Styczeń 2022
Chcę obejrzeć wszystko z 2022 roku. Zaczynamy...
Tańcz, Elise ("En corps")
31 stycznia | VOD
Taniec jest piękny. I jak zazwyczaj w filmach tanecznych, tylko on.
Początek zapowiada film bez słów, wypełniony tańcem: zbliżająca się premiera, spojrzenia, podglądanie interakcji między ludźmi i w końcu: występ. Klasyczny w formie i muzyce. Piękny. A potem bohaterka upada podczas występu, kontuzja oznacza zaprzestanie tańczenia – może nawet tymczasowe. A co gorsza, bohaterowie zaczynają mówić.
Dialogi są niskiej jakości, poświęcone współczesnym tematem takim jak wegetarianizm, podział na męskie i żeńskie, ale również wygarnięcie młodym, że mają za lekko i dobrze tak sobie złamać nogę, żeby docenić, co masz. Wszystko to z udziałem ludzi szukających powodu, aby się obrazić. Dosłownie nie można zapytać, czy idziesz na spacer, bo kogoś o to dupa zapiecze i z oburzeniem odpowiedzą pytaniem: „Wyglądam, jakbym lubiła spacery?”. Szkoda, że taniec dla twórców jest tylko pretekstem.
Na szczęście nadal jest w tym filmie taniec, tu i ówdzie jakaś krótka sekwencja się zachowa. Klasyka zostaje zastąpiona przez współczesność, nadal ogląda się wspaniale ich energię, choreografię, dynamikę, zgranie. Pod koniec jest wspaniały punkt kulminacyjny, gdy wszyscy są na scenie. Sekwencja ta jest ucięta w najważniejszym punkcie: muzyka jest wyciszona, a my oglądamy, jak ojciec bohaterki oglądając jej występ wspomina jej dzieciństwo. Pewnie miało to budować emocje, ale na to już za późno – ta część filmu z trudem będzie interesować kogokolwiek. Takie ucinanie wywołuje jedynie frustrację i myśl: czemu ten film nienawidzi tańca? Gdyby było inaczej, to by go po prostu pokazał.
Janet Jackson.
29 stycznia | 4 odcinki po 50 min | Canal+
Grzeczny, miły dokument o piosenkarce. Znajomość muzyki i sympatia wobec niej wymagana przed seansem.
Kolejny taki sam dokument o artystce, która jest perfekcjonistką, pobiła rekordy, jest idolką, mówiła ważne rzeczy, jest inspiracją dla wszystkich i cała reszta tych samych słów, co w przypadku pozostałych artystów, którzy kupili sobie dokument mówiący: „Nie znacie mnie, nie oceniajcie, tak naprawdę jestem bardzo miłą osobą i kocham swoje dzieci i swoich fanów”. Zero jakiegokolwiek zacięcia, wszystko trzymane w bezpiecznej atmosferze, żebyśmy polubili artystkę i było nam żal, gdy jej się wydarzyło coś przykrego. W tym wypadku „nipplegate”, które nijak nie jest przedstawione tak, byśmy mogli to zrozumieć. Znaczy kilka lat wcześniej pozowała pół-nago i to było wyzwalające i inspirujące, a teraz zobaczyliśmy jej pierś i teraz to jest oburzające? Dajcie spokój.
Przez cały ten miniserial nie ma nawet jednego fragmentu koncertu czy piosenki, który trwały chociaż 10 sekund. Nie możemy doświadczyć tego fenomenu za sprawą dokumentu, „Control” i inne musimy lubić przed seansem. Sam dokument chyba nawet nie ma żadnych praw do pokazania czegokolwiek. „Nipplegate” też pokazali tylko na stillsach.
Najbardziej mnie fascynuje w tym dokumencie jego niewinna manipulacja, całkowicie bezzasadna. W pierwszym odcinku jest fragment Good Times, gdzie postać graną przez panią Janet była bita przez matkę. W następnym odcinku ten sam fragment jest pokazany jako część narracji o ojcu prawdziwej Janet i jej dominującego charakteru – sugerując tym samym, że ojciec bił panią Janet, chociaż wystarczyło oglądać poprzedni odcinek, by znać prawdę. W następnym odcinku na początku przypominają słowa o jej dominującym chłopaku, łącząc to z wypowiedzią do Janet, która jeszcze bardziej ją stresuje i dominuje. Tylko że to nie są słowa jej chłopaka, tylko osoby zza konsoli w studio nagraniowym – ale z kontekstu wynika, jakby to chłopak jej tego dokładał. Znaczy: jesteśmy dorośli, umiemy dostrzec manipulację. Widzimy ją i nie mamy pojęcia, co ona tu robi. To jest po prostu dziwne.
PS. Norman Lear żyje i jeszcze gada do kamery. Cyborg, normalnie cyborg.
The Requin
28 stycznia | Prime Video
Alicia Silverstone spała na tym filmie chyba więcej ode mnie.
Standardowe kino z rekinem: bardzo długo im zajmuje, żeby w ogóle dojść do rekina, a gdy ten się pojawia, to wcale nie jest lepiej. Właściwie wystarczy tylko mówić na głos absurdy tego, co ma miejsce na ekranie i to komentować: z jakiegoś powodu są w domku na wodzie, który przy przypływie odpływa od lądu. I bohaterowie kłócą się, żeby już teraz wyskakiwać i płynąć przez sztorm do lądu. A minutę później się kłócą, że no nie, to debilizm, lepiej siedzieć na dupie i czekać. A gdy jest spokój następnego dnia, to panikują i krzyczą, bo nie widać lądu. Czemu oni są tak irytujący w swoim naturalnym zachowaniu, czemu nawet jak robią coś mądrego, to nadal ich zachowanie można skomentować tylko jako idiotyzm? Każdy tutaj zachowuje się debilnie, Alicia Silverstone i rekin też, ale ona akurat przeżyje. To było piękne kino, nie zapomnę go nigdy. Szczególnie jak Alicia Silverstone wskoczyła do wody, by walić rekina belką. W sensie waliła w taflę wody, a rekin pewnie też gdzieś tam był. Płakałem ze śmiechu. Skojarzenia z Birdemic wskazane.
Jak aktorzy z niezłą karierą trafiają do takiego kina? Poważnie pytam. Jeszcze w Powrocie do liceum grała w tym roku. Czy Last Survivors będzie z tego grona najlepszy? Mam nadzieję…
PS. Tytuł to „rekin”, tylko po francusku. Serio.:D
The Ice Age Adventures of Buck Wild
28 stycznia | 1h20 | Disney+
Zaskoczenia są dwa: ta kontynuacja trwa dokładnie tyle samo, co oryginał. I wygląda lepiej.
Oczywiście, podczas oglądania wyglądało to dla mnie jak cut-scenki z egranizacji Ice Age sprzed 20 lat, ale sprawdzając później – nie, było dużo lepiej. Najwyraźniej 20 lat temu topowa grafika komputerowa dużego ekranu wyglądała gorzej, niż współczesna zrobiona na odpierdol. Ruch postaci, wygląd ich futra, ogólna jakość w The Ice Age Adventures of Buck Wild – to wygląda źle, ale tylko jak na współczesne standardy.
Sam film jest tak dobry, jak udany może być spin-off koncentrujący się na pobocznych postaciach, których nikt nie lubi, którzy to postanawiają coś zrobić, ale nikt w nich nie wierzy, po czym pokazują, że dadzą sobie radę z pomocą innych oraz masą szczęścia. W tym wydaniu dwa oposy chcą żyć na własnym, więc opuszczają stado Manny’ego, Diego i Cezary’ego Pazury, po czym dzieje się to, co już opisałem.
Tragedii nie ma – morał i w ogóle, wszystko tutaj jakoś tam wybrzmiewa. Humor raz na jakiś czas trafi, nic szkodliwego tutaj nie ma, krótkie to i lekkie… Niech będzie.
Z zimnej strefy ("In From The Cold")
28 stycznia | 8 odcinków po 50 min | Netflix
Na wakacjach matka nastoletniej sportsmenki zostaje porwana przez CIA, ponieważ kiedyś była szpiegiem rosyjskim, dała sobie z tym spokój, ale teraz tylko ona może uratować świat.
