za żonę, to ta spieprza bez niczego. Trafia oczywiście na męża, który jej mówi „no spoko, jak tam chcesz”, to jednak wraca i daje spokój na pięć minut, bo pojawia się szwagier, który zarzuca bohaterce, że była prostytutką. Ona mało się nie zesra ze szczęścia, bo oto ma kolejny problem: no tak, byłam kurwą, nie zasługuję na mojego męża. I ucieka. I potem wykręci jeszcze kilka takich numerów, aż w końcu będzie finał i obowiązkowy happy end, po którym z całą pewnością robiła kolejne numery. Bo wersja filmowa to po prostu „drama queen”.

Ponownie – widać tutaj potencjał na postać tragiczną z masą kompleksów oraz nienawiści do siebie, która z powodu życia, jakie miała, nie jest w stanie pozwolić sobie na bycie szczęśliwą (czyli w rozumieniu tego filmu – bycie z facetem i rodzenie mu dzieci). Potrafię sobie wyobrazić, jak byłoby mi żal tej postaci, że nie może wytrzymać z takim facetem, że przecież on zasługuje na kogoś lepszego od niej, to wszystko jej wina, gdyby nie był z nią, to by mógł znaleźć kogoś lepszego… Ale nie w filmie. Tutaj tylko się z niej śmiałem, bo była typową babą szukającą problemów z dupy.

Poza tym jest to typowy obraz przeszłości, gdzie wszyscy są ładni i czyści, a życie beztroskie, gdyby nie otaczająca głupota ludzi, z którą tylko przemocą można sobie poradzić. Głupota oczywiście nie dotyczy jedynie głównych bohaterów. Nic specjalnego, a mógł być z tego naprawdę wzruszający obraz, gdyby tylko miał jakiś szacunek dla pierwowzoru oraz kobiet i ludzi tak na ogół.

4/5

Poznaliśmy się w wirtualnej rzeczywistości ("We Met in Virtual Reality")

21 stycznia | HBO Max

Współczesność i nowe sposoby zapewnienia wiecznych, ludzkich potrzeb; przypominają się czasy TF2.

Czasy Pandemii, ale niekoniecznie. O grach VR, ale w sumie niekoniecznie. O ludziach, którzy łączą się dzięki rzeczywistości wirtualnej, ale to również historia wszystkich ludzi połączonych poprzez Internet i inne gry czy media. Całość jednak została zarejestrowana wyłącznie wewnątrz tej jednej, darmowej gry: VRChat, która teoretycznie wyszła na początku 2017 roku (we wczesnym dostępie, gdzie jest do dzisiaj, a pierwsza recenzja na Steam zaczyna się od słów: „♥♥♥♥ those developers who don’t listen to the community”), ale swój największy skok popularności zaliczyła przy okazji okresu pandemii (14 tysięcy graczy w styczniu ’20, 26 tysięcy w styczniu ’21). I jest to nie tyle gra, ile plac zabaw: okazja do interakcji oraz kreatywności graczy, którzy zaczęli tam dawać lekcje języka migowego, tańca, konkursy talentów i inne. Znaleźli tam siebie nawzajem, mogli odsapnąć od rzeczywistości i jej problemów, mogli zacząć sobie radzić z własnymi problemami, mogli być sobą i być postrzeganymi za to, kim są w teraźniejszości, bez kontekstu przeszłości. A nawet mogli chodzić z ogonem w dupie.

Romantyczna to wizja, silnie nacechowana jednym kierunkiem narracji i narratorem, który dokładnie wie, co chce powiedzieć swoją produkcją. Ostatecznie każdy udzielający tutaj wywiadu i opowiadający historię swojego życia mówi podobną opowieść. Pozytywny tytuł, reprezentujący akceptację i inne poprawne rzeczy, również w aspekcie rzeczy, które nie są adresowane albo mówione na głos (chociażby no, spotykasz na żywo osobę poznaną w necie i się okazuje, że jest gruba albo nie ma ogona – czy dla bohaterów to nie miałoby znaczenia?).

Niemniej, ten tytuł nadal pokazuje prawdę i jestem w stanie uwierzyć w to, co widziałem – w końcu sam dzięki TF2 uczyłem się komunikacji z ludźmi. 14 lat później widzę, że nie tylko ja. Największa wartość tego dokumentu to prezentacja współczesności i ukazanie nowych metod na zaspokojenie wiecznych, ludzkich potrzeb. Filmy i ogólnie sztuka nie potrafi wejść w XXI wiek prezentacją świata, który dawno temu się zmienił, ludzie oddalają się od siebie i nie wiedzą, jak znaleźć przyjaciół czy drugą połowę, jak prowadzić rozmowę. Zapytani na forach o radę słyszą propozycje w stylu: „zacznij chodzić na kursy i znajdź ludzi, którzy mają te same zainteresowania”, jakby to były lata 60. Współczesność oferuje więcej, tylko o tym nie wiemy – również przez to, że sztuka nie może wejść w XXI wiek. Wirtualna rzeczywistość nigdy mnie nie pociągała – poza tym, że chętnie bym kiedyś zagrał w Half Life Alyx – ale ten świat istnieje i może pomóc tym, którzy jej szukają.

Dobrze, że ten tytuł powstał.

4/5

Fraglesy powracają! - sezon I ("Fraggle Rock: Back to the Rock")

21 stycznia | 13 odcinków po 30 min | AppleTV

Powrót do przeszłości w nowoczesnej formie. Świetnie się bawiłem.

Oglądam nową produkcję i oto widzę coś, co rozpoznaję. Przecież ja to już widziałem lata temu w dobranocce. I tak przypominam sobie o istnieniu Fraglesów z 1983 roku, teraz tylko AppleTV wypuściło remake. Marionetki, muzyka, znajomy świat oraz ta sama piosenka w intro! Znowu klaszczę do Fraglesów, tego bym nie przewidział.

To chyba najlepsza produkcja dla najmłodszych, jaką w tym roku widziałem. Przede wszystkim rozgrywa się w innym świecie, dlatego nie oglądamy uproszczonej wersji naszego świata, uproszczonych dorosłych i uproszczonych relacji między młodymi i starszymi. Ta produkcja nie przygotowuje nas do kłamstwa, o którym będziemy musieli zapomnieć, gdy podrośniemy – za to opowiada nam przypowieści w tym dziwnym świecie, które potem najmłodsi mogą zaadoptować jako coś słusznego. Nie oglądamy więc scenariuszy, gdzie dziecko zrobi coś źle, będzie to ukrywać, na koniec powie o tym dorosłemu, a dorosły odpowie: „najważniejsze, że się przyznałaś”. To nie jest realistyczne. Fraglesy biorą tę samą lekcję, ale po prostu pokazują, że bycie prawdomównym jest słusznym postępowaniem.

A że przy okazji jest pełne kolorów, uroku, melodii, fajnych postaci i jest wykonane na wysokim poziomie? Tym lepiej.

3/5

Watcher

21 stycznia

Maika Monroe uczy się rumuńskich przekleństw. Tak banalny, jak się obawiacie.

Julia przeprowadza się do Rumunii ze swoim partnerem, który zacznie tam pracę. Nie zna języka i jest samotna w mieszkaniu, gdzie zabija czas i uczy się rumuńskiego, gdy jej partner pracuje do późna. W oknie budynku na przeciwko stoi ktoś, kto wydaje się ją obserwować. Podczas podróży przez miasto czuje, że ktoś ją śledzi. Nikt jej nie wierzy, ale czy są ku temu podstawy? Może to tylko w jej głowie?

Początek świetnie buduje atmosferę paranoi: kolacje z idiotami, którzy są świadomi, że nie wszyscy przy stole rozumieją rumuński, i tak rozmawiają w ten sposób. Napotykanie przypadkowych osób, które coś do Julii mówią i nie zważają, że nic nie rozumie (sąsiadka szukająca kota). Na dodatek w pobliżu dochodzi do morderstw. Całkowicie rozumiemy, jak w takich warunkach pewne sygnały mogą wejść do głowy i nie odpuścić: sama przeciwko innym, obca, bezbronna. Julia sama zdaje sobie sprawę, że to wszystko może być tylko w jej głowie, racjonalizuje to sobie… Do pewnego momentu.

Sam film nie jest jednak zainteresowany zgłębianiem czegokolwiek, bohaterka tylko się martwi i podejmuje same nieinteresujące działania w stylu dzwonienia na policję czy kłóceniu się z partnerem. Twórcy nie mieli pomysłu na rozwinięcie i chyba nawet nie specjalnie szukali, wystarczyło im przedłużanie i zwlekanie, aż nastąpi finał – niekoniecznie pozbawiony dziur czy w pełni logiczny, za to w pełni banalny i dokładnie taki, jaki się spodziewacie, że będzie. Nawet wbrew jasnym sygnałom od samego filmu, że takie zakończenie nie będzie mieć sensu, ponieważ… Prawdopodobnie zainteresowania autorów krążą wokół relacji damsko-męskich i tworzenia filmu, gdzie głównym tematem jest „widzisz co się dzieje, jak nie wierzysz kobiecie?”, a wszystko podyktowano temu stanowisku. To zabija nawet napięcie, bo w takiej sytuacji wiadomo jest, że bohaterka sama sobie poradzi z zagrożeniem – żadnego zwrotu akcji, nikt nie przyjdzie na pomoc, bo jak to? Kobieta sama sobie poradzi, patrzcie. Tak, z poderżniętym gardłem, tak, poważnie, patrzcie. Widzicie? Nic jej nie jest.

Tylko dla fanów atmosfery.

3/5

Goście ("See No Evil")

21 stycznia

Głupi film o głupich ludziach i ich głupich problemach.

Kolejna nieśmieszna satyra na ludzi relatywnie bogatych, niezdecydowanych, miękkich, czujących się niekomfortowo i udających, że wcale nie. Przepraszają za wszystko, łatwo ulegają innym, nie potrafią się postawić – jakby się nad tym zastanowić, to raczej należałoby nakręcić chociaż jeden film poświęcony temu, jak takie osoby takimi się stają, bo im potrzebna jest pomoc i współczucie, ale to jest zbyt trudne, więc oglądamy po raz setny wyśmiewanie się z nich, bo ona dodatkowo jest wegatarianką i cały czas o tym mówi, hehe. A on jest facetem i powinien być męski, a nie jest – więc chuj im w dupę, hehe. Mają za swoje, hehe. W tym wydaniu są postawieni na przeciwko osób równie głupich: krzyczących na swoje dziecko, niegościnnych, niezdolnych do komunikacji, co zapewne wielu widzom wystarczy – jedni są warci drugich, każdy odsłania przywary u innych, nie widząc swoich błędów. Niektórzy mogą nawet nazwać to komentarzem społecznym, krytyką.

Seans głównie męczy, bo powtarza to samo, co było już wałkowane nie raz. Twórcy nie mają nic nowego do powiedzenia, co nie było powiedziane już wiele dekad temu. Z sukcesem powtarzają inne zagrania, tworząc atmosferę i napięcie, które zaskakuje w ostatnich 10 minutach. Wtedy oglądamy obiecany horror: życie jest zagrożone, a przejmujące poczucie winy nas dręczy. Bohaterowie zawiedli, są bezbronni i z pustką w głowie maszerują przed siebie, a tylko my wiemy, jak to wszystko się skończy.

Tylko nie myślcie o takich rzeczach jak spójność postaci, czy też dlaczego tak z tym czekali do końca filmu, zamiast zrobić to wszystko od razu. Chyba że nie chcecie być na siłę uprzejmi tak jak ja i chcecie tylko zjechać ten film, to spokojnie dacie radę zobaczyć tu gniota, nic więcej. Może nawet dopatrzycie się tu promowania kultu obwiniania ofiary i zgłosicie ten film do Komisji Europejskiej.

2/5

Zmora ("Master")

21 stycznia | Amazon Prime

Wydaje się zrobiony przez algorytm.

Na pierwszy rzut oka ten film na swoje do zaoferowania: jest atmosfera, jest budowanie napięcia, wszystko to wzorem czołowych horrorów ostatnich lat. Dziewczyna przyjeżdża na studia i dowiaduje się, że jej pokój jest nawiedzony. Szybko zaczyna mieć problemy z odróżnieniem rzeczywistości od wyobraźni, efektu stresu, codzirnnosci, ale może też… Sił nienaturalnych.

Ponure barwy, budynki przywodzące na myśl gotyk, wolne zbliżenia/oddalenia, specyficzne kolory… Tylko no, prowadzi to do scen uczenia się przy świetle, przy którym dałoby radę spać. Dlatego piszę, że cały ten film wydaje się robiony przez algorytm – program biorący zachwyty nad nienaturalnością w innych filmów za pewnik, że chcemy niezręczności. Chcemy przedłużających się momentów ciszy między postaciami, dziwnych wypowiedzi, dziwnego zachowania… Które nadal mają się niby rozgrywać w naszym świecie. Sceny dziwnie się urywają, jakby najważniejszy był efekt, a nie spójność. Efekt wygląda tak, jakby to był zbiór sztuczek, nie jednolita opowieść, która ma nas przyciągnąć historią czy postaciami. Raczej tylko sprawdzonymi zabiegami, podpatrzonymi gdzie indziej, nieudolnie naśladowanymi. Film się ciągnie, do niczego nie zmierza, nie odpłaca się w zamian za zainwestowany czas.

