Listopad 2022
Chcę obejrzeć wszystko z 2022 roku. Jedziemy dalej...
Dzika noc ("Violent Night")
30 listopada | Kino
Niewiele Wirkoli w Wirkoli. Bardziej krwawe i mniej brutalne od „Home Alone”
Tommy Wirkola parę lat temu zrobił film o zombie nazistach, gdzie jest tak brutalna i widowiskowa scena resuscytacji, że nadal mam ją w oczach – człowiek próbuje masować serce i ratować człowieka, a kończy dewastując mu klatkę piersiową. Piękne! Efekty specjalne to jednak tylko część kina pana Wirkoli, ponieważ umie on tworzyć kino skromne, wyciskające bardzo dużo z niewielkich środków – fabuła ma zwroty akcji, istotne postaci mogą wejść długo później, retrospekcje są istotne. To naprawdę wydawał się idealny człowiek do realizacji slashera w klimacie Bożego Narodzenia. Dopóki go nie zrobił.
Bogaci zostają napadnięci akurat wtedy, gdy mikołaj był u nich. Renifery się wystraszyły, więc Santa bawi się w „Die Hard, a mała dziewczynka w Home Alone”. U Wirkoli święty nie chce, by dziecko mówiła „dupa”, by chwilę później mordować z pasją – i krew faktycznie nadal jest, tylko nie boli jakoś szczególnie. Gdy w „Home Alone Marv stanął na gwóźdź, to czułem jego ból o wiele bardziej, niż gdy w „Violent Night komuś gwóźdź przebije podniebienie. Przeszkadza nawet sam sposób realizacji, prezentacji danego wydarzenia: reakcje aktorów są zasłaniane, poza kadrem albo wyciszone. Gdy ktoś odrywa się od podłoża, zostawiając kawałki skóry za sobą, widzimy tylko odsłanianie podłogi z czymś czerwonym na niej, bez samego ciała czy krzyku. Włamywacze w „Home Alone byli zresztą mądrzejsi, u Wirkoli nie umieją patrzeć pod nogi dwie sekundy po tym, jak stanęli na coś ostrego. Wirkola ma za to tupet odtwarzać pułapki z „Home Alone by pokazać, że wcale nie byłyby taką przeszkodą, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie.
Fabuła jest minimalna. Włamywacze siedzą 60 dni i 60 nocy (a przynajmniej wydaje się, jakby tyle to trwało) z bogaczami, aż ci wyjawią, gdzie są pieniądze ze skarbca. Fascynujące. Akcja? Jakby to powiedzieć… Ile czasu minęło, od kiedy ostatni raz widzieliście próbę strzelania z karabinu, z którego nic nie leci, bo „saftly is on dipshit”? Albo kiedy Zły Przeciwnik wchodzi na scenę bez niczego, więc Dobry uzbrojony w broń palną zamiast go zastrzelić, to się z nim bije na pięści i ginie? Albo kiedy… No ja w tym tygodniu tego jeszcze nie widziałem.
Jeszcze palenie pieniędzmi, aby ożywić mikołaja. Twarz sama kryje się w dłoniach, ulga jest jednak niewielka.
Zmiłuj się, Graça! ("Christmas Full of Grace / Um Natal Cheio de Graça")
30 listopada | Netflix
Święta w Brazylii są pełne irytujących ludzi. Ilu marnych stand-up’erów zmieści się w jednym filmie?
On się jej oświadcza, gdy jest w wannie. Okazuje się, że w wannie jest jeszcze druga kobieta, więc on ucieka z jakiegoś powodu. I natyka się na obcą kobietę, zaprasza ją na święta i ona się zgadza z jakiegoś powodu, boon nie może powiedzieć swojej rodzinie o obecnej sytuacji z jakiegoś powodu – ale to nie znaczenia. Ważne, że jest komedia – oświadczał się, gdy wybranka jego serca była w trakcie seksu, hehe. Gratuluję.
Reszta filmu to poznawanie rodziny. Wszyscy gadają szybko i głośno i jednocześnie, biegają, przestawiają przedmioty, ktoś chce komuś przywalić dla zabawy, nikt nie jest śmieszny, wszyscy irytują, historia idzie w znajomym kierunku, Świąt nie stwierdzono. Szkoda czasu nawet o tym pisać.