Opis brzmi jak żart, ale ten serial jest poważny. Mamy tu walkę o życie, oddawanie życia za sprawę, grubą intrygę sięgającą wysokich stanowisk, a przede wszystkim walkę matki o zdrowie córki. I ludziom to się podoba: opowieść o tym, że matka zrobi wszystko dla swoich dzieci. Finał sezonu zrobi tych ludzi w chuja co prawda, ale poza tym są jeszcze zwroty akcji, sceny akcji oraz delikatny „spin” na gatunku kina szpiegowskiego, ale tego nie warto zdradzać.
Sam serial punktuje głupoty fabuły, jakby to miało sprawić, że absurdy przestaną być kretyńskie. Znajdują starą agentkę z Rosji, pytają ją, czy nią jest, ona zaprzecza. To 156 ludzi rzuca się na nią, ona spuszcza wpierdol każdemu po kolei i wyskakuje przez okno – szok, to atrapa, bo tak szpiedzy działają. I obok są ludzie z monitorami, oglądający powtórki z jej skakaniem z okna, bo tak działają szpiedzy. Potrzebują jej do misji – ma uwieść typa będąc milfem, a oni „Mamy tylko ciebie”. To jest chyba serio bardziej żenujące dla CIA niż KGB. Cały seans jest żenujący – oglądanie, jak twórcy próbują udawać, że rozumieją wywiad, to skręt żołądka i łapanie się za głowę. Bohaterowie są niedojrzali, a świat filmowy pozbawiony jest realizmu – i nie, nie mam na myśli wspomnianego „spinu”. Mam na myśli fakt, że np. zabójca na jakimś zebraniu się ujawnia, celuje do kogoś z pistoletu, cała ochrona się aktywuje, wszyscy celują w zabójcę… I tak sobie stoją bez ruchu, gdy jedna osoba z nim gada. A gdy zabójca opuści broń, to go przytulają. Uwierzcie mi, twórcy to wszystko robią na poważnie.
Chociaż słysząc takie teksty jak: „Znajdę cię i zabiję twoją złotą rybkę” naprawdę mam wątpliwości. Po usłyszeniu tekstu z Dostojewskim chciałem jeszcze bardziej obniżyć ocenę. Ten serial to nieśmieszny żart.
PS. Finał zapowiada drugi sezon. I już teraz obiecuje, że będzie to jeszcze głupsze!
Angry Birds: Summer Madness - sezon I
28 stycznia | 16 odcinków po 13 min | Netflix
Ptaszki z gry mobilnej teraz jako nastolatkowie w obozie letnim, gdzie w sumie nie wiadomo, co powinni robić, ale jest sporo wyrzutni, trampolin, przyjaciele i dobra zabawa. Ku mojemu zaskoczeniu ta produkcja przywołuje mi na myśl okres powalonych animacji ze złotej ery Cartoon Network (w stylu „Ed, Edd i Eddy”, ale nie aż tak dobre – bardziej widzę w tym potencjał na taki poziom, ale już teraz oglądałem to z przyjemnością). Jak nie mogą opuścić kabiny, to kopią tunel – jak chcą sobie zrobić krzywdę, to budują niebezpieczną zjeżdżalnię sięgającą granicy ziemskiej atmosfery – do kosmosu później zresztą wrócą, a tam dryfowanie bezwładne nie będzie jednym z najstraszniejszych rzeczy na świecie, nie! Będzie… zabawne. Konwencja jest solidnie zrealizowana, bawię się przy tym.
Co by nie mówić, środowisko tego serialu (obóz wakacyjny) oferuje kreatywne rzeczy. Podstawy odcinków mogą być schematyczne, w stylu łobuz męczy bohaterów i trzeba go sprowadzić na ziemię, ale już esencją odcinka – czy też rozwinięciem historii – jest zrzucanie komuś domu na inny dom. Albo uleganie wypadkom, żeby zyskać cukierki. Lubię taki poziom humoru i chcę więcej. Chcę kolejnego sezonu, gdzie twórcy będą bardziej przeganiać pałę. Sezon tak naprawdę na trzy gwiazdki, ale czwarta ode mnie na zachętę.
Kobieta z domu naprzeciwko dziewczyny w oknie - sezon I
28 stycznia | 8 odcinków po 30 min | Netflix
Twórcy żartują w przemyślany sposób – a ja dobrze się czuję, że podczas oglądania cieszę się razem z nimi.
Tytuł w wersji oryginalnej jest jeszcze dłuższy, jeszcze bardziej zabawny – wskazuje na parodię i tak właśnie jest: o matce, która straciła dziecko, więc teraz bawi się w detektywa, podejrzewając sąsiada o bycie mordercą. Znamy to tak dobrze z innych produkcji, że nawet nie widzimy w tym nic absurdalnego, jesteśmy przyzwyczajeni. Na szczęście twórcy są przytomni. Chwała im za to. Mają strasznie inteligentne poczucie humoru. I dobrze się czułem z samego faktu, że rozumiałem intencje twórców, że byliśmy po tej samej stronie. Historia czy postaci są dosyć typowe i niewyróżniające się – z wyjątkiem przeszłości protagonistki i jej obrazów z kwiatami. Całą resztę ogląda się dobrze, bo kupujemy tę stylistykę, jesteśmy rozbawieni i ciekawi, jak to się potoczy. Twórcy nie tracą pary aż do końca, mając parę asów w rękawie, nawet jeśli sztuczka jest cały czas ta sama: umieszczenie absurdalnych skrótów narracyjnych i schematów gatunkowych w produkcji jak najbardziej realistycznej. To oznacza też, że zachowanie części postaci podchodzi pod absurd, a części pod realizm. Wszystko w imię humoru, więc też niewiele tu człowieczeństwa – po śmierci człowieka nie ma ludzkiego zachowania wśród tych, co wciąż żyją. Konwencja by tego nie wytrzymała, albo też twórcy nie są wystarczająco zdolni do takich rzeczy. Za to chwała im za poważne podejście, sumienne podejście do tworzenia komedii. To znaczy, że są świadomi, iż nie wystarczy nazwać coś parodią, aby wszystkie żarty miały sens. To trzeba przemyśleć, oni to zrobili.
Plus świetny finał, z cameo Glenn Close oraz Deana z Community.
All of Us Are Dead - miniserial
28 stycznia | 12 odcinków po 70 min | Netflix
Horror, który zbliża ludzi. Tych, którzy przetrwają.
Miejscem akcji jest szkoła i pobliskie miasto. Bez zdradzania zbyt wiele: wśród ludzi zaczynają pojawiać się zombie. I trzeba zacząć walczyć o przetrwanie.
Korea ma dziwne podejście do seriali – ich dramaty mają wysoki budżet, tonacja rzadko jest jednolita (od powagi po absurd), a czas trwania odcinka może wynosić nawet półtorej godziny. No bo czemu nie? I może to jest jakieś rozwiązanie problemu, jakim jest masowe tworzenie krótkich seriali? Osiem odcinków, które ledwo zagrzeją miejsce w naszym życiu – i już mamy je za sobą. Co by nie mówić, z tymi koreańskimi tytułami trzeba spędzić trochę więcej czasu. Trzeba trochę się pomęczyć – posiedzą w tej szkole naprawdę długo.
Poświęcony czas jednak się opłaca. Po tych ośmiu odcinkach, gdy siedzą przy ognisku (tak, jeszcze są w szkole cały czas) i po prostu gadają, to czułem, że faktycznie sporo przeżyli. I ja przeżyłem to razem z nimi. Czułem ciężar doświadczeń, które nagle pojawiły się w ich życiu. A to był intensywny czas – każdy mógł paść, nawet z punktu widzenia scenariuszowego wydawało się, jakby umierały losowe osoby. Czysty przypadek. Rzadko która śmierć coś dawała, była w imię czegoś. To inni, jeśli już, nadawali jej znaczenie. Walczyli mocniej, żeby wcześniejsze rozstania nie poszły na marne.