Coś bohaterowie gadają o czarnoskórych i białych. Popularny temat, obecny w innych filmach, tylko w sumie to o czym mówią? Że czarni muszą być oburzeni i dostrzegać rasizm na siłę wszędzie, nawet jeśli go tam nie ma? I że muszą walczyć o równość na każdym przykładzie, nawet jeśli ten przykład nie ma nic do rzeczy? Czarnoskóra bohaterka miała napisać rozprawkę o książce i oblała, bo nie dostrzegła tam rasizmu. Bo nie ma tam czarnoskórych, więc nie ma rasizmu. Przykład nie jest zgłębiony i w sumie nie wiem, czy film krytykuje takie narzucanie roli rasom, czy też go gloryfikuje. Czarni powinni być czarni i już, czy czarni mogą być sobą?

Za mało mnie ten film obchodzi, by dalej o tym myśleć. Już przestaję.

3/5

Unpaused: Naya Safar

21 stycznia | 5 odcinków po 30 min | Amazon Prime

Zbiór pięciu samodzielnych historii z czasów covida. I za każdym razem są to proste rzeczy, ludzkie i intymne. Chcemy zrobić coś dobrego i efekt jest odmienny od oczekiwań. Albo mieszkamy razem i zaczynamy tracić cierpliwość. Czasami z początku twórcy nas lekko denerwują, byśmy przypomnieli sobie tamtą frustrację – dzięki temu w późniejszej części możemy, przynajmniej teoretycznie, docenić spokojną narrację i kierunek, w jakim zmierza historia. Bohaterowie i widzowie otoczeni są powoli taką ludzką wyrozumiałością, wsparciem. Często mamy happy end, taki lub inny – mnie osobiście bardziej on przeszkadzał, ale rozumiem zamysł. Proste historie, które chcą dobrze.

Najbardziej polubiłem ostatni odcinek – wręcz ascetyczny obraz ludzi pracujących przy paleniu zwłok. Ogrom tego wszystkiego, zmęczenie, jak starają się chociaż w śladowy sposób zapewnić obecność osoby duchowej czy kogoś z rodziny, jak bardzo trzymają się na dystans od tego wszystkiego, jak bardzo ich to wszystko wysusza w środku. A gdy wracają do domu w nocy, to ich jeszcze policja chce pałować za złamanie godziny wieczornej, a sąsiedzi proszą ze strachu o wyprowadzkę. Mało tu dialogów, dużo sugestywnych obrazów – tylko ten dziwny happy end… Ot, specyfika kina.

Mimo wszystko dobrze wspominam.

1/5

Skrzypce mojego ojca ("Babamin Kemani")

21 stycznia | Netflix

Ładna Turcja, granie klasyczne na smyczkowych instrumentach i polepszanie relacji rodzinnych.

Dziewczynka gra na ulicy. Jej ojciec umiera, więc teraz szukamy jej rodziny. Znajdujemy wujka, który jednak nie jest zainteresowany. Na szczęście wszystko dobrze się zakończy.

Coś w tym wszystkim jest. Bohaterowie są idiotami, ich losy toczą się w świecie fikcyjnym, pozorującym związek z naszym, co chwila ktoś robić coś okropnego – ale są w tym momenty ludzkie. Bohaterowie mają jakąś głębię, zaskakują szczerością, uczą się na błędach… By w następnej scenie odwalić jeszcze większą manianę. I tak do końca. Trudno lubić ten film.

Może jest w tym jakiś sposób. Osobiście więcej straciłem niż zyskałem, wkurzając się na bohaterów co chwila. Dziewczynka pójdzie na ulicę z głodu i zacznie grać, aby zarobić – przyjdzie bezdomna i zacznie ją napierdalać, bo „zajęłaś moje miejsce”, po czym okradnie dziewczynkę. Następnie przyjdzie ojciec, zabierze dziewczynkę, da bezdomnej pieniądz i opieprzy młodą. „Ona mnie okradła!”, „To nie powód, aby ją bić. Po co ci w ogóle pieniądze?”.

No ja pierdolę.

A jak to się skończy? Wszyscy się kochają, po czym młoda pójdzie jeść orzeszki, nikt jej nie pilnuje, reakcja alergiczna wchodzi na scenę… Nie, nie umiera, ale nowy opiekun nie dość, że nie pilnował, to jeszcze nie wiedział o alergii. Opieka przejmuje dziecko, wujek drze pizdę, że jak oni mogą zabrać mu dziewczynkę, skoro on ją kocha i zrobi dla niej wszystko (poza, no wiecie, czymkolwiek na potwierdzenie tych słów), po czym przychodzi pielęgniarka rozkładając ręce, bo dziewczynka drze pizdę, że chce zobaczyć wujka i ona nie wie, co teraz zrobić.

No ja pierdolę.

O zakończeniu szkoda gadać, szkoda strzępić sobie… To jest dramat, k…

2/5

Gierek

21 stycznia | Netflix

Polan stronk! Polan can into space!

Edward Gierek był zwykłym człowiekiem, który został pierwszym sekretarzem kraju. Zastał Polskę drewnianą, opuścił zbudowaną z wielkiej płyty, jak go wynieśli na kopach współpracownicy – tak przynajmniej relacjonuje to film, wyraźnie zakochany w wizji Polski jako kraju silnego, będącego niewielki krok od stania się potęgą na równi z innymi gigantami tej planety. Kilka lat Gierka jawi się tutaj jako złoty okres, gdy wszystko szło jak najlepszym torem do samodzielności, blichtru i dobrobytu dla wszystkich. Jest w tym mnóstwo dobrych emocji, na czele z dumą i nadzieją, oglądaniem dobrych ludzi na ważnych stanowiskach, podejmujących dobre decyzje, dbających o zwykłych obywateli – z miłości do nich i do kraju, do ojczyzny. Pomimo gigantycznego metrażu, ogląda się to jednak zaskakująco nieźle: opowieść jest dynamiczna, od jednego ciekawego wydarzenia do drugiego, z rosnącym napięciem zapowiedzianego upadku.

Problem w tym, że dynamicznej narracji towarzyszy też irytacja oglądającego, więc ten „niezły” seans to jednak obiektywnie patrząc, nadużycie z mojej strony. Irytacja bierze się z tego, że ta ekscytacja udziela się widowni: cieszy nas oglądanie, jak robotnicy są traktowani po ludzku, jak architekt proponujący jedną kuchnię na pięć mieszkań dostaje wypowiedzenie, jak kraj rośnie w siłę… Tylko za tym nie stoi realna historia oraz prawdziwi ludzie. W filmie teoretycznie biograficznym, który opowiada coś, co faktycznie miało miejsce.

Na ekranie nie został zbudowany żaden świat: nie wiemy, jak wtedy wyglądał stan kraju. Nie wiemy i nie widzimy też tak naprawdę zmiany wprowadzonej przez rządy Gierka. Kolejnym scenom brakuje zwykłej racjonalności – gdy bohater wychodzi do robotników i przekonuje ich do siebie, to nie ma po swojej stronie żadnego argumentu (w tym charyzmy), aby faktycznie kogokolwiek przeciągnąć na swoją stronę. Mówi tylko: „Musicie mi uwierzyć” z trzy razy… I to wystarczy. I tak przez cały film. W samego Gierka nie da rady uwierzyć: bo skąd wiedział, co robić? On po prostu robi rzeczy. I widzowi jest mówione, że one są dobre, ponieważ dobrobyt. I tyle. A co najgorsze: po stronie czarnych charakterów nie ma nikogo z osobowością. Jaruzelskiego poznacie po okularach, niczym więcej. Są wkurzeni na Gierka i decydują się go ośmieszyć na arenie politycznej, żeby stracił poparcie, ale ich nienawiść do Polski i osiągnięć Gierka jest całkowicie irracjonalna. Nie można w nią uwierzyć, potraktować poważnie. A tym samym ciężko traktować poważnie sam film i jego pozytywne nastawienie. Ani sukcesu, ani porażki nie udało się tutaj przedstawić, opowiedzieć o nim. Więc się irytujemy. Gierek wydaje się solidnym człowiekiem, wartym szacunku. Chcemy go lubić, tylko no, zrobiono o nim film Gierek.

Twórcy banalizują prawdę, aby wydobyć z niej esencję. Sukces raczej osiągną: więcej ludzi usłyszy o dekadzie Gierka i jej cudach. Niektórzy z nich zwątpią, bo wersja filmowa ma w sobie wiele cech interpretacyjnych, narzucających „naszą” wersję wydarzeń i ich ocenę – i osobiście wątpię, aby film był na tyle pasjonujący, aby potem odbiorca doczytał temat, zgłębił go w swoim zakresie. A na taki film pan Edward Gierek zdaje się zasługiwać. Może kiedyś…

PS. Uradowanych na seans polskiego gniota hamuję: ten film trwa 2 i pół godziny. Na szczęście w roli żony jest Małgorzata Kożuchowska, jej sceny można przewinąć ze względów zdrowotnych. Film jest więc krótszy o jakieś 15 minut.

2/5

Downfall: The Case Against Boeing

21 stycznia | Netflix

Tytułowa firma to legenda branży. Budowali najlepsze, rewolucyjne samoloty – aż tu kilka lat temu dwa spadły na ziemię, zabijając setki ludzi. Jak to możliwe?

Cóż, w wersji nie rozwodnionej przez dokument – zmienił się szef, którego bardziej interesował zysk krótkoterminowy w firmie budowanej przez dekady. Zaczął wprowadzać zmiany, aby oszczędzać. Jedną z takim zmian było podpisywanie nowych modeli samolotów pod poprzednie marki, aby zaoszczędzić testów i szkoleń. Jedną z takich zmian było nowe oprogramowanie, którego piloci nie znali – to oprogramowanie miało więcej do gadania od pilotów, piloci nie wiedzieli, co robić po starcie i jeb.

Zwykły dokument na pół godziny, nie dwie godziny. A i tak kończy się tam, gdzie właściwie się zaczyna. Skończyli opowiadać historię firmy, zgłębiać szczegóły techniczne, kilka ujęć z rozprawy pokazali… I nagle czarna plansza, że się dogadali i po sprawie. The End. Czyli tak naprawdę kilka lat za wcześnie na robienie tego dokumentu, nie? Albo na pierwszy plan powinni postawić Lion Air i z ich perspektywy opowiadać…

Dokument pełen braków. To nadal pracownicy nie mogą zgłaszać problemów?

5/5

Tak to widzimy ("As We See It")

21 stycznia | 8 odcinków po 30 min | Amazon Prime

Serialowy odpowiednik Short Term 12: opieka nad trojgiem dorosłych, autystycznych ludzi.

Pierwszy odcinek był niezręczny, kiedy ich poznawaliśmy i musieliśmy przeczekać ich momenty kompromitacji, ośmieszania się albo żenady: gdy kłócili się z szefem, gdy kasjerka próbowała się umówić z klientem itd. Obawiałem się, że będzie tego więcej, ale jednak tak nie było: ich losy były normalne. Kłócili się, mieli własne problemy (niewynikające z tego, że mają autyzm – poważna choroba ojca, próby zawarcia romantycznej relacji przez Internet, zaprzyjaźnienie się z nieletnim chłopcem i interwencja jego matki), dialogi skrzyły się od chamskiego, bezpośredniego humoru i zabawnych nieporozumień. Uśmiecham się na samą myśl sceny, w której opiekunka wróciła do ich mieszkania, a oni siedzą i oglądają porno (tak, jakby oglądali dobrą komedię).

Nie mogę napisać, aby ten serial miał jakąś misję – nie chodzi tu o zrozumienie innych ludzi, bo nie ma tu chociażby niczego o zrozumieniu osób bez autyzmu (a ci kilka razy serio dziwnie się będą zachowywać – zobaczą Harrisona z kolegą i zadzwonią po policję). Wyjątkiem mogą być rodzice Harrisona i czemu chcą wyjechać do innego Stanu, porzucając go tym samym. Samych autystycznych (granych ponoć przez aktorów ze stwierdzonym spektrum) rozumiemy na zasadzie życia z nimi, spędzania czasu w ich towarzystwie. Nic nie jest nam tłumaczone bezpośrednio, chociaż też serial pozwala sobie na uproszczenia. Zbyt często problemem jest to, że nie potrafimy kogoś przytulić i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze – a to właśnie okazuje się rozwiązaniem. Nie ma w tym nic złego, ale warto pamiętać, że rzeczywistość jest dalece bardziej skomplikowana.