The Guardians of the Galaxy Holiday Special
25 listopada | Disney+
Marvel, Strażnicy Galaktyki, James Gunn – wiadomo, czego się spodziewać. Irytujące i głupie poczucie humoru, w którym jednocześnie kpią, kpią z kpienia, mrugają okiem, mrugają z mrugania okiem, są bezczelni by zaraz za to przeprosić… I tak to się ciągnie, chociaż całość nie trwa nawet 40 minut. Chris Pratt z resztą siedzą sobie gdzieś w kosmosie i mają „dużo roboty”, ale jedna z postaci pobocznych postanawia zorganizować Święta dla postaci granej przez pana Pratta. Następnie następują przedłużacze i sztuczne wypełniacze, sprowadzające się do oglądania, jak osoby w kostiumach chodzą po mieście, jakby twórcy w ogóle nie mieli nic do zaoferowania. Bo nie mają, ale w tej konwencji jest to według nich śmieszne, więc nie są tego nawet świadomi raczej.
Jeśli cały ten tytuł był uczciwy jak postać Draxa, który faktycznie jest dziecinny i bawi go brutalność, to coś z tego mogłoby wyjść – ale tak nie jest. James Gunn nie potrafi być szczery i jestem w szoku, że pozwala chociaż Draxowi na bycie sobą, zamiast co chwila kazać mu przepraszać za urażanie innych (poprzestaje na strofowaniu go). U Jamesa Gunna bohaterowie organizują Święta, ale z grymasem na twarzy. Włączą światełka i będzie pięknie, ale najpierw strzelą focha – byle tylko naraz święta wyśmiać i uszanować, co wg twórców jest w ogóle możliwe. Dokonują ciężkiego przestępstwa, aby wszyscy byli zadowoleni, za co przepraszają i śpiewają piosenkę, tak jakby to oznaczało, że rozumieją ideę Świąt. Dalej im do tego nie mogło być.
Jak James Gunn da sobie spokój ze swoim poczuciem pseudo-humoru i pozwoli bohaterom wręczać sobie prezenty, to jest całkiem świątecznie. Każdy dostaje coś, co chciał. Każdy o kimś pomyślał, często nawet zrobił dla tej osoby prezent własnoręcznie – a to przecież ważna część Świąt. Dobrze, że ten tytuł o tym przypomina.
Dziennik Noel ("The Noel Diary")
24 listopada | Netflix
Kompletnie odklejony film świąteczny, jego nieporadność do pewnego stopnia nawet daje radę śmieszyć.
Jest w tym filmie scena, gdzie bohater decyduje się spotkać ze swoim ojcem, który opuścił ją i jego matkę 35 lat temu. Słowem się nie odzywał, zostawił ich, bo „było mu ciężko”, a teraz bohater w wieku dorosłym jednak decyduje się z nim spotkać. Nie do końca jest jasne czemu, ale do tego momentu dochodzi. Ojciec mówi „sorry” i tak wkurza tym bohatera, że ten wybiega wściekły. Wtedy na jego drodze staje ona: kobieta, która uczyni jego życie lepszym. Mówi mu, że nie może uciec w tym momencie, bo wtedy zrobi to samo, co jego tata, będzie mu równy. Przecież ona powinna w tym momencie zarobić taką lepę na ryj, że by wypluła wszystkie zęby, ale bohaterom nie wolno w emocje czy interakcje. Nawet jeśli ktoś porówna twoje całkowicie normalne zachowanie do zostawiania potomka i żony w ostrym kryzysie, bo ma takie ego, że za wszelką cenę musi ulepszać życie innych. I film to pochwala. Ogólnie wiele ten film pochwala, łącznie ze szczęśliwym zakończeniem opartym na zdradzie narzeczonego, byle tylko skończyć opowieść z głównym bohaterem. Pogratulować.