Historia jest raczej typowa – ponownie oglądamy dylemat w stylu: „Nie mogę zabić tej osoby, to była moja koleżanka, a teraz koleżanka mnie je, no trudno”. Postaci są dosyć nijakie – na tyle, aby można ich było użyć do typowych scen w takich opowieściach. Ich zachowanie wtedy nie jest dyktowane charakterem, ale koniecznością realizacji typowego momentu (jak np. „nie ufam tej osobie!”, więc reszta zajmuje strony). Dużo tutaj akcji i melodramatyzmu. Nie ma telenoweli, ale jest dosyć łzawo. Starcia z zombie to petarda – każde stawienie niebezpieczeństwu może skończyć się śmiercią, a pod względem realizacyjnym jest to najwyższy poziom. Bohater może walczyć o przeżycie na jednym ujęciu, a w tle za nim jest 50 ich osób walczących równie intensywnie. Zombie w tym wydaniu są ślepe, czułe na dźwięk, a jak zaczną zapierdalać, to nie mają problemu z rozpierdoleniem się na ścianie – po prostu za chwilę wstaną i zaczną bieg ponownie. Powalić każdego z nich nie jest proste, ale można uciec – niektórzy protagoniści walczą w sposób bardziej finezyjny, ze wślizgami i odbijaniem się od ścian. Ogólnie: pierwsza klasa, rewelacyjne widowisko.
Finał pokazuje, że to film o wspólnym doświadczeniu. I nie tylko postaci, ale również nasze, osób to oglądających. Na koniec czułem, że jestem w tym razem z nimi. Razem z nimi jestem przy tym ognisku. I czuję, że to osiągnąłem.
The Orbital Children - sezon I
28 stycznia | 6 odcinków po 35 min | Netflix
Przyszłość. Stacja kosmiczna, gdzie dochodzi do awarii, a bohaterowie muszą sobie poradzić zarówno z nią, jak i o wiele większym zagrożeniem zbliżającym się dla całej ludzkości…
Naprawdę muszę pochwalić twórców za jedno: narrację i wprowadzenie w ten nowy świat. Co chwila pojawia się coś, czego nie rozumiemy, ale zrobiono to tak, że chcemy zrozumieć. Chciałem poznać ten świat i jego zasady. Czym jest Siódemka, konflikt między Ziemią i Księżycem, jakie są przepowiednie? Gdzieś w połowie sezonu poznajemy większość odpowiedzi, ale to wystarczyło mi, bym całość obejrzał praktycznie na jedno posiedzenie.
Trochę tu filozoficznego anime – przede wszystkim podejmującego temat przeludnienia zagrażającego ludzkości i czy pojedynczy człowiek jest tak samo ważny, co cała ludzkość. Nie jest to zbyt zgłębione, ponownie usłyszałem te same głodne kawałki w stylu: „ludzie nie są tylko źli, stworzyliśmy dużo piękna” – ale to dopiero początek. Drugi sezon powstaje i z całą pewnością będę go oglądać.
Gramy u siebie ("Home Team")
28 stycznia | 1h30min | Netflix
Ten film ma wszystko: podróbę Seana ze Scrubs, czarnoskórego kierowcę autobusu i wymioty po jedzeniu ekologicznego jedzenia.
Trener, który wygrał Super Bowl (taki turniej amerykańskiego futbolu), z powodów osobistych wraca do domu, gdzie zaczyna trenować zespół swojego dorastającego syna. Do tej pory zajmowali pierwsze miejsce od końca, czy trener tej klasy odwróci ich losy?
Tak. Wiemy, że w ten lub inny sposób dojdzie do pozytywnego zakończenia, czasem potrzebujemy takiego kina i tutaj mamy pewność, że je otrzymamy. Mogłem kupić zachowanie młodych, uwierzyć w nich, że osiągnięcia w sporcie są dla nich osiągnięciami w życiu. Sekwencje sportowe zrealizowano porządnie, obyczajówkę też. Nie ma tu w zasadzie komedii, może poza motywem kopania jednego dziecka w dupę przez cały film, ale i bez tego dobrze mnie się to oglądało.
Wystarczający to film. To, co robi, robi dobrze – wątki tła traktuje pretekstowo, przerysowuje niektóre elementy, ale pierwszy plan działa. Młodzi bohaterowie i ich trenerzy zyskali moją sympatię, chciałem zobaczyć ich wygraną, a gdy spojrzałem na czas, to byłem zaskoczony, że zaraz koniec. Szybko to minęło i nie żałuję. Chciałbym co prawda, żeby dramat ojca z synem do czegoś został doprowadzony (zaczyna ich trenować z miłości do sportu, ale nie kończy zajmując się tym z miłości do syna – czy coś), ale nie będę wymagać wszystkiego.
Truth and Lies: The Last Gangster
27 stycznia | Disney+
Prawda jest jak „Goodfellas”.
Dokument o mafijnej rodzinie Gambino. Nie wiem, jak ze znajomością takich amerykańskich rzeczy w Polsce, ale ten dokument dobrze opowiada o życiu w czasach takiej gangsterskiej dominacji. Rzeczowo, spokojnie, tylko trochę tutaj sensacji i żerowania na emocjach. Człowiek nie wierzy, że takie rzeczy mają miejsce na co dzień tuż obok niego, że za wieloma rzeczami stoją przestępcy kontrolujący wiele aspektów życia. Bawi też częste powtarzanie, że to było dokładnie tak, jak w „Chłopcach z ferajny” albo „Ojcu chrzestnym„. Słuchamy rozmów z prawdziwymi gangsterami i ich odpowiedzi na najtrudniejsze pytania: jak się czułeś zabijając? Co byś zrobił, gdyby twój syn się dowiedział? Co byś zrobił, gdyby twoje dziecko też wstąpiło do mafii?
W sumie największy problem jest taki, że to trochę jak sklejka niż własny film – główny wywiad, na którym bazuje ten tytuł, pochodzi jeszcze z 1998 roku. Widziałem takie eseje na YouTubie, ma to swój urok.
Ben & Jody
27 stycznia | Netflix
Nie zapowiada tego, ale jednak jest źle. Wolno buduje napięcie, by zawieść pod koniec.
Indonezja, ciężka sytuacja. Bohaterowie są porwani i pracują niewolniczo przy rąbaniu drewna. Jedynym ratunkiem jest ucieczka.
Pierwsze wrażenie – i drugie, i trzecie – naprawdę zapowiada solidne kino. Jest społeczne zacięcie, ukazanie trudnej sytuacji ogólnej w kraju, jest nawet solidna scena akcji na początku. Krótka, ale dająca nadzieję, że będzie taka na koniec, tylko większa. Jest powolne budowanie napięcia… A przynajmniej tak to człowiek interpretuje, bo po jakimś czasie już jednak pojawia się taka myśl, że to zwykle zwlekanie jest. Kolejne opóźnienia niczego nie dodają, po prostu bohaterowie mają trzy rozmowy na ten sam temat. A my przecież i tak wiemy, jak to wszystko się skończy. Poważny ton zapowiada co prawda bardziej realistyczny trzeci akt, ale realizm i tak szybko idzie za okno. W połowie zacząłem obawiać się głupot.
I je dostałem. Cały finał to padaczka w stylu bieganie z łukiem w stronę wroga. A gdy dobiegniesz to co wtedy? Uciekasz xD Niektóre ujęcia są chociaż dobrze zrealizowane. Ogólnie strata czasu.