Brakuje tutaj jakieś fabuły – są te osobiste historie, przechodzące z odcinka na odcinek, ale brak czegoś łączącego je w całość. Opiekunka niewiele w sumie robi z podopiecznymi, więc ten motyw przewodni nie jest zbytnio motywem, bardziej niewykorzystanym dodatkiem. Poszczególne wątki są rozwijane, ale w obrębie pierwszego sezonu wszystko zostaje raczej urwane. Cieszę się na drugi sezon, jeśli ten powstanie. Piąta gwiazdka z mojej strony może być na wyrost, ale jednak Tak to widzimy wzbudza mój entuzjazm. Lubię opowieści o prostym zmaganiu się z życiem. Gdy na koniec wszyscy bohaterowie się zaprzyjaźnili – to był naprawdę ładny widok. Drugi sezon będzie miał co pokazać.

Plus Joe Mantenga (stały aktor Davida Mameta, czyli m.in. protagonista mojego ukochanego Wydziału zabójstw z 1991 roku)

1/5

Amandla

21 stycznia | 106 min | Netflix

Tania dramaturgia, banalna realizacja. Męczący seans.

Gdy bohaterowie – czarnoskórzy chłopcy, potomkowie Zulusów – bawili się procą, zbliżyli się do nich troje dorosłych, białych facetów. I nie mam na myśli koloru skóry, tylko zachowania. Byli biali tak bardzo, że mogli być wymyśleni tylko przez czarnoskórych, którzy nigdy nie widzieli białych na oczy. Biali zaczęli zgarniać błoto z ziemi i rzucać nim w dzieci oddalone o dwa metry. I się śmieją, że błoto do nich pasuje. Potem obmyli te ręce w beczce wody stojącej obok. Zupełnie tak, jakby twórcy chcieli przedstawić rasizm, ale nigdy nie spotkali rasisty, ale no, jak to tak, muszą! Więc tak powstała ta scena. Gratulacje, waszym nemezis jest troje dzieci z przedszkola w ciele dorosłych ludzi.

Potem wspomniane czarnoskóre dzieci dorastają. Jeden był przestępcą, aby sfinansować edukację drugiemu, by mógł zostać policjantem. I tak mieli się rozstać, mądrzejszy już nie potrzebuje silniejszego. Problem w tym, że za silniejszym ciągnie się przeszłość, lokalny król gangu wciąga go na siłę, zmuszając do gwałtu na studentce. Potem się okaże, że przez całkowity przypadek to była ich przyjaciółka z dzieciństwa. Dobrze, że nie była w bliźniaczej ciąży z tym mądrzejszym bratem – jak szaleć, to szaleć.

Ogólnie absurd goni absurd. Sytuacja bohaterów pokazana jest jako tragiczna, a ja nie mogłem w nią uwierzyć. Każda kolejna scena jest jeszcze bardziej niedorzeczna, a realizacja jest jeszcze gorsza. W tym filmie jest scena, jak unieruchamiają jednego z bohaterów i grożą mu, że zabiją jego żonę, jeśli czegoś tam nie powie. Nie mówi, zabijają żonę, a bohater w banalny sposób się uwalnia… To wygląda, jakby mógł się uwolnić cały czas, tylko mu się nie chciało. W rzeczywistości twórcy po prostu nie umieli zrealizować takiej sceny. Cały film w pigułce.

3/5

Mars One ("Marte Um")

20 stycznia

Kino ogólne, pozbawione elementów angażujących. O ludziach nieświadomych tego, co jest wokół nich.

Tytuł odnosi się do załogowej misji na Marsa, która ma sprawić, że ludzkość postawi stopę na Czerwonej Planecie. Młody chłopak w filmie ma marzenie – czy bardziej aspiracje – aby iść w tym kierunku, jednak jego ojciec zmusza go do uprawiania sportu, chociaż dzieciak w ogóle zdaje się tam nie pasować. Tata jest nieświadomy marzeń swojego syna, ale ogólnie wszyscy w tym filmie tacy są, ślepi na prawdziwy świat wokół. Może ich wyrwać z tego marazmu tylko bomba-prank w kawiarni itp. Film jako taki składa się z grubsza z luźnych scen dialogu improwizowanego w stylu „obudź się, pracujemy dla bogatych, wyzyskują nas” oraz tańca, np. podczas imprezy rodzinnej albo na mieście. Tempo rozwoju nawet nie fabuły – bo tej w sumie brak – ale narracji jest tak wolny, że bez czytania opisów widz potrzebuje ponad połowy seansu, aby coś składać z tego, co twórcy bez szczególnego namysłu mu podają. Umiejętności raczej tutaj były u autorów filmu, po prostu nie wymagali od samych siebie lepszej konstrukcji. Tak się teraz w końcu kręci filmy: przypadkiem.

Całość jest pozbawiona jakichkolwiek elementów angażujących, widz naturalnie straci wątek i zainteresowanie, jeśli je w ogóle miał – a i to tylko i wyłącznie z uwagi na własny, wewnętrzny szacunek do medium filmu. Podczas oglądania moje wrażenia wyglądały następująco: „o, znowu tańczą. Przed chwilą tańczyli czy to ten sam taniec? I tak to leci…”. Dopiero motyw relacji rodziców blokujących dzieci zaczął dodawać kolorytu, ale był on wykonany standardowo, jak w amerykańskich serialach komediowych sprzed sześciu dekad.

5/5

Wulkan miłości ("Fire of Love")

20 stycznia | Kino

Miłość do wulkanów. Miłość do siebie nawzajem. Rzucanie kamieniem w babę. Kompletny zestaw.

Materiały archiwalne, katastrofy naturalne, śledzenie pary wulkanologów, niemiecka reżyser Ty, ja i wszyscy, których znamy służąca tu jako narrator, nadający całości wyraźniejszy ślad Wernera Herzoga z jego lat 70., kiedy bardziej obserwował niż przetwarzał to, o czym opowiada. To historia miłości między ludźmi, oraz między ludźmi i wulkanami oraz wszystkim, z czego one się składają. Obserwacja erupcji z bliska, obserwowanie skamielin, badanie pyłów i kwasów. Sporo tutaj humoru: żartowania o spływie kajakiem po wulkanie, faktyczne wypłynięcie na środek morza kwasu by pobrać próbki (które kwas zjadł, więc wrócili na próżno), znajdowanie śmieszności w kostiumach ochronnych. Nagrania zrealizowane tam na miejscu zachwycają wizualnie: rozmachem, skalą, zarejestrowaniem niezwykłych wydarzeń naturalnych. Wulkany od każdej strony, w każdych warunkach, z każdym charakterem, w każdym kolorze, a my możemy to zobaczyć. Będąc w kinie można przyrzec, że niektóre sekwencje musiały być zrealizowane komputerowe. Niektóre.

To też historia tych dwóch ludzi, którzy umieli opowiadać o wulkanach, zyskali popularność i byli autentyczni w tym, że faktycznie by stamtąd nie schodzili, gdyby tylko mogli zostać tam, koło nich. Spotkali się, uzupełniali się, akceptowali się i dzielili miłość do wulkanów. Może to dzięki nim nie pamiętam czasów, gdy wulkany nie były uznawane za niebezpieczne? Nie myślałem nawet, że był kiedyś taki czas. Gdy ja już żyłem, to były filmy katastroficzne o tej tematyce, w kreskówkach wulkany też eksplodowały i były zagrożeniem, z którym trzeba było po prostu żyć. Nie ignorować albo zakładać, że będzie dobrze. Faktem jednak jest, że kiedyś wulkanolodzy ostrzegali przed zagrożeniem i ich olewano, a potem dochodziło do katastrof.

Pomimo tego, to naprawdę ładny seans. Zabawny, zachwycający, piękny. I też wartościowy jako dokument!

4/5

Dylemat ("Emergency")

20 stycznia | Amazon Prime

Lubię, jak ludzie siedzą w nocy na krawężniku i kontemplują życie. Świetna zabawa, świetna tragedia.

Uczyli kiedyś, aby dzwonić po policję, jak coś się stanie. Teraz czujemy, że jak zadzwonimy po policję, to dopiero wtedy będzie problem. Dave Chappele robił o tym żart 20 lat temu („włamywacz nadal tu jest!”), czasy nie zmieniły się dla niektórych ludzi. Miejsce akcji to campus, gdzie dwóch przyjaciół znajduje u siebie na podłodze naćpaną dziewczynę. I co teraz zrobić? Mundurowi szybko połączą fakty i znajdą winnych, a tak przynajmniej jeden przyjaciel przekonuje drugiego. Decydują się załatwić sprawę na własną rękę – problem w tym, że ktoś szuka tej dziewczyny…

Policja jako taka nie bardzo pełni roli w tej opowieści, a całą pewnością nie roli negatywnej. Dyspozytorka odbiera telefon na 911 i rozważa opcje, zamiast przechodzić do gotowych wniosków – to wszystko. We własnej osobie pojawiają się dopiero na koniec – i chociaż spełniają wtedy obawy bohaterów, to nadal nie widzimy ich twarzy. Tylko sylwetki, broń w ich rękach. Nie są definicją zła lub zagrożeniem, ale jednak ich obraz motywuje innych do działania – tak samo jest tu z każdą postacią. Biali o czarnych, czarni o białych, policja o obywatelach, a nadpobudliwi w ogóle są centrum wszechświata. To komedia, która dopiero w połowie objawiła mi się jako komedia. Jest tu napięcie, dramat, wręcz tragedia nawet – każdy kolejny logiczny krok bohaterów zaciska pętlę na ich szyi – ale jednak mogłem się śmiać z ich perypetii. To w końcu niedorzeczna historia, pełna absurdalnych sytuacji – ale dotarło to do mnie dopiero w połowie, jak w lesie się znaleźli, jeden miał złamany nos, dziewczyna leży na drzewie i nikt nie wie, jak się tam znalazła… A ja pozwalam sobie na uśmiech. W sumie już wcześniej parę razy się uśmiechnąłem, ale potrzebowałem więcej czasu, aby uwierzyć. Bohaterom faktycznie grożą konsekwencje – nie tylko z policją, ale to może zdefiniować ich przyszłość. A sama dziewczyna, nieprzytomna lub bełkocząca przez większość czasu? Jej serce zaczyna zwalniać. Możemy się śmiać i martwić, bo tak jak bohaterom, trudno nam pamiętać o tym, co najważniejsze w tej sytuacji. Bo w sumie… co jest najważniejsze? Ratowanie czyjegoś życia? Naszego życia? Ratowanie czyjegoś za cenę naszego życia? Chwały to nie przyniesie, a prawda nie będzie nikogo interesować.

Twórcy z sukcesem budują świat współczesny, gdzie takie dylematy są prawdziwe – ale co ważniejsze, wykorzystuje to środowisko do pokazania problemu w szerszy sposób. W końcu kłopotem jest, że każdy z nas żyje w innej rzeczywistości, gdzie inne rzeczy są pewnikami. Policja zastrzeli, czarni są wszystkiemu winni, biali są przewrażliwieni. A dziewczyna umiera. Nikt z nas nie czuje się pewny tego, co jest właściwe, chociaż każdy chce to zrobić. To jest po prostu trudne.

PS. Jak chcecie dużo lepszy film w podobnej tematyce: Blindspotting, mój ulubiony film 2018 roku.

1/5

Znajomi nieznajomi ("Perfect Strangers")

20 stycznia | 1h50min | Netflix

Kolejny remake włoskiego Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie. Kolejny raz zacząłem się obawiać, że oryginał wcale nie jest taki dobry, jak go pamiętam.

Zamysł jest prosty: podczas kolacji grupa przyjaciół wyciąga telefony i nie będą mieć przed sobą żadnych sekretów podczas posiłku – i tak zaczyna się komedia. Problem w tym, że to kolacja z czterema kobietami, które z całych sił szukających powodu do kłótni. I jej mężami, którzy, cóż – są tacy, jak mężczyźni wchodzący w związki z takimi kobietami. I poza oczywistymi powodami problem z tym jest taki, że w takiej grupie nikt, nigdy nie włączyłby głośnika. Nie ważne kto dzwoni, ta osoba nie zasługuje na bycie w tajemnicy słyszanym przez takich ludzi. Jakiś niewinny sekret powierzony w tajemnicy za 10 lat by wrócił, wykorzystany przez tych ludzi, w wyolbrzymionej i pozbawionej kontekstu sytuacji, aby coś w ten sposób uzyskać. Galeria postaci to galeria zaburzeń psychicznych do leczenia i izolacji.

Dla pewności powtórzę: robią remake filmu o wyciąganiu telefonów podczas kolacji, a gdy dochodzi do wyjęcia telefonów, to wydaje się to wyjęte z dupy i w ogóle niepasujące do całości. Wiemy, że do tego dojdzie, ale osobiście nadal się zastanawiam, jak do tego przeszli. Czego to było konsekwencją? To nie pasuje do żadnej z postaci przecież. Mogliby zaproponować, żeby być podczas kolacji bez spodni, miałoby to tyle samo sensu.