Jedno słowo określa całą tę produkcję: nieporadny. Protagoniście umiera matka, więc ten wraca do rodzinnego domu. Twórcy chcą pokazać jego nostalgiczną podróż do swojego starego pokoju, więc wchodzą tam z nim z kamerą, a on… weźmie jakąś zabawkę, brzdęknie inną, uśmiechnie się i wyjdzie. Zero umiejętności czy czegokolwiek, co pozwoliłoby na stworzenie momentu, efekt jest nieporadny. Albo dialog między protagonistą i obcą kobietą, która nagle pojawia się w jego domu. Wiemy, co ten dialog ma osiągnąć, ale jest tak nieporadnie napisany, że zajmuje mu to wieki. Każdy zwrot fabularny typowy dla gatunku christmas rom-com jest tak nienaturalny i znikąd, że to naprawdę potrafi bawić. Gdy protagonista wybiegł w deszcz przepraszać, to oglądałem raz za razem, jak oni w ogóle do tego doszli. To samo z większością dialogów, gdzie wydają się mówić od tyłu.
Twórcy celują w bycie miłą wizją. Bohater jest pisarzem, którego rozpoznają wszyscy, których spotka – z wyjątkiem ludzi, którzy mają go nie znać, wtedy scenarzystom będzie łatwiej. Pisanie książek przynosi fenomenalne wyniki, jest najlepszym autorem. Nie powiem, to miła wizja. Zima, gdzie cały czas prószy, ale sweter jest raczej sugestią niż koniecznością. Kobieta marzeń stojąca na ulicy, aż ją zobaczysz – pewnie stała tam pół dnia, czekając na Twoje wyjście z domu. Święta łączą rodziny – nawet jeśli to tylko zakładanie światełek na choinkę przez godzinę, po czym DOPIERO następuje sprawdzenie, czy jeszcze działają. Tylko to łączenie się z kobietą, która jest kurwą takie ciężkie do zaakceptowania, ale w sumie czemu nie, prawda?
Świąteczna tajemnica ("A Christmas Mystery")
24 listopada | HBO Max
W chwili pisania tej notatki Świąteczna tajemnica jest najlepszą produkcją świąteczną roku w mojej opinii, ale za tym faktem kryje się smutny fakt, że mało wyróżnia ten tytuł. Nie ma piosenek jak Spirited czy nie ma takich sekwencji jak A Christmas Story Christmas. To wyróżnienie jest zasługą dwóch czynników: wszystko, co robi, robi poprawnie… Oraz nie robi niczego źle. To lepszy film od innych, ale i tak widzowie raczej tylko wzruszą ramionami po seansie i o nim zapomną. Taki paradoks. Mogę go wyróżnić jedynie jako film świąteczny z udziałem dzieci – ponieważ uniknięto tu wszystkich negatywnych rzeczy, o których mogliście teraz pomyśleć. Nie ma tu dziecinności, infantylności, banalności… Bohaterowie są sensowni, fabuła kompetentna, rozwój całości nawet częstuje odbiorcę napięciem. Sam w to nie wierzę.
Małe miasteczko ze swoją legendą i magicznych dzwonkach Mikołaja, które sto lat wcześniej przyniosły okolicy szczęście. Są w muzeum i co roku na Gwiazdkę ich dzwonienie jest wielkim wydarzeniem. Dzwonki zostają jednak skradzione, policja znajduje podejrzanego, ale jego syn nie widzi w tym sensu i razem z koleżanką szukają sprawcy na własną rękę.
Wszyscy zwracają się do siebie w normalny sposób, a młodzi protagoniści faktycznie dają radę rozwiązać zagadkę przy pomocy logiki. Jasne, to jednak film dla dzieci, niemniej zrealizowany dużo lepiej, niż można by się spodziewać. Bohaterowie faktycznie rozmawiają, a w tle słychać… ciszę, żadnej nastrojowej melodii, która ma nadać łagodności czy ciepła, nadrabiając drewniane dialogi. Ten film wolał próbować normalnych ludzi i normalne rozmowy, opowiedzieć o trosce wewnątrz rodziny i wierze w najbliższych.
Przydałoby się może więcej dekoracji świątecznych.
Świąteczne Harmony ("Holiday Harmony")
24 listopada | HBO Max
Sztuczne emocje w świątecznym filmie w zasadzie pozbawionym świąt.
Ona dostaje szansę zagrania utworu i bycia gwiazdą, musi tylko napisać własny utwór i pojawić się gdzieś osobiście. W drodze do tego miejsca rozwala samochód (wstawić żart o płci protagonistki) i musi zostać w jakiejś dziurze, gdzie nawet nie słyszeli o smartfonach. Zostaje tam nauczycielem muzyki, prezydentem, burmistrzem, kucharzem, szeryfem, pisze piosenkę, znajduje miłość życia i to wszystko w ciągu dwóch tygodni.