Please Baby Please
26 stycznia | Mubi
Amanda Kramer robiła już pełne metraże, shorty i teledyski (w tym Maya Hawke z niej korzystała), ale w tym roku dobiła dopiero do mnie – i to od razu podwójnie, reżyserując dwa obrazy. Pierwszy widziałem na Splat Film Fest (Give Me Pity / Odrobina litości), drugi teraz na Mubi. I rozpoznałem jej styl, chociaż najpierw skojarzył mi się z Dwudziestym stuleciem Matthew Rankina (2019). Zaczynam od tego, ponieważ ciężko jej styl wizualny opisać, a nie chciałbym tylko dawać wam czegoś w stylu: Dziki albo Tramwaj zwany pożądaniem, tylko nakręcony przez Davida Lyncha. Wszystko jest trochę inaczej przedstawione, zrealizowane. Barwy i muzyka pełnią rolę w każdej chwili, budują atmosferę innego świata, w którym bohaterowie żyją. Dosłownie widzimy, czym oni oddychają i jak widzą świat wokół. To kraina gangów musicalowych i artystów, nieustających debat o seksualności oraz roli danej płci, buncie wobec przypisanego występu. Faceci nie chcą być agresywni, kobiety chcą być facetami i móc więcej. Wszyscy wątpią w siebie, kwestionują siebie i to, kim są – a język wizualny to oddaje. Nie ma tu wielkich rzeczy, wszystkie są raczej małe, dlatego trzeba słuchać uważnie – np. w pewnym momencie bohaterka powtarza coś, co chwilę wcześniej powiedział typowy „samiec alfa”. Z kpiną, ale jednak mówi to też po to, aby w oczach ukochanego wyjść na bardziej męską (bo i on w trakcie opowieści zaczyna podejrzewać, że to coś dla niego). A on słysząc to sprzedaje jej pocałunek. Z uwagi na ekstrawagancki i dziwny styl to wszystko po prostu działa i jest frajdą w oglądaniu. Tylko chyba ta zabawa starcza na jeden seans.
Dylematy bohaterów znajdują ujście w takiej formie, tylko na tym twórca się zatrzymuje. Pozwala mi zatańczyć i szukać. Dowiadują się, że po odszukaniu siebie będą musieli znaleźć tych, którzy ich zaakceptują, dostosują się do zmiany i nadal będą ich kochać. Coś w tym jest.
Phantom Project ("Proyecto Fantasma")
26 stycznia | Mubi
Fajny duch. Fajnie, że w Rotterdamie pokazują też takie zróżnicowane filmy.
Młody aktor podejmuje się różnych zadań, aby zarobić na życie – gra chociażby pacjentów w szkole medycznej. Podoba mi się pokazywanie życia młodych ludzi zaczynających samodzielność, zmagających się z podstawowymi aspektami, jak rachunki, a nie tylko „szukanie samego siebie”. To drugie też tu pewnie gdzieś jest. Całość ma letni posmak: pod względem temperatury powietrza, kolorów, ogólnie atmosfery i spokojnego podejścia do codzienności. Fabularnie i tematycznie całość szybko traci moje zainteresowanie i było mi obojętne, na czym całość się kończy. Zapamiętam tylko wizerunek ducha – bo tak, jest duch w tej opowieści – i naprawdę radzę wam: zobaczcie tego ducha.
A Human Position
26 stycznia | Mubi
Z serii oglądania, jak bohaterowie myją zęby i jedzą arbuza. I rozkręcają krzesło zapominając, po co to zrobili.
Teoretycznie jest to film o ludziach mających spokojne, bezpieczne życie, w którym niczego im nie brakuje – ona jest młoda i pracuje w gazecie, pisze artykuły. I wypełnia sobie codzienność bez pomysłu, bo nie ma żadnych trosk, gdy tuż obok są ludzie, którzy mogą potrzebować pomocy – a ona sobie powoli zdaje sobie z tego sprawę. W rzeczywistości to film, jaki się spodziewacie po pierwszym ujęciu: czyli kamera kręci pusty kadr i dopiero po ośmiu minutach ktoś wejdzie do kadru. Trochę jakby twórcy inspirowali się Edwardem Yangiem, tylko bez żadnego zastanowienia: co takie ujęcie mówi o bohaterze? Co ono dodaje? Yang robił takie rzeczy mając powód. Jedyny powód twórców A Human Position jest taki, że tworzą przestrzeń, w „realistyczny” sposób oddając tempo zmian w ludzkiej percepcji. Ambitnie, tylko po drodze zanudza widza, który szybko robi się otępiony o przesłanie czy cel fabuły. Czeka się tylko, aż film dobrnie do końca. Dobra robota, naprawdę.
The African Desperate
26 stycznia | Mubi
Kino wymówek dla braku budżetu, wizji czy czegoś do powiedzenia.
Bohaterka kończy szkołę artystyczną. To jej ostatni dzień, kiedy będzie bronić dyplomu, nagrywać tutorial makijażu, brać narkotyki, bełkotać, w końcu nachlana zaśnie i zacznie ciągać za sobą walizki przed siebie. I film się skończy.
Ludzie chwalą ten film za satyrę środowisk artystycznych. Banał, bo nigdy nie czułem, że faktycznie obserwuję takie środowisko. Zawsze miałem co najwyżej wrażenie, że oglądam idiotów gadających idiotyzmy. I żebym nie mógł mówić, że marnuję życie na oglądanie takich rzeczy, to twórcy nazywają to satyrą, jakby to miało cokolwiek zmienić. W jakimkolwiek stopniu. Inny krytyk chwali za czarny głos w kulturze, mając do dyspozycji jedynie scenę początkową, gdzie czarna studentka broni się przed czterema białymi profesorami. Nie jest wykazane, że takie jury traktowałoby ją inaczej, bo nie widzimy ich w interakcji z innymi studentami, więc to tylko nadinterpretacja. Wygodna.
Sam seans to amatorskie kino, które musiałoby mocno polegać na sugestii, tylko nie jest na tyle mądre. To puste pomieszczenie oświetlone na różowo? To naprawdę ma być dyskoteka. I tak dalej. Na takim tle bohaterowie bełkoczą, biorą narkotyki, chleją, zasypiają. W sztuczny, nudny, nieinteresujący sposób.
Aha, jest jeszcze scena z penisami. Kolejna do kolekcji w tym roku, najwyraźniej. Po prostu na ścianach wiszą GIF-y z POV osób masturbujących się, jedna nawet z wytryskiem. Tak po prostu, w jednej scenie. Mają dialog w takim pomieszczeniu, a wokół nich onanizacja.
Piraci: Ostatni królewski skarb ("The Last Royal Treasure")
26 stycznia | Netflix
Nie jest to zły film, ale chciałem tylko, aby się skończył.
Doceniam fakt powstania kina przygodowego o piratach, poszukiwaniu skarbów i bitwach morskich, starciach na broń białą i dużą ilość Koreańczyków krzyczących naraz. To z całą pewnością gratka dla osób ceniących średnie efekty specjalne, opcjonalną fabułę i brak fizyki (do tego stopnia, że jak coś podrzucisz, to to wcale nie opadnie, jeśli tak to sobie wymyślił scenarzysta). Ponad to nie ma tutaj innych czasów, kostium jest raczej sugestią, za to dużo elementów nadnaturalnych dodali.
Bohaterowie nie mają osobowości, a kolejne sceny to raczej kalki innych żartów i pomysłów – jak choćby kapitan robiący kanapki, które nikomu nie smakują, ale mówią, że to jest smaczne. Śmieszne, prawda? Dla mnie nie bardzo – seans szybko stał się dla mnie obojętny, oglądałem tylko po to, aby go dokończyć.
Niemniej jestem wdzięczny za to uczucie ekscytacji, że oto przede mną film o piratach. Powstało ich w końcu z 10 w historii, prawda?
Navalny
25 stycznia | HBO Max
Jak zatopić rosyjski okręt? Zwodować go.
Dokument prezentujący człowieka, który jest niemile widziany w Rosji. Trochę tu ośmieszania Rosji, sporo faktycznego śledztwa dziennikarskiego – ten telefon w sprawie trucizny to komedia roku. Całość bardziej kierowana do osób, które nie znają sytuacji na Rosji, zresztą ta nadal jest przedstawiona dosyć ogólnie, z odległości. Do tego atak Rosji na Ukrainę, Ruskie boty zaniżające ocenę temu dokumentowi na portalach zagranicznych i tak powstaje dokument anty-rosyjski, który zbiera przychylne opinie, chociaż sam w sobie jest dosyć zwyczajny.
I nie rozumiem, czemu wrócił do Rosji. Czy serio będąc tam zamkniętym robi więcej dobrego niż na wolności zagranicą?