Z takimi bohaterami nie ma komedii. Jest dramat od początku do końca, złożony z męki i dramy. Oglądanie tych ludzi to oglądanie szeregu technik manipulacyjnych stosowanych na żywych organizmach. Tym osobom nie można zaproponować kawy, bo zależnie od nastroju wykorzystają to do kłótni / obrażenia się / dowolnej innej reakcji. Czy oryginał taki właśnie był? Mam nadzieję, że nie. Mam nadzieję, ze to po prostu twórcy tych nowych wersji powinni już zrozumieć, że sukces oryginalnej produkcji z 2016 nie polega na pomyśle, ale na tym, że umieli zrobić komedię.

SPOILERY

Zmian nie ma większych. Nadal jest wstęp z dojazdem do mieszkania, wyciąganie komórek, wspólne zdjęcie, podczas którego przychodzi SMS, zamiana telefonów i niewłaściwy gej, zamieszanie z kolczykami, telefon od córki nie wiedzącej, czy ma stracić dziewictwo oraz zakończenie, które odwraca to wszystko. Dodali chyba tylko wątek tego, że jedna z postaci w przeszłości zabiła człowieka samochodem i poszła do więzienia – ale może tego nie pamiętam. Na pewno nie pamiętałem, żebym się wkurzał, gdy jedna z postaci mówi: „Zabiłam człowieka i nie poniosłam za to konsekwencji prawnych. Nadal czekam, aż przestaniesz mnie za to wpędzać w poczucie winy.” Za to poleciał minus do oceny.

Poza tym nie ma większych zmian. Naprawdę. W filmie, gdzie mówią po arabsku, za produkcję zajął się Egipt, kręcono w Libanie – to niczego nie zmieniło. Wątki homoseksualne albo zdradzanie męża nie zostały w ogóle zmienione przez fakt, że akcja toczy się w miejscu zdominowanym przez religię Islamu. I nie dlatego, że podjęto jakiś krok w stronę dialogu ze stereotypowym wyobrażeniem tej religii, wykorzystano tę rewelacyjną okazję, nie. Po prostu ani razu podczas filmu nie jest wspomniana religia. Faceci noszą brody i tyle, niemniej nadal jest scena, w której pytają geja, czemu ten nie ujawnił się wcześniej przed innymi. Myślałem, że padnę ze śmiechu. W sumie to był jedyny moment, jak byłem bliski śmianiu się podczas seansu.

Jedynie aktorzy nie czuli się komfortowo podczas klnięcia, ale doszli do wniosku, że przekleństwa muszą zostać. To i ujęcie ściągania majtek spod sukni, gdzie pani jest pokazana od pępka w górę, więc na początku nie wiadomo, co robi.

1/5

W królewskim stylu ("The Royal Treatment")

20 stycznia | 90 minut | Netflix

Z serii filmów o spotkaniu Księcia z bajki. Dosłownie. Tylko w tej wersji Książe nie jest jakiś fajny – atrakcją jest tylko to, że jest bogaty. I chce bohaterkę, pomimo jej chamstwa i zachowania pasywno-agresywnego, zwiastującego patologię w ciągu najbliższego roku.

Bohaterka rozdaje pączki i kupuje za nie gazety w kiosku. Z zawodu jest fryzjerką, na początku pokazując swoje serce ze szczerego złota, gdy oszczędności oddaje na naprawę elektryki w jej zakładzie (płacąc gościowi, którego tego nie naprawi). Zbiegiem okoliczności Książe poprosi ją o strzyżenie, ona przyjdzie i strzeli focha na widok jego matki źle traktującą służbę (focha strzeli oczywiści na faceta). To tyle z budowania fabuły, postaci lub relacji między nimi – on ją polubi, bo jest „autentyczna”, zaprosi do siebie, jakieś tam pierdolololo po drodze, a w finale ślub. Oczywiście Książe jest obiecany komuś, ale „ucieknie sprzed ołtarza”, aby być z bohaterką. Nawet kurwa na koniu do niej przyjdzie. A oświadczy się po włosku.

A co z tamtym ślubem? Miał być w końcu ważny i rozwiązać jakieś problemy. Co teraz? Otóż koniec filmu. Jest on fantazją, tutaj nie może być żadnych konsekwencji.

PS. Czemu netfliksowy lektor olewa kwestie mówione po włosku?

2/5

Mistrzowie mistyfikacji: Historie słynnych oszustów - miniserial

18 stycznia | 3 odcinki po 30-60 min | Netflix

Docu-drama, w której drama kładzie warstwę doc. Nie wierzę w ani jedno słowo, ani jedną twarz. To aktorzy, marny scenariusz, reżyseria wszystkiego – byle tylko podkręcić każdy moment. Niby opowiadają o oszuście, który stał się właścicielem życia czyjejś matki, czyjejś córki, ale brak tu analizy i zrozumienia czegokolwiek. Chodzi wyłącznie o emocje, ale pozbawione pierwiastka ludzkiego: oglądałem to zdezorientowany, czy ja powinienem to faktycznie traktować jak dokument? Finał ściśnięty, pozbawiony wagi – nie mieli żadnej konkluzji przygotowanej i wyszło płasko. Wysłuchałem historii, nie mam żadnych wyciągniętych wniosków – może poza tym, że najwyraźniej to nie jest rok docu-dram.

1/5

W sidłach pożądania ("Shattered")

14 stycznia | Amazon Prime Video

Kolejny film Malkovicha z 2022 roku. Tutaj chociaż umiera.
 
Poprzedni film Malkovicha był zżynką „Milczenia owiec”, a tutaj myślałem, że to nowa „wersja” „Misery”. Chłop wchodzi w związek, całość jest erotyczna, tylko okazuje się, że jej chodzi o jego pieniądze. I unieruchamia go w jego własnym domu. Teraz sytuacja jest krytyczna, na szczęście w punkcie kulminacyjnym pomoże mała dziewczynka. Serio.
 
Grzech całości polega na tym, że to po prostu nie jest angażujące. Szkoda mi było chłopa, ale w sumie nie potrzebowałem się w to mieszać. Każdy tutaj jest idiotą, baba się skrada po domu wiedząc, że jest cały czas widoczna na kamerach, zagadka jest oczywista, zwroty akcji przewidywalne i było wiadomo, że na końcu przeżyją i nikt się niczego nie nauczy. Nudy. Twórcy próbowali udawać, że to jest o tym, że bogaci nie używają tego, co mają, więc im to odbiera się siłą i są sami sobie winni, ale kto by słuchał takich bzdór. W pamięci pozostanie tylko John Malkovich w kurtce, jakby był menelem na stadionie X-lecia.
2/5

Sex Appeal

14 stycznia | Disney+

Ma swoje zalety, ale tego nadal nie da się oglądać.

Co by było, gdyby Paris z Gilmore Girls nie była śmieszna, nie lubilibyśmy jej i w ogóle nie miała swojej historii, w której zaczyna jako odpychająca osoba, która z czasem zostaje przyjaciółką Rory? Wtedy mielibyśmy bohaterkę Sex Appeal, która w pogoni za lepszymi ocenami próbuje utworzyć algorytm pozwalający jej zrozumieć seksualność. Ja też tego nie rozumiem, ale chodzi o to, że umawia się z przyjacielem na bycie fuck buddies (tak, w tym filmie klną), aby praktykować czynności seksualne w celu nabrania w nich wprawy, by bohaterka była w tym dobra, gdy spotka swojego internetowego chłopaka. Tak, fabuła z pornosów, tylko w tym wypadku pornosy są dużo lepsze.

W jakimś stopniu chcę pamiętać, że to film dla młodszych osób – gdy chodzą do szkoły i jest codziennie ta presja, że jest się kimś gorszym, jeśli jeszcze się nie zaczęło życia romansowego: nie masz dziewczyny, nie całowałeś się, nie było seksu. Tak, seks jest tematem, który wszystkich wprawia w zakłopotanie, nie umieją o tym mówić i przez to tworzą warunki, w których gadanie na ten temat jest zakazane, wstydliwe, a tym samym: tajemnicze. Seks fascynuje i człowiek chce o nim jak najwięcej – tylko że takie filmy same dokładają problemów. Po tym, jak tutaj pokazana jest masturbacja, bałbym się dotknąć samego siebie, serio. Dobrze, że inne aspekty życia nie są przedstawiane w ten sam sposób. Jedzenie ciastka pokazane w wymyślny, audio-wizualny sposób tak samo, jak bycia pocałowanym w tym filmie, byłoby gwarancją plajtacji wszystkich cukierni na świecie. Nie pomaga, że to naprawdę bezduszny film, gdzie żartem jest uderzenie faceta w krocze za próbę pocałowania. Potem ten sam facet odmawia bycia fuck buddies, ale bohaterka pokaże mu dekolt i już się zgodzi. Śmieszne.

Przy tym wszystkim jednak są tu momenty zabawne – szczególnie rozmowy o seksie, tak po prostu. Wtedy film jest najbliżej normalizacji tego zakazanego tematu. Końcówka też zasługuje na pochwałę, gdy bohaterka dostaje gorzką lekcję życia. W takich chwilach wierzę, że twórcy mieli dobre intencje, ale zmuszam się do pamiętania tych wszystkich porytych momentów, gdy chciałem wyjść i kontynuować seans w mieszkaniu sąsiada.

3/5

Los komika ("El Comediante")

14 stycznia | Netflix

Nie jest źle, tylko dosyć monotonnie. Takie trochę amerykańskie indie, tylko po hiszpańsku i w sumie samo nie wie, co chce przekazać.

Cała fabuła to w sumie opowieść o człowieku, który ma mało pieniędzy. Wykonuje stand-up i na jego potrzeby opowiada prywatne rzeczy związane z przyjaciółką, która wierzy, że ma kontakt z kosmitami. Potem bohater zgadza się zostać dawcą spermy dla koleżanki, żeby mogła zajść w ciążę. Ma psa, któremu nie może zmienić imienia przez przejęzyczenie, bo to kosztuje. W restauracji zamawia tylko zupę warzywną. I tak to leci, swoim tempem, raczej wolnym i niespecjalnie ekscytującym.

Wszystko ogólnie idzie w stronę opowieści o człowieku, który zmienia swoje życie w wieku 40 lat. Przestaje się trzymać starych pomysłów i ryzykuje, odkrywając w sobie nowe talenty, a stare wykorzystując inaczej. I w sumie jest to miłe, tylko też obojętne. Na dodatek są obecne tutaj elementy low-fantasy w stylu K-PAX, wspomniana dziewczyna chyba faktycznie coś miała wspólnego z innymi światami… Ogólnie no, pomysły były, tylko widz nie bardzo wie, co z nimi zrobić po seansie. I nie zależy mu, by nad tym posiedzieć.

PS. To chyba film z 2021 roku, ale niech będzie. Obejrzałem przez pomyłkę, w dobrej wierze.

1/5

Scream

14 stycznia | Kino

Filmy i seriale z serii Scream zawsze* dawały mnóstwo frajdy przy oglądaniu. Oferowały świetną intrygę, gore, bohaterów – to były po prostu inteligentne, dobrze zrobione tytuły. Do tego miały w sobie mniejszy lub większy element zabawy: były samoświadome istnienia innych horrorów oraz współczesnej kultury, komentowały ją. Teraz wychodzi część piąta, bez piątki w tytule, ponieważ… tak się teraz robi filmy, tak ogólnie. I nie robi się ich najlepiej, więc pewnie dlatego Scream z 2022 roku jest, jaki jest.

Fabuła jest tak skąpa, ale wystarczy tylko powiedzieć: zaczyna dochodzić do morderstw. Tym razem morderca jest absurdalnie słaby. Po prawie godzinie seansu zacząłem się pytać: dlaczego jeszcze nikogo nie zabił? Zaatakował, ale wszyscy żyją – dopiero po chwili przypomniałem sobie, że zabił jakiegoś pijaka na parkingu, a mi to uszło z pamięci, bo pozostawiło na mnie tak małe wrażenie. I jakby tego było mało, to bohaterowie nie są dla niego żadnym wyzwaniem: cackają się z nim, są zwyczajnie głupi, popełniają błąd na błędzie. Nie mówimy tu też o żadnej historii, nie ma podejrzanych, nie ma postaci. Gdy na początku trzeciego aktu do akcji wkracza Sidney Prescott, to mogła strzelać do każdego, bo nikogo nie znała – tak samo zresztą, jak widzowie. Żadna nowa postać nie ma osobowości albo relacji z kimkolwiek innej niż „to mój przyjaciel”. Nie ma historii czy zagadki, nie mówiąc o świecie, w którym to się może rozgrywać, gdzie te zgony mają konsekwencje. W finale jest duża impreza w domu, a ja nie jestem pewien, czy ktokolwiek w środku wie, że jest seryjny morderca w pobliżu (który w większości zabija wyłącznie w szpitalu, który w tajemniczy sposób opustoszał – i trzeba do niego samodzielnie jeszcze podejść, żeby was zabił). Ludzie umierają, a ja pytam: kto to jest? Kim była ta osoba? I czemu ten film nie zaczyna się w 80 minucie? Co było wcześniej takiego, że trzeba było to pokazać?