Neymar Perfekcyjny chaos - miniserial
25 stycznia | 3 odcinki po 60 min | Netflix
Ludzie nie lubią Neymara. Ludzie nie są mili dla Neymara. Więc Neymar kupuje sobie dokument w Netfliksie, gdzie pokaże, jaki jest naprawdę.
Mieli nagrać dokument, bohaterowie nic im nie dali, ale zmontować i wypuścić trzeba było. Nazwać to dokumentem jest przesadą – twórcy wyraźnie kształtują rzeczywistość tym, jak opowiadają i o czym w ogóle decydują się opowiedzieć. Rzeczy, których się dowiedziałem z seansu:
- Neymar istnieje
- Gra w piłkę
- Przez jego brak wydarzyło się 7-1 z Niemcami.
- Toczenie się w agonii? Paaanie, to było raz i nie prawda, po prostu jest lekki i szybki! Jak zacznie zapierdalać, to wystarczy dmuchnąć, by stracił równowagę. A dmuchać nie wolno.
Skąd ta moda na robienie produkcji o bogatych ludziach, w których powtarzamy te same męczące teksty: „nic nie mieli, teraz mają wszystko, kochają najbliższych, dziękują za to Bogu, pomagają, są inspiracją dla milionów, wciąż są getto”?
Kryptonim Jane ("The Janes")
24 stycznia | HBO Max
Rzetelne utrwalenie historii grupy, która pomagała w czasach nielegalnych aborcji
Vera Drake była fikcją, ale Jane były prawdziwe. To grupa osób, które wiele dekad temu na terenie Chicago, USA pomagały kobietom w aborcji, gdy ta była nielegalna, a czarny rynek był pełen ryzyka i groził poważnymi powikłaniami, w tym śmiercią od krwotoku czy zakażeń. Dokument pokazuje nie tylko serię wywiadów z osobami, które lata temu były w tej grupie, ale też tworzy z tego konkretną opowieść o wszystkich elementach, które na nie się złożyły. Skąd brali się członkowie, dlaczego to robili, jak pacjentki do nich trafiali, jak organizowali całą operację, jak wszystko poszło w końcu źle i zostali aresztowani.
Twórcy nie mówią tego wprost, ale ich tytuł popiera aborcję i prezentuje obok zalety powszechności tego zabiegu – jest bezpieczniejsza, mniej osób traci wtedy życie, przestępcy nie zarabiają na całym wydarzeniu. Można nawet odnieść wrażenie, że to był krok w stronę współczesnej medycyny, ponieważ dziś personel medyczny umie bardziej podchodzić do chorego jak do człowieka, zamiast patrzeć na niego z góry, nie tłumaczyć i nie pomagać. A przynajmniej twórcy budują w odbiorcy przekonanie, że wizyta w szpitalu wyglądała tylko tak, a nasze Jane umiały działać wbrew tej metodzie. Złote kobiety, tak.
Nic, co by mogło zmienić zdanie przeciwników, ponieważ twórcy nie wchodzą w dialog z ich argumentami i trzymają się z daleka od takich kwestii jak: kim były pacjentki? Dlaczego aborcja była im niezbędna? Czy o to w ogóle pytano? Jak to wpłynęło na ich życie? Czy często wpadały i wracały? Jak dochodziło do zapłodnienia? Tej strony tej historii nie poznamy z seansu, jeśli to jest dla kogoś istotne. Oczywiście twórcy chcieli dowalić przy okazji mężczyznom, więc wszyscy faceci w tej historii są mitycznymi istotami robiącymi aborcję jedynie dla pieniędzy, źle traktują kobiety i są cały czas gdzieś w tle. Policjanci jedynej wiadomej płci nie mogli długo złapać bohaterek, bo nie przeszło im przez głowę, by szukać kobiet – istot przecież gorszych i niezdolnych do takich operacji. Przed kamerą wzięli gościa, który lata temu robił zabiegi i był oburzony, że jego koleżanki nie chciały za to pieniędzy, jeśli pacjentki nie było stać na aborcję. A dziś opowiada o tym wspomnieniu ze śmiechem. Jednostronność tej produkcji jest doprawdy urocza.
A tak poza tym to fajny dokument.
Dziewczyny ("Girl Picture / Tytöt tytöt tytöt")
24 stycznia
Młodzież jest irytująca, poszukująca, romantyczna. I dobrze, jeśli trochę tego romantyzmu w nich przetrwa. Coming-of-age roku, póki co.
Oryginalny tytuł to słowo „dziewczyna” powtórzone trzy razy. I bohaterki faktycznie są trzy, chociaż bardziej dwie – jedna szuka chłopaka, nie mogąc znaleźć satysfakcji w zbliżeniach miłosnych. Druga znajduje dziewczynę w postaci łyżwiarki, której daje siłę do zbuntowania się wobec wymagań na nią zrzuconych. Dziewczyny uczą się, pracują, tańczą i poznają życie.
Na ekranie widzimy szereg tematów istotnych dla młodzieży i młodych dorosłych: zaangażowanie się w długoterminowy cel, relacje z rodzicami, z rówieśnikami, poważne traktowanie codzienności i drobnych rzeczy. Pośpiech w sprawach seksualnych, wzajemne zrozumienie i poszukiwanie ukazane jako coś skomplikowanego, co wymaga czegoś więcej niż pójścia na imprezę i wylądowania w pokoju z kimś, kogo dopiero się poznało. To spoglądanie na człowieka i dawanie mu szansy, nieprzekreślanie go, ale też dawanie samemu sobie drugiej – i każdej kolejnej – szansy. Film zrywa z romantyczną „miłością od pierwszego wejrzenia”, bezbłędnością albo spadającą z nieba wiedzą o tym, co robić w łóżku. To wszystko jest w tym filmie częścią życia, poznawania go.
Najważniejsze jednak jest przedstawienie, że ci ludzie są irytujący, a ich doświadczenia są niezręczne w obserwowaniu. Nie mają wszystkich odpowiedzi i czynią sporo na ślepo, mając tylko częściowe pojęcie o tym, co powinni robić. Są impulsywni, emocjonalni i wkurzeni, ale też równocześnie śmieją się z klienta, gdy go obsługują podczas pracy w centrum handlowym, są wyniośli i pretensjonalni. Ten film ma potencjał nauczyć wiele młode pokolenie, ale przede wszystkim mogą zobaczyć w nim siebie takimi, jakimi są. I dostrzec to o wiele wcześniej, niż większość to czyni. Całość wszystko składa się na film, który w mojej ocenie jest najlepszym reprezentantem gatunku coming-of-age w 2022 roku.
Chciałbym dać wyższą ocenę, jednak jest tu jeden problem: film mówi dużo dobrych rzeczy, ale jest monotonny filmowo, wizualnie. Całość w zasadzie oparta jest wyłącznie o aktorów, tematy, dialog. Gdy dwie dziewczyny mają ważną rozmowę, to miejsce akcji jest nieistotne, niewykorzystane, bierne. Kreatywność twórców ogranicza się do rzucania czerwonego lub niebieskiego oświetlenia, aby coś dodać od siebie obsadzie. Mało. Ta banalność wielokrotnie obniża jakość seansu – gdy ktoś w końcu nie może wytrzymać i wybuchnie, to w tle usłyszymy płacz dziecka. Rodzice wręcz machinalnie mówią, nie dopuszczając dziecka do głosu. Większość postaci drugiego planu to symbole od bycia męskimi feministkami na pokaz albo mówienia rzeczy w stylu: „Nie wierzę, że jeszcze jesz mięso”. Film mówi dobre rzeczy, ale bardzo mało uwagi poświęca temu, jak chce to wyrazić. Nadal jest to tytuł, który trzeba zobaczyć.
Policjant - sezon I ("The Responder")
24 stycznia | 6 odcinków po 50 min | Canal+
Bardzo brytyjski, ze wszystkimi zębami na wierzchu. Martin Freeman to skarb.
Dramat policyjny o mundurowym, który chce zrobić coś dobrego. Problem w tym, że prawo to jedno, a rzeczywistość to drugie. Problem w tym, że ma problemy psychiczne – depresja, ataki paniki – i brakuje mu wsparcia. Problem w tym, że dogadał się z dilerem narkotyków, aby trochę dorobić. Wszystko to się skumuluje podczas pracy po nockach, kiedy jeszcze mąż koleżanki jego żony zacznie śledztwo w jego sprawie, aby dobrać się do jego żony.
Przy całym zakresie swoich zalet, Policjant pozostaje tytułem, który ogląda się dla aktora: Martin Freeman jest fenomenalny w dramatycznej roli pozbawionej mrugnięć okiem. Jest stanowczy, groźny, zdesperowany, na granicy swojej wytrzymałości – ale to nadal dla niego codzienność. Po prostu zaciska zęby i idzie dalej, starając się nie przekraczać granic i nie zrobić niczego, co będzie potem żałować. A później, dużo później i tak żałuje, że tak wyglądał jego dzień. Nie pamięta, kiedy ostatnio zrobił coś dobrego – a to widać po jego oczach. To jest bohater dojrzały i poważny, który nie istnieje w zakresie „lubię” albo „nie lubię”, dobry i zły, moralny lub niemoralny – to postać, którą rozumiemy. I chcemy, żeby los się do niego uśmiechnął, ale tylko na początku, bo to jedynie nasze doświadczenia kinowe tak mówią. Tutaj jest nowy dzień i nowa chujnia, monotonna i pełna niedocenienia, krok za krokiem. Kolejne wydarzenia i postaci faktycznie zapadają w pamięci, a natłok wydarzeń oddaje to, z jakim stresem i chaosem na co dzień trzeba sobie radzić. I wybierać swoje starcia, oszczędzać czas i siły na wydarzenia tego warte. Mundur szybko staje się źródłem wstydu – w końcu niby powinniśmy coś robić, reagować, móc działać. Zamiast tego jeden z drugim ostentacyjnie patrzą w twarz i niewerbalnie pytają: „I co nam zrobisz?”.
Na poziomie historii mówię tu jednak o zbiorze dosyć typowych wątków. Nic leniwego, ale też nic specjalnego. W końcu mówimy o zwykłym policjancie i zwykłym dniu z jego życia, więc pasuje. Tempo i zróżnicowanie jest zachowane, to naprawdę solidny scenariusz. Mógłbym się jedynie przyczepić do postaci żony bohatera, która jest typową Skyler. Zamierzenia były pewnie inne, ale jedyne, co wyciągam z jej postaci, to pokarm dla ludzi twierdzących, że kobiety wymagają bardzo dużo, ale gdy same muszą dać z siebie 1/1000 tego, co daje facet, to one tylko rozkładają ręce. I nogi. Zero wsparcia dla psychicznie chorego męża, na dodatek nie może wytrzymać pięciu sekund bez bycia w centrum uwagi. „A pomyślałeś, co wtedy ze mną? I naszą córką?”. To „naszą córką” dodawane po namyśle, jako element wsparcia, bo wiadomo, co się naprawdę liczy. Takie postaci to jedynie szantaż emocjonalny, pusta dramaturgia.
Wydaje mi się, że serial właśnie próbuje być o tym braku wsparcia psychicznego we współczesnym świecie. Bohater chodzi na terapie i nawet tam nie dostaje tego, co potrzebuje – ale to tylko moje domysły. Póki co w centrum uwagi serialu jest ratowanie życia ćpunce, która ukradła dilerowi pół tony proszku do prania. Może w drugim sezonie będzie lepiej? Tak ogólnie.
Bardziej interesująca tutaj dla mnie jest opowieść na drugim planie, gdzie młoda, początkująca policjantka zaczyna wierzyć w siebie, rozumie życie na ulicy i przestaje przystawać na przemoc we własnym domu. Jest tu scena, gdy chłopak każe jej wejść do szafy, a ona wchodzi – a ja to poczułem. Chłopak wychodzi i mówi, że po powrocie ona nadal ma być w szafie. To tylko drugi plan, ale póki co nic lepszego o domowej przemocy w tym roku nie widziałem.
Honk for Jesus. Save Your Soul.
23 stycznia | SkyShowTime
Dom z drzazg ("A House Made of Splinters")
23 stycznia | TVP VOD
Dzieci z Leningradzkiego nadal żywe, tylko coraz mocniej przeszkadza mi brak refleksji twórców.
Nie do końca dom dziecka – tam bohaterowie mogą dopiero trafić, jeśli urzędnikom i opiekunom nie uda się znaleźć po określonym czasie rodziny zastępczej czy czegoś w tym stylu. Oglądamy więc wstrząsające sceny, jak młode osoby tracą niewinność przed kamerą, golą głowy, rozmawiają przez telefon z patologiczną społecznie matką, wspominają „dom” rodzinny i w jakim on był stanie. Głos z off-u dodaje, że widzi to koło od lat: wychowankowie takich miejsc sami mają potem dzieci. I te dzieci stają się potem wychowankami takich miejsc. Wstrząsające, tylko tak w sumie obojętne, bo widzieliśmy to już nie raz. Tylko jakoś tego nie pamiętamy, może z wyjątkiem właśnie Dzieci… Ciężki temat, ciężki seans, pół godziny czasu trwania i uraz na przyszłość, już nikt tego nie chce oglądać drugi raz. Dom z drzazg bardziej wpisuje się w „systematyczne poczucie winy, że jest problem i nic z nim nie robimy, więc dajemy wysokie oceny i załamujemy ręce, po czym następuje koniec naszego zaangażowania”. Opiekunowie straszą tutaj dzieci tymi samymi tekstami, którymi straszą dzieci nauczyciele w szkołach. Motywują tymi samymi słowami. Nikt nie podważa i nie kwestionuje tego, nikt nie wskazuje, że przecież to jest całkowicie jałowe i nie daje niczego. Wina też jest po ich stronie. Robią to samo od lat, mają ten sam rezultat, ale dzieci wybierające złą drogę dzieją się same, magicznie? W jednej scenie dziecko mówi, że nie boi się policji, bo tylko pogadają i wypuszczą. Czy nikt naprawdę tego nie usłyszał?
Autorzy zachowują bezinteresowność, bezstronność oraz dystans dokumentalny, z jednoczesnym bliskim okiem kamery, rejestrującym intymne momenty dzieci. Z jednej strony pochwała, z drugiej strony ten dystans uniemożliwia prawdziwą refleksję oraz ukazanie pełniejszego obrazu tej sytuacji, mechanizmu stojącego za tym smutnym kręgiem życia, ukazania historii tych ludzi. Bez tego nie możemy jednak ruszyć dalej – widzimy pojedyncze objawy, odczuwamy proste emocje. Niestety z każdym kolejnym takim obrazem ten seans jest coraz łatwiejszy, a nie o taki kierunek powinno chodzić.
Taniec młodości ("Cha-Cha Real Smooth")
23 stycznia | AppleTV
Tłumienie złości i bycie najlepszym dla innych, jak to tylko możliwe. A potem zachodzi zmiana.
Andrew ma 22 lata, a przynajmniej tak mówi. Pracuje w fastfoodzie, zacznie dorabiać jako wodzirej na bar micwach – jego cel to dołączyć do dziewczyny, która przeniosła się za granicę. Spotka inne kobiety, o niektórych będzie nawet marzyć. Młodszemu bratu będzie doradzać w kwestiach miłosnych, ale tak naprawdę tylko po to, by udawać, że rozumie życie, chociaż jest zagubiony. Nie ma żadnych złotych rad, po prostu improwizuje, próbując się odnaleźć. Cały czas jest strasznie przyjemny dla innych – zachęcający innych do robienia rzeczy, aktywny, ekspresyjny. Aktor, jeden z producentów, reżyser i scenarzysta to jedna osoba w tym przypadku – co niekoniecznie widzowie mogą kupić. Szczególnie na początku może być odebrany jako dziwny albo narzucający się, ale film i inne postaci z tym współpracują, wiarygodnie i pozytywnie to odbierają, więc i ja się do tego przekonałem po jakimś czasie.