Otóż np. robienie herbaty przez 10 minut. To twórcy pokazujący swój spryt, poprzez budowanie napięcia, jak ktoś bierze prysznic. Zbliżenie na to, na tamto, w końcu koniec prysznica. Chłop się wyciera i schodzi na dół, robi herbatę. Idzie na koniec pomieszczenie i otwiera lodówkę, drzwiami zasłaniając wszystko w tle. NAPIĘCIE ROŚNIE, LODÓWKA SIĘ ZAMYKA I W TLE NIC NIE MA! Postać idzie na drugi koniec pomieszczenia i tam też otwiera lodówkę, blokując wszystko za sobą. Tak, tym razem też tam nic nie ma. Słychać dźwięk otwieranych drzwi! Myślę sobie, że znajdzie tam żywą kurę – na tym etapie spodziewam się najgorszego możliwego rozwiązania. NAPIĘCIE ROŚNIE, POSTAĆ PODCHODZI DO PÓŁOTWARTYCH DRZWI I JE ZAMYKA! Po czym pojawia się morderca i wbija nóż w szyję postaci. Nawet ładnie to wygląda, nóż wychodzi z drugiej strony aktora. Koniec sekwencji. Twórcy chyba nie wiedzą, że wyprowadzenie odbiorcy w pole nie jest tym samym, czym inteligentne konstruowanie narracji. Nie wystarczy czegoś usunąć, bo wtedy jest pustka. Trzeba coś dać, czym zastąpić to, z czego rezygnujemy.

Jest w tym filmie scena pod koniec filmu, gdy morderca wyjawia ofiarom, czemu zabijał. Miał pewien plan i widać, że za tym stał całkiem dobry pomysł na cały film. Problem w tym, że po usunięciu tej jednej sceny, po całym pomyśle nie zostałby ślad w reszcie filmu – nic nie zostało zrobione, aby doprowadzić do tej sceny z mordercą, zasłużyć na nią, wesprzeć ją. Czyli z tego wszystkiego mógł powstać udany film. Wyszedł beznadziejny, ale za to całkiem świadomy swojej beznadziejności, jeśli to cokolwiek znaczy. Na pewno to tytuł zastanawiający – czy jego beznadziejność jest więc planowana? Czy celowo ten film nie może się zacząć, nowi bohaterowie są tak nieinteresujący, a relacje między nimi nieistniejące? Czy bezcelowość powstawania tego tytułu była zamierzona – tylko dlatego, że tak się teraz robi filmy?

Na pewno nie zmienia to faktu, że Scream z 2022 jest słaby sam w sobie.

PS. Powiedziałam mamie, że wiem, że moim ojcem jest ktoś inny i on to usłyszał i przeze mnie teraz nie są razem – E?

*nie widziałem czwartej części i trzeciego sezonu (bo nigdzie nie ma tego ostatniego)

4/5

After Life - sezon III

14 stycznia | 6 odcinków po 30 min | Netflix

Ricky dalej chce poprawić nastawienie wśród widzów. Opowiada o życiowych dramatach przy pomocy protagonisty-dupka i pokazuje, że ze wszystkim można sobie poradzić. Można ruszyć dalej. Można mieć depresję i nie chcieć żyć, to naturalne. Można czuć winę. Wszystko fajnie, tylko nadal brzmi to troszkę sztucznie, jakby autor słyszał takie mądrości i starał się je sprzedać swoim językiem, ale widać, że nie doszedł do tego samemu. Bardziej chce pomóc niż ma coś do powiedzenia. Chce rozwiązać problem, który go nie dotyczy.

Efekt nadal jest miły, chciałem to oglądać. Smutne kino pełne wulgarnych żartów, niezręcznych postaci pokazujących, że szczęścia nie można znaleźć lub powtórzyć. Ma się je raz i trzeba je docenić, gdy inni żyją jeszcze dłużej od nas bez nawet minuty takiego szczęścia.

A na koniec wszyscy umrzemy. Mało oryginalne, ale za to szczere. To cały serial w pigułce.

3/5

Pudham Pudhu Kaali Vidiyaadhaa - miniserial

14 stycznia | 5 odcinków | Amazon Prime

Zbiór pięciu segmentów, każdy o innej historii związanej z okresem lockdownu. Nic specjalnego samo w sobie, ale jednak zbiera trochę sympatii za podjęcie tego tematu. Tak najzwyczajniej w świecie dobrze jest zobaczyć, że ten cyrk to nie jest tylko część naszego kraju, ale podobne rzeczy widać też choćby w Indiach. W tym zrzucanie odpowiedzialności na wyróżnione osoby, które nie są zaangażowane w cały cyrk, nie mają zdania, wykonują tylko swoją pracę – byle babcia może przegadać policjanta, który chce ją zawrócić do domu, bo lockdown, a ona: „panie, daj mi spokój” i se drepcze dalej. Postaci na ekranie faktycznie noszą maski, mają wymazy z nosa… Nie czyni to produkcji dobrą w najmniejszym stopniu, ale jednak miło mi jest to zobaczyć i pomyśleć, że ekran potwierdza rzeczywistość, że to faktycznie miało miejsce. W jednym z odcinków nawet bohaterka mówi, że nie ogląda starych filmów, bo nie czuje z nimi powiązania.

To pomijając – poszczególnie fabuły są oderwane od rzeczywistości, pozbawione wstępu lub wprowadzenia, ale za to chcą być pozytywne w ten lub inny sposób, wnieść do naszego życia trochę dobrej energii. Spore ma tu też znaczenie, że to kino z Indii, to zupełnie inna wrażliwość. Gdzie indziej ten sam tytuł byłby banalny lub nienaturalny, uproszczony. Tam inaczej do tego podchodzą i jeśli tego nie akceptujemy, to mamy problem. To nie jest tak, że inaczej nie umieją – oni tam uważają, że taki efekt jest dobry. Czepmy się całego nurtu, zamiast pojedynczych tytułów.

Dobrze zapamiętam historię małżeństwa, które nie odzywa się do siebie, mieszkając pod jednym dachem – a nerwowe oczekiwanie na wynik testu zbliża ich do siebie. Ładne, ale niczego ze sobą nie niesie: covid nie zastąpi dialogu. W innym segmencie gej używa lockdownu jako metafory do swojego życia w zamknięciu – pomysłowe, ale to tyle. Bohater mówi to i jest z siebie zadowolony, efekt na innych ludzi (rodziców) już nie jest potrzeby do pokazania, kończymy. Nie chodzi w końcu o żadną zmianę, tylko ten pozytywny impuls: „ale im powiedział!”. Pozostałe historie mają w sobie jeszcze mniej, z czasem będą tylko tracić: bo zmienią się czasy i przestaniemy rozumieć bohaterów. Sama produkcja nawet nie zamierza pomóc nam wczuć się w sytuacje protagonistów albo ich zrozumieć. To tylko melancholijne obrazy z odrobiną zachęcania: „dasz radę! Wytrzymasz!”

Później w ciągu roku wrócę jeszcze do tematu ujęcia okresu covida w kinie, bo jak na razie jest z tym byle jak. Jakie są tego przyczyny? Według mnie jedna z trzech rzeczy – albo i wszystkie naraz, tego się nigdy nie dowiemy:

  • brak umiejętności opowiadania o współczesności, wszyscy tylko naśladują, więc odtwarzają przeszłość
  • brak szczerości i odwagi potrzebnej do opowiadania na bieżąco
  • brak zainteresowania, wszyscy mają dosyć covida i traktują go wyłącznie jako niedogodność, którą chcą mieć już za sobą, ogólnie kiepski pomysł z punktu widzenia komercyjnego

No i jeszcze czwarty: jak taki artysta się weźmie za ten temat, to raczej umrzemy z nudów, nim otrzymamy coś wartościowego. Niech już zostaną przy powtarzaniu setny raz w tym tygodniu, że wojny są be, a gejom i czarnym było źle sto lat temu.

3/5

Archiwum 81 ("Archive 81") - miniserial

14 stycznia | 8 odcinków | Netflix

Bohater jest archiwistą i pasjonatem starych nagrań wideo. Dostaje propozycję odrestaurowania grupy dokumentów, które znaleziono w spalonym bloku. Nagranie za nagraniem, pochodzące z lat 90 i nagrywanych kamerą przez młodą studentkę, poprowadzi naszego protagonistę w objęcia tajemnicy…

Raczej zbiór schematów, które powinny działać, są znane i dosyć lubiane – wszyscy mają jakiś sekret, w nocy dzieje się coś, czego nie rozumiemy, jest jakiś niedostępny obszar albo pokój, czy też historia sięgająca kilku pokoleń wstecz. Niewiele jednak za tym stoi, dosyć standardowa historia korzystająca ze znanych zabawek, by osiągnąć efekt, zamiast opowiedzieć historię mającą taki efekt. Film jest pozbawiony jednej, konkretnej perspektywy. Niby mamy protagonistę, ale później oglądamy całe retrospekcje, o której nie mógł wiedzieć, albo nawet są wydarzenia mające miejsce w teraźniejszości bez wiedzy bohatera, ale i tak je widzimy. To wyraźnie nie było coś, co twórcy przewidzieli, po prostu podążali za schematami – nieważne, czy miałyby one sens w obrębie ich produkcji.

Ogólnie to tytuł, który skupia moja myśli na różnych tematach, żadne nie mają jednak związku z nim samym albo jego jakością. Na przykład: słaby kostium. To już kolejna produkcja, która myśli, że wystarczy odebrać bohaterom smartfony i już, jesteśmy w latach 90. Zachowanie bohaterów, ich stroje, scenografia – to nadal mogłoby podchodzić pod współczesność. To jednak bardziej trend o szerszym znaczeniu, niż wada lub cecha tej jednej, konkretnej produkcji.

Nie wkręciłem się w to, powiem wam. Szósty odcinek oglądałem z zainteresowaniem, reszta tak sobie. A ja przecież lubię te wszystkie rzeczy, tutaj nie mają one jednak żadnego charakteru, osobowości. Całość zrealizowano na podstawie podcastu nadawanego od 2016 roku; wysłuchałem pierwszy odcinek i stwierdzam, że ma więcej charakteru i lepszą narrację. Serial na jego podstawie to obrót o 180 stopni względem pierwowzoru, zmiany są wyraźne, liczne i łatwo zauważalne. Przede wszystkim jednak tonacja – adaptacja sprawia wrażenie Lost, gdyby w nowym wydaniu składało się z dwóch aktorów siedzących na plaży przy ognisku. A jeden mówi tylko kwestie w stylu: „chciałbyś, żeby taka była prawda? Nie dostrzegasz szerszego obrazka, przyjacielu. Kiedyś ci go wytłumaczę…”

I czemu na wszystko mówi się podcast? To słuchowisko, jak kiedyś w czasach radia. Fabuła, aktorzy, efekty specjalne, scenariusz.

5/5

Dom ("The House")

14 stycznia | 90 min | Netflix

Pierwsza perełka roku.

Film antologiczny albo miniserial – na Netfliksie jest tym pierwszym, na IMDb tym drugim. Go figure. Faktem jest jednak, że chciałbym zobaczyć drugi sezon. W każdym tytułowa lokacja jest motywem przewodnim, można nawet podejrzewać, że to cały czas ta sama lokacja w różnych okresach historycznych. I w każdej dom symbolizuje coś innego, tonacja za każdym razem jest inna, fabuła i bohaterowie też. Za każdym razem jednak mówimy o produkcji, która pragnie podsycić sny swoich odbiorców, nakarmić ich koszmary. To smutne, niepokojące, pobudzające fabuły. Najbardziej przerażająca może być ostatni segment, w której dom w bolesny sposób okazuje się czymś innym, niż stałym punktem naszego życia. Nie możemy do niego wrócić, nie możemy w nim szukać schronienia, nie możemy przekazać go dalej. W końcu domy też w końcu przestają być przydatne. Za sto lat ich nie będzie, a tak bardzo o nie walczymy, pragniemy ich, tyle dla nas znaczą, stają się wręcz sensem naszego życia!

Temu trzeba stawić czoła samodzielnie. Szkoda zdradzać cokolwiek więcej. Seans niejasny, dezorientujący, kołujący myśli… A jak przepięknie zanimowany!

1/5

Hotel Transylwania: Transformania ("Hotel Transylvania: Transformania")

14 stycznia | 80 min | Amazon Prime

W ciągu pierwszych minut synowy bohatera odpierdala taką manianę, że trzeba dosłownie zatrzymać czas, aby ratować ludzkie życie. W ciągu następnej godziny uczymy się przepraszać za ratowanie życia oraz akceptować, a także nagradzać ludzi niezważających na ludzkie życie. No cóż.