Kompletnie za to nie przekonałem się do relacji Andrew z postacią graną przez Dakotę Johnson, grającą tu Domino (serio), matkę nastolatki, którą nasz bohater będzie się opiekować. Nie czułem tego, co powinno ich łączyć; nie mogę napisać, by była między aktorami jakaś konkretna chemia – pewnie poza tym, że oboje są atrakcyjnie, więc widzowie niekoniecznie muszą się zastanawiać nad logiką ich relacji. Historia jednak sugeruje coś głębszego, a tego tutaj nie znalazłem.
To ładna opowieść o byciu młodym dorosłym, który stara się dobrze żyć i być dla innych takim, jakim chce, by inni byli wobec niego. Ukrywa swoją negatywną energię przed innymi i nie jest mu łatwo robić to, co właściwe – ale jednak to robi. Wyrozumiałe to kino, pozwalające odpocząć, zatrzymać się i cieszyć chwilą, nadając jednocześnie uroku momentowi, gdy ruszymy dalej.
Dramat narodzin ("Aftershot")
23 stycznia | Disney+
Dokument aktywistyczny jakich wiele, ale temat wciąż słuszny.
Ciąże czarnoskórych kobiet w USA. Temat bardzo nam bliski w Polsce, więc warto posłuchać – w końcu ciąża i jej patologie są obecne na całym świecie. Tutaj konkretna grupa etniczna ma najwięcej problemów, czarnoskóre kobiety są najbardziej narażone na poronienie czy kłopoty podczas cięcie, komplikacje pooperacyjne. Co prawda temat nie jest zbytnio zgłębiony, może się wręcz wydawać, że twórcy o taki stan rzeczy oskarżają białych lekarzy i białe położne. Jakby kolor skóry był przyczyną czyjegoś zachowania, ale nie, przecież ten dokument walczy z rasizmem, więc na pewno nic takiego nie mówi.
Poza tym jest bardzo dużo mówienia: „Tak nie powinno być” oraz „Kobiety są wspaniałe, czarne tym bardziej, BLM, porody są ważne, bycie położną to szlachetny zawód, nawet George Washington korzystał z ich usług”, coś w tym stylu. Może po seansie mniej osób zacznie chodzić do szkoły rodzenia czy coś w tym stylu.
Potomkowie ("Descendant")
22 stycznia | Netflix
Brainwashed: seks, kamera, władza ("Brainwashed: Sex-Camera-Power")
22 stycznia | Kino
Gdy dokument forsuje tezę i jest ślepy na rzeczywistość.
Nina Mendes wychodzi do odbiorcy z tezą, że dotychczasowy język kina manifestuje uprzedmiotowienie kobiet, co w jej opinii prowadzi do dyskryminacji oraz czegoś tam jeszcze, to i tak nie jest zgłębione czy rozwinięte. Tak po prawdzie od samego początku są stosowane wyłącznie sztuczki podprogowe: tezy bez dowodów, postulaty, rozbudowane teorie oparte o coś niezaprezentowanego, do tego poczucie winy, gdy nie zobaczysz tego, co mówimy ci, że masz zobaczyć, gdy już w końcu zobaczysz wyselekcjonowane, pozbawione kontekstu i jakiejkolwiek analizy fragmenty filmów. Analizy w skali mikro lub marko – będziemy omawiać filmy sprzed stu lat bez uwzględnienia tzw. kodeksu Hayesa i co tam było o tym, jak kobiety mają być ukazane. Bo to w ogóle nie jest istotne, tzn. może jest, ale by przeszkadzało w udowodnieniu tezy.
Więc np. oglądamy scenę, gdzie kobieta występuje, to znaczy śpiewa piosenkę na scenie albo robi striptiz. I faceci się na nią patrzą. I to wg autorki dokumentu jest dowód na uprzedmiatawianie kobiet, bo oni na nią patrzą, gdy występuje. Nigdy nie poznamy kontekstu danej sceny – bo gdy znamy sami z siebie, to się śmiejemy z twórców – nigdy nie będzie ona analizowana, nigdy też nie będzie wywiadu z kimś spoza kółka wzajemnej adoracji. Wiecie, np. z twórcami tych filmów, z których pochodzą te ujęcia. Nawet Sofia Coppola nie zostanie zapytana o to, czemu zaczęła Między słowami od ujęcia na pośladki. Tak jakby nie pytali o to 20 lat temu i nie udzielała zapewne na to odpowiedzi i nie miało to znaczenia w kontekście historii i samemu nie można było dojść do tego, co to znaczy. Nie, my już wiemy, co to znaczy. Milczeniem zbywamy resztę filmu, jak bez słów odkrywała samą siebie podróżując po mieście – to by psuło tezę.
Wszystko podchodzi pod tezę, wszystko jest gotowym dowodem na jej poparcie – wystarczy tylko to powiedzieć bez analizy i już. Nasze filmy 30 lat temu zostały przemilczane, bo jesteśmy kobietami – nie dlatego, że były słabe. Film wyreżyserowany przez kobietę dostaje Oscara, bo opowiada o mężczyznach – nie ma absolutnie żadnego innego powodu, dla którego ten film zyskał sympatię członków Akademii i w tamtym roku nie było absolutnie żadnego innego filmu o mężczyznach, więc no kurde, tylko ten mógł wygrać. Tak, znowu słyszymy te same puste argumenty ślepe na rzeczywistość oraz krytykę…
Na dodatek całość za cholerę nie chce się skończyć, chociaż już w połowie nie mają nic do udowodnienia. Znaczy mają wszystko, ale i tak tego nie robią, tylko mamroczą pod nosem, że coś tam, kobiety są seksualizowane. Bo to wcale nie jest tak, że generalnie atrakcyjni ludzie są seksualizowani, bo są przyjemni dla oka.
Są takie postulaty, po których mówisz/myślisz: „Aha, to ja już wiem, co to będzie za film”. Ten zaczyna się od słów: „As a filmmaker and a women–„.
Niania ("Nanny")
22 stycznia | Prime Video
Z serii – oglądasz pierwszy raz, ale wszystko jest znajome.
Czarnoskóra imigrantka zaczyna pracę jako niania, by wystartować z nowym życiem, ale ma koszmary, które są związane z czymś, tylko widownia straci zainteresowanie tak na 14 dni zanim twórcy zaczną myśleć o dotarciu do puenty. Słowa „nuda” nie oddaje istoty problemu, bo wolne tempo czy brak charakteru jest jedynie częścią problematycznego seansu. Oglądasz nowy film, który od początku wydaje się znajomy, na znajomy temat, realizujący sekwencje/wstawki horrorowe w znajomy sposób, które zresztą też wyglądają znajomo (zbliża się COŚ i bohaterka budzi się ze snu), bohaterowie są płascy, nie mają ze sobą żadnej relacji, ich dialogi to poziom: „- Co u ciebie?; – Dobrze, a u ciebie?”. Najciekawszy moment filmu – a przynajmniej zapadający w pamięć na dłużej niż czas jej trwania – to Michelle Monaghan robiąca z siebie idiotkę, próbując zagrać kretyńskie kwestie ze scenariusza o tym, że jej postać jest oburzona z powodu niani podającej bombelkowi jedzenie zawierające przyprawy. Temat tego, że biali ludzie nie lubią ostrego jedzenia – czy też, że wszystkie przyprawy są dla nich pikantne – to jeden z najważniejszych tematów tej produkcji, wraca cały czas, wszyscy poruszają ten temat. Jakim cudem? Nie wiem.
PS. O matko, to wygrało Sundance? 😮
Niania ("Babysitter")
22 stycznia | Mubi
Forma ponad treścią. Ja tam jestem pod wrażeniem.
Fabularne motywy kręcą się wokół mizoginii, seksizmu, wojny płci i tym podobnych rzeczy – bohater całuje dziennikarkę, gdy ta zdaje relację na żywo i dostaje za to reprymendę, w pracy ma kłopoty i pisze książkę o tym, jak mu kolega w końcu wyjaśni, co zrobił nie tak. Chociaż żaden z nich tego nie rozumie, ale to po prostu opowieść o idiotach każdej płci, którzy nie wiedzą, że są idiotami. Niczego nie rozumieją, ale nie chcą niczego złego, więc cały czas obracają wszystko tak, aby wyjść na tych dobrych – nawet jeśli pierwotny problem jest nadal aktualny i nic się nie zmieniło. Aha, jeszcze jest tu pewna niania, która przychodzi do bohatera opiekować się jego dzieckiem, przy okazji nieświadomie podważać jego przekonania o seksualności, relacji płci, co wolno i dlaczego.