Widać, że to jest czwarta część serii, na którą od początku nie było pomysłu. Teraz kradną od świątecznego krótkiego metrażu ze Shrekiem z 2007 roku. Bohater chce odejść na emeryturę i przekazać tytułowy hotel córce i jej mężowi, ale się rozmyśla w ostatniej chwili przy pomocy kłamstwa i zmyślania, scenarzyści dają z siebie wszystko, aby doprowadzić do zbiegów okoliczności… I w sumie już mi się nie chce pisać dalej. Nie śmiałem się, nie zasnąłem, było mi to obojętne.

Fajnie się dowiedzieć, jak w trakcie podróży samolotem można zaczerpnąć świeżego powietrza. Dobre to było. Ogólnie sama „animacja” jest naprawdę udana: szybka, ekspresyjna, ktoś tam próbował. Nie miał tylko postaci albo kontekstu do dyspozycji, więc… jest ruch i ekspresje.

5/5

Ray Donovan: The Movie

14 stycznia | 100 minut | Showtime

Ostatni odcinek wspaniałego serialu. I tak też go oceniam. Jestem emocjonalnie wyniszczony i za to wdzięczny.

2/5

Gold

13 stycznia | Amazon Prime

Jeden aktor i pół pustej Australii. Dramatyczny spacer do przespania.
 
Tytułowe złoto jest transportowane w pojedynkę przez typa granego przez tego aktora z Piwnego Wietnamu. Charakteryzacja, gra aktorska oraz praca kamery jest w zasadzie bez zarzutu – udaje się sprzedać wrażenie oglądania człowieka, który kroczy ostatnimi siłami już jakiś czas. Wszystko po to, aby dostarczyć kruszec. Nie ma prawie żadnego przystosowania, nie ma sprzętu, nie umie przetrwać w takich warunkach. Lokacje są brudne i brzydkie, ale w kadrze udaje się w nich znaleźć tragiczne, bezlitosne piękno.
 
To tyle. Całość jest obojętna, bo nie umie zaangażować w rozwój wydarzeń, ponieważ jest filmowa. Dramat takiego bohatera mógłby naprawdę wystarczyć w ogarniętych rękach, ale tutaj oglądamy historię udramatyzowaną, dostosowaną do struktury filmowej. Są tutaj zbiegi okoliczności i inny rozwój wydarzeń dostosowany do podziału fabuły na trzy akty. I gdy w wielkim finale oglądam bohatera otoczonego przez pięć lub sześć szczekających hien, to twórcy naprawdę mieli pecha, że akurat dzień wcześniej oglądałem, jak hieny wpierdoliły sarnę na żywca jak tylko ją unieruchomiły, więc to tym bardziej było dla mnie niezdatne do oglądania. Z każdej strony widziałem tylko sztuczny film, a nie nic więcej. Plus finał, który kończy się nie wyjaśnieniem niczego oraz kilkoma zbiegami okoliczności, które by przeszły tylko w grze z lat 80., gdzie było ograniczone pole widzenia.
 
PS. Co za śmieszek nazwał to thrillerem? Gość siedzi dupą na piasku przez półtorej godziny.
5/5

Wolf Like Me - sezon I

13 stycznia | 6 odcinków po 30 min | Amazon Prime

Bohaterowie gadają i pomagają sobie, czego chcieć więcej?

Gary jest samotnym ojcem wychowującym Emmę: jedenastoletnią dziewczynkę z atakami paniki. Mają przeszłość, ale nadzieja pojawia się, gdy uczestniczą w wypadku samochodowym: wjechała w nich Mary. Gary biegnie po zabawkę, która uspokoi Emmę, ale ta jest spokojna: Mary dała radę to zrobić kilkoma słowami. W ten sposób zacznie się relacja tych trzech osób: uszkodzonych, zmęczonych życiem, niosących za sobą ciężar przeszłości, który zaczną sobie powoli pomagać w naprawianiu, godzeniu się z nim, wymazywaniu go. I tak dalej. Plus, jak tytuł wskazuje, jest w tej opowieści obecny wilkołak. Bo czemu nie.

To naprawdę jest produkcja, gdzie każda główna postać ma mnóstwo osobowości i historii, które następnie są wykorzystane do zbudowania pełnych relacji z innymi postaciami. To serial, gdzie naprawdę można oglądać tych ludzi, jak siedzą i gadają, a seans nadal będzie pozytywnym, kojącym doświadczeniem. Wszystko, co te postaci osiągają ze swoją wzajemną pomocą jest wiarygodne i zasłużone. Twórcy dodali parę tajemnic – nie tylko w temacie przeszłości, o której nie chcą mówić, ale też są takie rzeczy, jak np. czemu Mary nie chce iść do włoskiej restauracji? Sporo tutaj uroczego humoru, w gruncie rzeczy oglądamy komedię romantyczną, ale autorom udaje się w ostatnim odcinku zbudować nawet sporo napięcia i wykorzystać Australijski urok.

Pisanie więcej oznacza zdradzanie i psucie niespodzianek, więc przestanę. Ładny serial do obejrzenia na jeden raz, by następnie zacząć wyczekiwać ciągu dalszego, którego nie mogę się doczekać. Rok 2023 będzie piękniejszy z jeszcze jednego powodu.

SEZON II: Fajnie, że taki dziwny serial dostał drugi sezon. I najwyraźniej twórcy celują w kolejny, znowu mistrzowsko zawieszając clifhangger. Podczas oglądania dotarło do mnie, że to w sumie taki sam typ produktu, jak Zmierzch i reszta low-fantasy young-adult, tylko właśnie dla dorosłych. I zrobionych dobrze, to największa różnica. Cały koncept jest trudny do potraktowania serio na początku, ale twórcy to robią, a ja do tego dołączyłem. Zaczynamy trochę czasu po I sezonie, kiedy bohaterowie będą mieli dziecko i w związku z tym są liczne nowe doświadczenia dla nich. I oglądamy, jak oni sobie z tym radzą. Jak puszczają im nerwy, jak znajdują spokój, jak są dla siebie wsparciem oraz jak się gubią, obwiniając się nawzajem o różne rzeczy, by po jakimś czasie przejść autorefleksję. Protagoniści są tutaj świetni: realistyczni, rozumiemy ich i mamy nadzieję, że spotka ich jednak wspólny happy end pomimo problemów, które są znajome każdemu z nas. Nawet jeśli dzieci osobiście nie mamy.

 
Moim faworytem nadal jest Emma. Takie dzieci chcę oglądać na ekranie. Proszę, nie dzwońcie na policję…
 
Cały sezon obejrzałem na jedno posiedzenie. W środku były jakieś problemy, ale trzy ostatnie odcinki chwytają widza i nie pozwalają mu odpuścić dalszego seansu. A i tak koniec końców musimy czekać rok na ciąg dalszy. Mniej w tej serii takiego wzajemnego oparcia bohaterów, więcej tutaj kłótni, chociaż kończymy na niemal melodramatycznej gotowości do samopoświęcenia. Najwięcej tutaj jednak właśnie napięcia – siostra z mężem martwią się o Emmę, czy jest poprawnie wychowywana, chcą interweniować, pojawia się wiele wątpliwości czy dorośli bohaterowie faktycznie powinni być razem, plus oczywista kwestia zagrożenia życia poprzez tytułową istotę i niepewność, co się stanie z ciążą, co z niej wyniknie. Najlepsze jest to, że to nie są żadne metafory prawdziwych problemów, one tutaj są we własnej osobie, a wilkołaki dodają swoje oddzielne, dodatkowe trudności. To wszystko tworzy finał sezonu, który naprawdę trzyma za gardło.
 
Wciąż świetny sezon.
1/5

Bez wahania ("Brazen")

13 stycznia | 90 min | Netflix

Spełnienie marzeń o zostaniu pisarką, policjantką i prostytutką internetową w 90 minut. Do tego jeszcze znalezienie miłości swojego życia, pomszczenie śmierci siostry oraz krytyka osób krytykujących zarabianie na życie poprzez świecenie dupą za pieniądze przed kamerkami. To ostatnie może być nieumyślne, ale i bez tego na papierze wydaje się to kompetentny pakiet.

Całkiem nieźle, jak na kryminał zrobiony na zamówienie i wyłącznie z tego powodu. Wszelkie dodatki są tylko po to, aby odróżnić ten tytuł od innych – tutaj pisarka kryminałów szuka mordercy swojej siostry, która jest nauczycielką i prostytutką. W finale, żeby zwabić zabójcę, zacznie udawać swoją siostrę przed kamerką. I morderca się na to nabierze.

Ogólnie to niedorzeczny film zrobiony po łebkach, gdzie na siłę doprowadza się do pewnych wydarzeń. Miłość życia mieszka po sąsiedzku, a współpraca z policją to kwestia jednej rozmowy z szefem (i użyciem argumentów w stylu: „No chyba coś wiem, skoro tyle kryminałów napisałam”). Bardziej mi przeszkadza brak człowieczeństwa na ekranie – wszelkie reakcje czy relacje pozbawione są pierwiastka ludzkiego. No dajcie spokój – oglądamy śmierć czyjejś siostry, co prowadzi do jednego płaczu i minutę później mamy to odhaczone, już do tego nie wracamy. Do tego internetowa pornografia w wersji bardziej soft niż reklamy pepsi, praca policjanta bardziej nieangażująca niż ludzie mówiący, że pepsi jest fuj, gdy zobaczą, jak je pijesz.

Plus kilka absurdalnych dialogów.

3/5

Przesyłka specjalna ("Special Delivery")

12 stycznia | Warsaw Korean Film Festival

Kino schematów – jedne udane (samochody, pościgi, walka), drugie nie (zaangażowanie emocjonalne).

Ona jest kierowcą. Nie interesuje się, dlaczego kogoś wozi, kto ich goni i jaki jest powód ucieczki – ona tylko chce zarobić i jest dobra za kierownicą. Sprawy się zmienią, gdy w jednej pracy jej klientem będzie dziecko. Znaczy jego ojciec miał być klientem, ale już nie żyje. Ci, co go zabili, ścigają teraz dziecko. Bohaterka po początkowych wątpliwościach zrobi wszystko, by je ochronić.

Zrobi to tylko dlatego, że jest bohaterką filmu, a schemat mówi coś o budowaniu relacji i zaangażowaniu emocjonalnym. Twórcy tej części umowy nie wypełniają – nie wierzyłem, że faktycznie protagonistka przejęła się losem dziecka w większym stopniu niż takim, że jest po prostu dzieckiem i kilka razy płacze w filmie. Autorzy dostarczają za to całej reszty – pościgi samochodowe na ulicach miast są konkretne i pomysłowe, strzelaniny mają świetny dźwięk, starcia wręcz mają impakt. Wszystko w rytm dudniących dźwięków, które zapewne niektórym ułożą się w muzykę, ale nie mnie. Niemniej, dudnienie jest porządne.

Wciąż jednak jest to historia, w której antagonista torturuje ofiarę, a ta w ostatniej chwili wyciąga znikąd strzelbę i strzela do wszystkich, zabijając ich na miejscu… Z wyjątkiem antagonisty, który nawet nie znajdzie się pod celownikiem. Do następnej sceny zgarnie nowych NPC-ów, rzadko samemu będąc faktycznie w stanie zagrożenia. Chyba nawet zjedzie z czwartego piętra na ulicę samochodem i przeżyje, także tego. Siadając do seansu trzeba takie smaczki akceptować.

Na minus jedynie problematyczny chaos w montażu, ponieważ w niektórych scenach trudno powiedzieć np. kto w kogo uderzył samochodem. Poza tym seans bez większych problemów.

2/5

Underwater Federica Pellegrini

10 stycznia | Amazon Prime

Tytułowa postać to sportowiec uprawiający pływanie. Wielokrotna olimpijska medalistka i zdobywczyni rekordu świata.

Dokument o niej? Coś jak to, co możecie zobaczyć na TVP o sportowcach, których darzy się powszechną sympatią. Tytuł zrobiony na zamówienie: trochę biografii, laurki, dumy narodowej. I trochę o trudnosciach w sprostaniu wyzwaniom, przeważnie psychicznej. Niewiele z tego wynika, głównie „presja medialna, mam dosyć tego wszystkiego”. Największe wrażenie zrobił na mnie płaczący trener.

Komentatorzy sportowi wciąż nie dojrzali do tego, aby poruszać temat ludzkich osiągnięć. Są ślepi całkowicie na cały aspekt tego wszystkiego, zamiast tego patrzą w zupełnie inną stronę, szukając powodu, aby tylko sobie penisa wydłużyć. Sobie i widzom. A jak nie znajdą, to będą niezadowoleni. Nie żeby to były jakieś oryginalne wnioski – tak tylko piszę, że wciąż nic się nie zmieniło w tym temacie.

4/5

Dexter: New Blood - miniserial

9 stycznia | Tylko odcinki 9-10 miały premierę w 2022 roku, ale to też opinia o całym sezonie | 10 odcinków | Showtime

Nowy Dexter jest serialem wypełnionym światełkami bożonarodzeniowymi, historiami oraz typowością typową dla seriali z pierwszej dekady XXI wieku.

Dexter Morgan prowadzi nowe życie na śnieżnej północy . Na dodatek pod ich nosem działa seryjny morderca, o którym nikt nie wie poza nami, widzami – więc dzieje się naprawdę sporo. Poszczególne wątki prezentują różny poziom, osobiście za najlepszy uważam wątek walki Dextera z samym sobą – jest najbardziej złożony, brutalny i wiarygodny psychologicznie. To dzięki niemu najbardziej czuję, że oglądam coś ważnego, poważnego, ogólnie: dla dorosłych. Tu i tam można trafić na różne uproszczenia lub głupoty, ale to może być celowy zabieg – w końcu oglądamy kontynuację serii z 2006 roku, a wtedy takie rzeczy po prostu się robiło. Bohaterowie nie zawsze mogą być dojrzali, inaczej połowę problemów dałoby radę załatwić jedną, konkretną rozmową. Inne trudności rozwiązuje się tutaj cięciem montażowym – wszystko po to, aby prowadzić historię w konkretną stronę, żeby to jako całość robiło wrażenie. A po drodze np. mamy takie momenty, jak Dexter nokautujący kogoś w biały dzień w środku lasu. Jak przeniesie ofiarę do domu? Za pomocą cięcia montażowego. Co zrobi z ciałem? Zakopie przed domem. Dlaczego? A no żeby było napięcie, bo teraz mogą je znaleźć. Potem przeniesie ciało do miasta, gdzie je spali bez problemu, ale no, tak buduje się napięcie.

Wszystko to jednak prowadzi do 9 odcinka, gdy Dexter na naszych oczach staje się anty-bohaterem: robi coś, z czym się nie zgadzałem w naprawdę głębokim sensie tego słowa. Czuliśmy do niego sympatię, rozumieliśmy go, kibicowaliśmy mu i postrzegaliśmy jako kogoś dobrego, a tutaj w brutalny sposób jest widzom przypominane, że Dexter jest jednak psycholem. Świetne! Byłem kupiony i chciałem to oglądać dalej, ile tylko tego jeszcze wyjdzie. Było dla mnie oczywiste, że kontynuacja jest pewna.

ODNOŚNIE ZAKOŃCZENIA. Nie jest złe samo w sobie, ale nie pasuje do tego sezonu. Takie zakończenie powinniśmy zobaczyć za trzy-cztery sezony, kiedy historia naturalnie dojdzie do takiego etapu, ale teraz? Czemu? SPOILERY: ten sezon był o powrocie Jaya do bycia Dexterem, do rozpoczęcia jego relacji z synem, o stworzeniu sobie partnera wystarczająco mu podobnego jak i odległego, ale jeszcze żaden z nich o tym nie wiem. Harrison myśli, że jest Batmanem, a Dexter nie ma pojęcia, że tak naprawdę jest psychopatą. Ukarali seryjnego mordercę razem, Dexter myśli nad powrotem do dużego miasta… To jest świetny wstęp do seriali w starym stylu, na kilka sezonów naciąganej, ale przyjemnej opowieści. W drugim Dexter mógłby zrozumieć, że Harrison nie jest jego prawdziwym partnerem, w trzecim oboje mogliby zdać sobie sprawę, że są antagonistami – ale jeszcze udają, że jest w porządku. W czwartym unikaliby konfrontacji aż do finału, kiedy by zrozumieli, że żyć może tylko jeden z nich: syn albo ojciec.

Zamiast tego policjantka w ruinach podpalonego domu znajduje dowód, który mógł być podrzucony przy okazji podkładania ognia, więc na tej podstawie wsadza Dextera za kratki. Dexter ucieka przy pierwszej okazji, zabija po drodze niewinną osobę, zostawia stos śladów i chce uciekać z Harrisonem, ale ten mówi: „Co? Zabiłeś niewinną osobę? Jesteś potworem!” i strzela bez odrzutu, akurat w tej samej chwili znajduje ich policjantka (na węch), daje młodej nieletniej osobie 20 dolarów i każe spierdalać (!!!), Dexter umiera, koniec spoilerów. Nadal nie mogę w to uwierzyć.

1/5

Koniec świata czyli kogel mogel 4

7 stycznia

Wszyscy tu są szczęśliwi i biorą śluby. Jak mnie to wkurwia.
 
Fabuła nie jest łatwa w opowiedzeniu. Składa się z wielu wątków tworzących „całość”, silnie korzysta z tego, co wydarzyło się w poprzedniej części bez przypominania tamtych wydarzeń. W uproszczeniu i po wycięciu pierwszej połowy filmu: chodzi o to, że baba zgodziła się na małżeństwo, ale dla jej męża przyszły zdjęcia gołej dupy w objęciu faceta bez twarzy, więc stwierdziła „ten mój chuj mnie zdradza” i uciekła, a chłop za nią, bo nie wie, o co chodzi. Na końcu przeprosi, wszyscy wyjdą za wszystkich za mąż, będą tacy szczęśliwi.
 
Zacznę od tego, że mimo wszystko jest to kompetentny produkt – w tym znaczeniu, że zna swoją widownię i kroi się pod nich z pomysłowością i wirtuozerią. Fabuła ma potencjał komediowy, jest dobrze złożona i daje to, co odbiorca chce. Pozytywne emocje, pozytywną energię. Wygląda i brzmi to naprawdę miło, całość jest grzeczna i taka polskawa. Poza tym osobiście uwielbiam, że ciężar fabuły opiera się na robieniu zdjęć męskiej dupy. Problem tylko w tym, że bohaterowie są wierni nielogicznym wartościom: przypisywanie płciom ról, określanie jednej jako lepszej lub gorszej od drugiej dla zasady (nie z powodu jakiś argumentów na poparcie takich tez), oraz kochanie kogoś, kto zachowuje się w niezrównoważony sposób, bez uwzględnienia tego jako czegoś odstającego od normy. Kochasz kogoś, kto narusza twoją prywatność, ma cię w dupie i wierzy bardziej zdaniu innych o tobie niż tobie? Czego tu nie kochać, prawda?
 
Nikt z bohaterów chyba nie ma pracy, a jeśli już, to nie wygląda ona tak, jak w prawdziwym życiu. Nikt nie żyje i nie zachowuje się tak, jak w prawdziwym życiu: jak szwagier przychodzi pogadać, to najpierw się rozbieracie i wskakujecie do basenu, żeby krótką rozmowę odbyć na materacach. Dialogi są jakieś takie dziwne, jak zdania kilkukrotnie używające „że” – aktorzy wyraźnie wielokrotnie mają problem, żeby wymówić je naturalnie i robią pauzy w nienaturalnych miejscach. A tematyka filmu czy ogólnie jego rzeczywista wartość jest taka, jak kilkukrotnie przywoływany żart, że faceci nie potrafią opuszczać deski klozetowej. Hehe, a jak kobieta włącza wycieraczki, gdy nie pada, to będzie skręcać. Ubaw po pachy, szczyt twórczości, scenopisarstwa i kreatywności, w dupę to sobie wsadźcie.
 
Ps. To jest Kogel Mogel, nie kogiel mogiel.
1/5

The Hype House - sezon I

7 stycznia | 8 odcinków | Netflix

Program o tym, jak kilku ludzi słynnych z tego, że są słynni, zamieszkali razem i nic z tego nie wynikło i po półtora roku przestali razem mieszkać. Chyba.

Ogólnie dyskusja o tym tytule wcale nie dotyczy jego samego, tylko zjawiska młodych ludzi, którzy niczego sobą nie reprezentują, zdobywają sławę w Internecie i mnóstwo pieniędzy, co jest interpretowane jako oznakę nadchodzącej zagłady. To jednak temat na inną rozprawkę – jak sam program? Nijak. Nie poznałem żadnego z bohaterów, nie pamiętam żadnego, nie znam relacji którejkolwiek postaci, nie było historii pozbawionych wyolbrzymionej dramy albo niedojrzałości. Ktoś dostał covida, ktoś się pokłócił z kimś o chujwieco, ktoś wziął fikcyjny ślub z partnerką, która chciała prawdziwy i nic z tego nie wynikło. A na koniec mówią, że nagrywanie trwało półtora roku – z samego oglądania może jeden dzień, jakby go w większości przespali. Nawet nie zobaczyłem tytułowej lokacji tak naprawdę – to zwykły dom za kilka milionów, z barem, salonem i sypialniami, pozbawiony czegokolwiek, co by go wyróżniało. I jeszcze coś tam gadają, że podobne domy nie przetrwały, bo tamtejsze ekipy nie mogły się dogadać, ale oni stworzyli przyjaźń… Nie ma w tym nic, w co mogłem uwierzyć. Widziałem produkt. Nagle każdy okazuje się mieć trudne dzieciństwo, bezdomność z której wyciągnął go Internet, a za zarobione pieniędzy kupuje nie tylko traktory i inne zbędne gówna, ale finansuje operację jaskry u 17 kotów swojej ciotecznej ciotki.

2/5

The 355

7 stycznia | 2h | Peacock

Ten film powstał, bo jedna z głównych aktorek chciała film szpiegowski z samymi kobietami. I efekt końcowy jest dokładnie taki, jak film, gdzie jedynym aspektem zainteresowania twórców była płeć postaci.

Znacie to: jest jakieś urządzenie, które zagraża całemu światu. Trzeba kogoś szukać w Internecie – tam, gdzie wszyscy mają swoją zakładkę i można sobie poczytać o niej dziwnie wybiórczych rzeczy na wyciągnięcie ręki. Są sojusze, zdrady, powroty z grobu oraz przestarzałe „jesteśmy tacy sami, ty też zabijasz ludzi” (ewentualnie „Ja zabijam dla swoich, ty dla swoich”). Żadna z postaci nie jest szczególnie zaangażowana w cokolwiek, nawet jacyś statyści wcielający się w rolę rodziny któregoś szpiega, będąc na celowniku bandyty („Gadaj albo oni zginą!”) wyglądają, jakby tylko czekali na koniec zdjęć. Wszyscy bohaterowie zachowują się głupio i niedojrzale, nijak nie zasługując na opowieść o takim wymiarze, jakim jest globalne zagrożenie i dawanie z siebie wszystkiego, byle tylko uratować świat. Intryga i inne rzeczy fabularne są dezorientujące – na początku dwoje postaci na potrzeby misji udają nowożeńców, więc idą do łóżka, ale ona mówi do niego, że jest przyjacielem. Potem ten kolega umrze (aby wrócić do żywych 40 minut później), więc ona idzie do łazienki i opłakuje go… Czyli że co, kochała go? Sceny akcji są równie chaotyczne – nagle jest zasadzka, ktoś wbija do pokoju, cięcie i w środku jest więcej ludzi bez pokazania, jak się tam dostali. Niechlujny to tytuł. W pamięci pozostanie tylko Jessica Chastain robiąca parkour w szpilkach, oraz Lupita Nyong’o, skradająca się wentylacją (wielką jak korytarz) w szpilkach, z której wyskakuje boso, by na dole założyć obuwie. Szpiedzy.

Największą atrakcją jest tytuł – co prawda zupełnie nie wiedzieli, gdzie to wcisnąć do filmu, więc wepchnęli do ostatniej sceny w taki sposób, że mrugniesz uszami i przegapisz. Odnosi się do szpiega płci żeńskiej z okresu wojny o niepodległość USA, o którym do dziś nic nie wiadomo.

Faktycznie, ostatnie ujęcie jest na zwiastunie. Plus Penélope Cruz, Diane Kruger, Sebastian Stan, Junkie XL i Lee Smith (obaj dostali Złotego Garreta w przeszłości)

4/5

Aparatka ("El Deafo") - miniserial

7 stycznia | Trzy odcinki | Apple TV

Wystarczająco wyróżniająca się animacja o dziewczynce z podstawówki, która zaczyna nosić aparat słuchowy. Kreska jak z książeczek dla dzieci, a czas akcji to okres, kiedy młodzi słuchali płyt gramofonowych i nie byli uczeni języka migowego (jedynie czytania z ruchu warg). Świetna robota była wykonana z dźwiękiem i oddaniem wrażenia, które zapewne mają osoby głuche po założeniu aparatu, gdy wszystko jest stłumione i niewyraźne, trzeba faktycznie się nad tym skupić. Animacja przede wszystkim pomaga w przedstawieniu fantazji bohaterki, która w celu radzenia sobie z rzeczywistością wyobraża sobie siebie jako superbohaterkę walczącą z różnymi zagrożeniami. A tych trochę ma – i są one głównie pośrednie. Nauczyciele nie są jeszcze wyczuleni na to, że nie mogą się odwracać albo mówić będąc zasłoniętymi, bo jedna z uczennic nie jest w stanie słyszeć. Jest też sporo obaw względem tego, że przez obecność aparatu słuchowego inne dzieci będą ciebie wytykać palcami. Dobrze to zaprezentowano, w wystarczająco uczciwy i szczery sposób, chociaż fabularnie kręci się to wokół tylko jednego motywu, który został rozciągnięty. Całość ma trzy odcinki, każdy po pół godziny: już w pierwszym bohaterka zda sobie sprawę, że jest w stanie słyszeć nauczycieli, gdy ci wyjdą z klasy, za sprawą ich mikrofonu zawieszonego na szyi – ale dopiero w trzecim odcinku to zostanie wykorzystane. A innych takich osobistych rzeczy tu nie ma. Są ogólne wspomnienia z dzieciństwa, ale nie są za bardzo powiązane z motywem całości. Dlatego tak dobrze ten serial podsumowuje słowo „wystarczający”.