Ta produkcja jednak nie unosi się na fabule czy postaciach – te są dosyć proste i nie mówią niczego odkrywczego. Ten tytuł chce przyciągać odbiorcę formą, zapewne nawet zabawą dla samej zabawy filmowymi możliwościami. Wszystko jest tu trochę nie tak: dźwięki, perspektywa, oświetlenie. Zniekształcenie otoczenia jest pełne, to atrakcja sama w sobie – kobiece piersi zasłaniające 2/3 ekranu podczas nalewania kawy, konferencja podczas której każdy uczestnik jest zasłonięty jakąś formą szkła, przechodzenie korytarzem, w którym każde światło porusza się oddzielnie… Trudno mi powiedzieć, by ten film był komedią – ale jest nakręcony tak, by uwypuklał komedię tej opowieści. Jej energię, niedorzeczność. To nie horror, ale gdy w jednej scenie postać obraca głową i skrywa oblicze w cieniu, to oglądałem horror.
Opowieści, która zresztą trudno powiedzieć, by miała jakąś konstrukcję, by miała angażować sama w sobie. Seans raczej się urywa niż kończy, ale robi to w taki sposób, że i tak byłem usatysfakcjonowany. Niecodzienna podróż w abstrakcyjny świat filmowy. Niewinność, absurd, walka o idylliczny świat bezpiecznych przedmieść, których nigdy nie było i dziś nadal są dla wielu nieosiągalne, ale nie chcą tego przed sobą przyznać. Ani też zrozumieć, dlaczego to ich wina.
Powodzenia, Leo Grande ("Good Luck to You, Leo Grande")
22 stycznia | Kino
Seks ma wiele znaczeń. Kochajmy sex-pracowników!
Pokój hotelowy. On już czeka na niego, młodszego o kilka dekad. Zamówiła seks i bardzo się denerwuje, chce po prostu mieć to z głowy. Sama przed sobą w sumie ukrywa, czemu to zrobiła. On ją uspokaja – chce, by klientka była zadowolona, by to była dla niej przyjemność. Rozmawia z nią. Pocałuje. Naleje alkoholu. Poznają się lepiej. Seksualne napięcie rośnie, ale nie tylko ono. Czemu ona to robi? Czemu on to robi? Co seks dla nich znaczy? Kim są? Seks, seksualność, przyjemność seksualna, zbliżenia – to wszystko ma wiele znaczeń, źródeł i skojarzeń. A film je eksploruje, początkowo w niezręczny, męczący i nudny sposób, powoli przechodząc do rzeczy.
Jeden pokój, który niczym się nie wyróżnia. Ledwo parę ujęć poza hotelem. Całość wygląda jak nieporęczna filmowa adaptacja sztuki teatralnej, tylko to jednak najwyraźniej oryginalny pomysł, tylko słabo wykorzystuje medium filmowe. Jest skromnie: muzyka jest niezauważalna, scenografia obojętna, ujęcia głównie statyczne, umiejętnie stosowane zbliżenia. Nic więcej. Podstawą jest tekst. Dobry dla aktorów, przeciętny jako historia, marny jako przekaz. Postaci nagle włącza monolog i przekazuje wszystko, co chciała osiągnąć autorka: propaganda, której zależy na akceptacji sex-workerów. Świat będzie wtedy lepszy. Monolog zapadający w pamięć, ale z całą pewnością nie ma w sobie tyle mocy, aby kogokolwiek przekonać do czegokolwiek. Tym bardziej, że główną siłą autorki jest wywoływanie zawstydzenia u osób przeciwnych. Nie posiadała też kreatywnych pomysłów na przekazanie czegokolwiek: historii jako takiej, ale też mądrości osobistych. Seans jak najbardziej w porządku, tylko powinien być dużo lepszy: barwniejszy, ciekawszy, mądrzejszy. W obecnej formie jest ledwo zadowalający.
Plus: najwyraźniej to babcie kino. Byłem na sali z trzema innymi osobami, same kobiety. Dwie przyszły razem i rżały po cichu jak hieny podczas emocjonalnych momentów. Do oglądania więc wyłącznie w domu.
Hatching ("Pahanhautoja")
22 stycznia
Matka niszczy córkę, córka niszczy matkę, ojciec i syn stoją obok i się masturbują. Typowe europejskie kino.
Rodzina pozuje do zdjęcia w salonie. Do środka wpada ptak i rujnuje fotkę, a co gorsza: rozwala bibeloty i inne atrakcyjne uposażenie. Córka chwyta ptaka i chce go wypuścić, ale matka ukręca mu łeb z pasją. Koniec sceny i już wiemy, że oglądamy typowy, europejski film: siermiężna symbolika zastępująca naturalność czy logikę postaci i świata, szokujące momenty i przesłanie, które rozmywa się w otoczeniu wspomnianych dwóch elementów.
Pisanie o tym filmie jest w dużym stopniu pisaniem o całym nurcie współczesnej kinematografii europejskiej, co więc mogę dodać o tym tylko filmie? Jest męczący, ogląda się zwyczajnie źle, poszczególne sceny i elementy nie dodają się, zaprzeczają sobie nawzajem… No, jak to w takim kinie. Matka jest perfekcjonistką i wymaga od córki poświęcenia w imię zawodów z gimnastyki, a córka niszczeje od środka, aby sprostać wymaganiom. Chce tylko miłości od matki, a matka jest nieszczęśliwa i domaga się, aby sukces jej córki zastąpił jej własne szczęście, żeby chwała spadła na jej córkę za jakieś osiągnięcie i tym samym na nią, jako jej matkę. To wszystko jest potraktowane nawet bez jednej sekundy człowieczeństwa i nie mamy pojęcia, czemu ci ludzie tacy są. Są bo są, bo to symbole. Europa nie umie opowiadać o ludziach, zaprzepaszczając tym samym wszelkie człowieczeństwo, które zapewne miało płynąć z takiej produkcji. Znowu: nie piszę wyłącznie o Hatching, tylko o nurcie. Ten film przy całej swojej oryginalności oraz żywiołowości nie robi tak naprawdę niczego świeżego, nowego, własnego.
Na pewno przyjemność sprawia mi ogłoszenie, że kilka scen się udało. Patrząc na film jako całość nie ma to najmniejszego znaczenia, ale gdy twórcy już dotrą do tego jednego czy dwóch momentów, na których im zależało, to wtedy faktycznie czuć, że udało się w pomysłowy sposób zobrazować toksyczne relacje matki ze swoim dzieckiem, które prowadzi do jak najbardziej realnych problemów. Wtedy pomysłowość twórców zachwyca i nawet wydaje się, że ten seans się opłacił… Znowu: patrząc wyłącznie na pojedyncze sceny i zapominając o licznych cechach charakterystycznych całej produkcji. Nie mówię, że są to wady albo problemy, bo wielu widzów pokocha z całą pewnością ten tytuł, ale jeśli zauważyliście te rzeczy, o których piszę, już jakiś czas temu, oto macie przed sobą kolejny film, który zawiera te elementy. Czy nadal warto obejrzeć? Oczywiście – twórcy nie robią błędów w swoim mniemaniu, ten tytuł jest jaki jest z powodu celowych zabiegów. A męczy głównie tym, że już te rzeczy widzieliśmy. Jeśli mało takiego kina oglądacie, tym bardziej ten konkretny tytuł będzie wam przeszkadzać. Naprawdę nie żałuję, że dobrnąłem do tych ostatnich sekwencji. Nawet jeśli przez połowę czasu się śmiałem.
Typowe kino europejskie z jego typowymi problemami, ale tym razem się opłaciło. Moja ocena jest pewnie najniższa z tych, jakie zobaczycie – sam film więc polecam, ma kilka naprawdę mocnych momentów.