Podoba mi się, że w ogóle nie wyjaśniono, czemu wszyscy w tej historii są przedstawieni jako króliki – uwierzono, że widz sam nad tym usiądzie i się zastanowi, całość jest logiczna. Nie mogę jednak obiecać, aby ta produkcja została z kimś na dłużej. Spodoba się w taki sposób, że ją docenimy i jej kreatywne podejście do ważnego tematu, po czym nienastąpi raczej większa reakcja. Ponoć osoby głuche doceniły, że ich obraz jest taki pozytywny – ja, jako osoba wyobcowana z każdego możliwego powodu, oglądałem raczej z obojętnością. Chociażby moje okulary – z miejsca mogę podać większą ilość osobistych przykładów wspomnień związanych z ich noszeniem, niż jest w tej produkcji związanych z noszeniem aparatu słuchowego. Pamiętam, jak koleżanka Karolina przysiadła się na przerwie, żeby o tym ze mną pogadać, a ja byłem zbyt zaborczy, żeby pozwolić jej do mnie dotrzeć. Powinienem ją odnaleźć i jej za to podziękować. Jak zdejmowałem okulary idąc na przerwę. Jak nauczycielka chciała, żebym siedział bliżej tablicy, bo nic z niej nie widzę, ale z tyłu siedział mój kumpel Jacek, więc uparłem się na zasadzie „Bo tak”, żeby zostać z tyłu. I przepisywałem od niego z zeszytu tak, żeby nie widział.

Warto włączyć, warto pokazać młodym – polski dubbing jest solidny.

2/5

Kolacja dla czworga ("Quattro metà")

5 stycznia | Netflix

Banalne i o niczym, ale wystarczająco sympatyczne.

Typowa historia z gatunku ona spotyka jego i próbują być razem – z próba zamaskowania tego jako czegoś więcej, ale generalnie nic z tego nie wynika poza banałami, więc szkoda gadać. Grunt, że to włoska komedia romantyczna o początkach romantycznej znajomości. Wszystko na luzie, z przyjemną energią, nawet urocze. Całość pozbawiona jest jakiejkolwiek substancji czy wagi: za zdradę wystarczy przeprosić, dziecko wystarczy urodzić, babę wystarczy pocałować – tak jak w życiu. Seans szybko mija, o całości się zapomina i idziemy dalej.

3/5

Jak pokochałam gangstera

5 stycznia | Trzy godziny | Netflix

Trzy godziny pełne sztuczek filmowych. Da się oglądać.

Cała produkcja jest wizją artystyczną inspirowaną życiorysem Nikodema Skotarczaka, ale nie powinna być odbierana jako dokument lub biografia – czytamy na początku filmu. I nie ma w tym nic złego – oglądamy losy człowieka, o którym niewiele się dowiadujemy, poznajemy go w jeszcze mniejszym stopniu, wywierającym niewielkie znaczenia na rozwój wydarzeń w filmie o sobie. Wszystko jest tylko sugerowane albo wmawiane, nic nie jest prezentowane lub opowiadane, fabuła pozbawiona jest napięcia, konsekwencji lub logiki. Całość zrealizowano niemal wyłącznie przy użyciu sekwencji filmowych oraz innych sztuczek, a jak się ogląda? Całkiem nieźle. Jak na film, który trwa trzy godziny i ma ze trzy dobre sceny w sobie.

W sumie fajnie, że reżyser ma w głowie wszystkie filmowe sztuczki i używa ich wszystkich w tym filmie. Nawet umie je zrealizować – pościgi, sceny zbiorowe, erotyczne czy przy skomplikowanego oświetlenia, wszystko to zrobiono bez zarzutu. Inną sprawą jest, czy umie je stosować jako środek do opowiedzenia historii czy coś w tym stylu: i tu odpowiedź jest negatywna. Dosyć szybko doszedłem do wniosku, że jedynym kryterium jest to, czy twórcom coś wydaje się fajne. Nie dlatego, że fajne „bo”, tylko już same „fajne” wystarczy. I tak np. słuchamy ulubionych piosenek reżysera, które nie pasują do okresu historycznego, ale to nie ma znaczenia. Jest energia i teoretycznie dobrze się ogląda. Sam film jest o niczym, niczego nie opowiada, a szczególnie prawdy. Na końcu składanie kwiatów na grobie jest taką samą zagadką, co na początku, tylko po drodze przestali udawać, że to ich obchodzi. W centrum zainteresowania była jedynie legenda, która stała się paliwem dla stosowania sztuczek filmowych.

Humor też jest. Niewiele i na poziomie: „Chyba ty”. Wyjątkiem jest scena ucieczki przed policją: uczciwie rechotałem podczas oglądania. Zaskoczenie i ciężar spadający na bohaterów na naszych oczach, jak powoli zdają sobie sprawę z tego, w jakiej są sytuacji: to jest prawdziwy humor!

2/5

Zbuntowani ("Rebelde") - sezon I

5 stycznia | 8 odcinków | Netflix

Kolejne wyobrażenie dziesięciolatków o tym, jak będzie wyglądać nastoletniość i studia. Wszyscy są utalentowani (chociaż nic nie umieją), ładni, bogaci i przystojni, gardzą rodzicami i nauczycielami, żyją na paliwie zbudowanym z pasji do tworzenia muzyki, chociaż nie mają nic do powiedzenia. I romansują każdy z każdym – no, prawie. Albo nie jesteś w związku, albo masz dwóch partnerów i kolejnego kandydata oraz dylemat, inaczej się nie da.

Na pewno warto pochwalić tę produkcję za to, że z sukcesem osiąga swój schemat. Aktorzy świetnie wypełniają swoje zadanie – kto ma być uroczy, ten jest uroczy. Kto miał być dupkiem, ten jest dupkiem. I wszyscy z całym sercem biorą udział w tym cyrku. Nie ma w nikim grama zażenowania czy niezręczności, każdy czuje się świetnie na ekranie. To dla nich zabawa, gdy tańczą i śpiewają, albo grają na pianinie trzema klawiszami na zmianę. A jak jedna dziewczyna zagra dziesięcio-sekundowe solo na perkusji, polegające na uderzeniu po kolei w każdy talerz, to wszyscy będą sikać po nogach z wrażenia. Ja bym tak nie umiał.

Całość jest naiwna, odklejona od rzeczywistości, ma głupią fabułę z jakąś tajną organizacją kierującą szkołą, dziecinnych bohaterów mających idiotyczne aspiracje, których receptą na sukces jest uwierzyć w siebie, oraz muzykę, która jest pozerska. Teksty piosenek są sztuczne i banalne, a ich wokale… Cóż, może i mają ładne głosy, ale nie chcę mówić, czy są na auto-tune, bo to raczej cała produkcja zmusza mnie do takiego myślenia, nie same barwy ich głosów.

Całość jest remakiem meksykańskiego serialu z 2004 roku, który w trzy lata rozrósł się do 440 odcinków. A on był z kolei remakiem argentyńskiej produkcji z 2002 roku. To tak piszę na wypadek, jakbyście się zastanawiali dlaczego we współczesnym serialu, gdzie każdy ma składanego smartfona i śmieją się z nawiązań do Lady Gagi (bo to stare newsy), bohaterowie nadal śpiewają Britney Spears, a gdy chcą się zapisać na listę do sekretariatu, to robią to długopisem na kartce wywieszonej na korytarzu. Dobrze, że chociaż nagrane teledyski są przesyłane Internetowo, a nie zanoszone na płytach CD do nauczycieli.

PS. Całość jest zaskakująco wulgarna w wersji z polskim lektorem. Chuje i kurwy lecą kilka razy na odcinek, aż włączyłem angielski dubbing i polskie napisy. Lektorowe „o kurwa” zostało zastąpione „No fucking way” w ustach aktorki oraz „Żartujesz” w napisach. No kurwa jak?

2/5

Super drużyna ("Action Pack") - sezon I

4 stycznia | 10 odcinków | Netflix

Animacja dla najmłodszych o superbohaterskich dzieciach, ucząca ich raczej regularnych rzeczy, w ten sam naiwny sposób: żeby wierzyć w siebie, że nie warto się poddawać, że lepiej zrozumieć innych i nie osądzać ich po okładce. Nic nowego, czego nie byłoby w podobnych produkcjach 20-30 lat temu. Dorośli oglądający pod wpływem różnych substancji mogą mieć ubaw.

Na plus zdecydowanie zaangażowanie twórców, ktorzy bez żenady oddali się temu projektowi, z energia i ekscytacją – w polskim jak i oryginalnym dubbingu. Widać tez, że to efekt uczciwej roboty, nic nie było tutaj zrobione na odwal.

Na minus… W jednym odcinku bohaterka jest zajęta graniem na czymś w stylu Switcha. Przedstawiono to bez żadnego zrozumienia czy zainteresowania, czyli w sumie tak, jakby to było 20-30 lat temu. Takie detale wywołują we mnie myśli, że twórcy tak naprawdę patrzą z góry na dzieci. Nie ma w nich nic godnego uwagi, a jak się robi sztukę dla nich, no to wystarczy dać głodne kawałki w szybkiej, kolorowej animacji komputerowej. I wystarczy, bo celem jest tylko zająć ich uwagę przed ekranem na parę lat, aż pójdą do szkoły i nie będą już naszym problemem.

3/5

Wrobieni: Zagadka sycylijskiego morderstwa

1 stycznia | 6 odcinków po 30 min | Netflix

Dwoje robotników ma przyjść, naprawić telewizor, ale znajdują ciało w wannie i starają się uciec przed podejrzeniami, ładując się tym samym w środek wszystkich zbiegów okoliczności, na jakie wpadli scenarzyści.

Całkiem spoko tytuł – wyraźnie komediowy, gdzie wszystko jest podyktowane wyciśnięciu kolejnego żartu z danej sytuacji, nawet jeśli będzie to przy okazji sztuczne, niezręczne lub absurdalne z punktu widzenia fabularnego tudzież logicznego. Zawsze jest czas i miejsce, żeby spróbować wywołać śmiech u odbiorcy. Nie, żeby to jakoś często się udawało w moim przypadku, ale to buduje lekką i przyjemną atmosferę.

Tylko chyba nawet nie wyjaśnili w końcu, kto zabił. I tak było mi to obojętne. Serial do szybkiego obejrzenia, zapomnienia, cześć.

2/5

Harry Potter 20th Anniversary: Return to Hogwarts

1 stycznia | HBO GO

Aktorzy z serii o Harrym Potterze spotykają się 20 lat po premierze pierwszego filmu, aby powspominać. I już na początku Rupert Grint wypala, że nie czuje, aby minęło wystarczająco dużo czasu, aby zasłużyć na Reunion. I ma rację, ostatni film z serii wyszedł 11 lat temu.

Udział J.K. Rowling to klipy nagrane jeszcze w 2019 roku, nie na potrzeby tego filmu. Nie ma nic o alkoholizmie pana Dana czy innych, tego typu wydarzeniach. Zamiast tego ekipa się spotyka i próbują gadać tak, jakby nigdy ze sobą nie gadali. Pan Daniel z panem Chrisem Columbusem spotykają się w gabinecie Dumbledore’a, a młody pyta reżysera: „Jak się czułeś, reżyserując młodych ludzi”. Mówią rzeczy, które mówili wielokrotnie przez te wszystkie lata – nie mogę nawet za bardzo podać przykładów, bo wszystko kojarzę z czym innym, o wszystkim słyszałem gdzie indziej. Niezręczne to i bezpieczne.

Do tego dużo głaskania się po głowach i mówienia o tym, jak cudownie się razem współpracowało. Dla fana Harry’ego Pottera to naprawdę udane comfort food. Osobiście lubię książki i filmy, niektóre uważam nawet za bardzo dobre pozycje, lubię wracać do tego świata i tych aktorów, tych wizualizów – a tutaj widać, że włożyli pieniądze w realizację tego reunion. Puste to i niewysilone, ale jednak jest w tym urok. Tylko dla fanów.