Banalne, schematyczne i grzeczne to kino, które nie ma najmniejszego pojęcia o czym mówi, co objawia się kompletnym brakiem emocji. Bohaterka śpiewa bez emocji, gdy mówi o swojej ciężkiej przeszłości (i teraźniejszości – mieszka w samochodzie) to nie ma prawa przekonać kogokolwiek, że miała w życiu większy problem niż trud wybrania butów do biegania ze swojej kolekcji 30 tysięcy sztuk obuwia. A gdy jej miłość przeżywa traumę, to tylko wychodzi, by jego matka weszła na scenę i mogła opowiedzieć o tej traumie z łzami w oczach („tyle wycierpiał! Musimy być wobec niego wyrozumiali!”), chociaż dosłownie scenę wcześniej kpiła z własnego syna, gdy ten posprzątał na stole („Pierwszy raz w życiu!!!”). Miło.
Najgorsze, że film pomimo tej sztuczności ma czelność dowalić finałem, gdzie bohaterka zostaje złapana przez producentów, którzy zmieniają jej imię, remiksują jej utwór i w ogóle robią wszystko, by ta doszła do wniosku, że musi być prawdziwa i szczera wobec siebie. Pogratulować hipokryzji, albo zasugerować leczenie delirium, jeśli twórcy naprawdę są oderwani od rzeczywistości i nie dostrzegają, jak bardzo pusty i pozbawiony osobowości jest ich film. Producent, który zmienia im imię i remiksuje ich dorobek jest całkiem słuszną drogą.
Plus brak świąt. Teoretycznie są, bo zgadza się czas akcji oraz fakt, że bohaterka pisze świąteczną piosenkę, plus coś tam gadają o świętach („Jaka jest twoja tradycja świąteczna?”), ale tak szczerze? W ogóle ich nie czułem.
Wednesday - sezon I
23 listopada | 8 odc po 50 min | Netflix
Plan lekcji
23 listopada | Netflix
Polscy młodzi bananowi gniewni uczą się walczyć od gościa, który nauczył się walczyć na Instagramie. Wczoraj.
Kino gatunkowe: policjant rozpracowuje grupę narkotykową, traci wtedy żonę, w szkole zostaje zatrudniony jako nauczyciel historii, gdzie też jest problem z narkotykami. Nauczycielkę ratuje przed napadem, uczniowie widzą nagranie i też chcą być tacy męscy, co nasz protagonista.
Fabuła jak fabuła, może pewnie być. Każda postać ma jeden wymiar, zagrana jest tragicznie i nawet przez moment nie można uwierzyć, że oglądamy gangsterów, uczniów, Polskę – ale dobra, nieważne. Jakby się umieli bić, to wtedy film jeszcze miałby prawo bytu. Gdy faktycznie bohater umiał kopać, uderzać, przetrwać w sytuacji zagrożenia – ale te sceny akcji to tylko typ biegnący na bohatera tak, by się podłożyć pod zamach kijem. Albo pięciu typa stojących i czekających cierpliwie na swoją kolej, aż bohater ich pojedynczo złapie za szyję, położy na ziemię i walnie między łopatki. Czy coś. Widziałem prezentacje na treningach, które są dynamiczniejsze od tego, co oglądamy na ekranie. Nie ma mowy, aby ktokolwiek patrząc na bójkę bohatera ruszającego się jakby miał ciężarki przy kostce, chciał walczyć jak on. A może młodzież faktycznie nie widziała nigdy Chucka Norrisa? Bruce’a Lee? Ten drugi przecież jest nawet wspomniany w tym filmie.
Śmiech na sali, nic więcej.
Święta na Jemiołowej Farmie ("Christmas on Mistletoe Farm")
23 listopada | Netflix
Obnoxious Christmas. Dynamiczne kino świąteczne. Dynamizm ponad budowanie postaci czy uroku.
W otwierającej scenie ojciec grupy dzieci robi im śniadanie. Jedno chce to, drugie tamto, każde co innego, ojciec się myli, wszyscy mówią jednocześnie, POŚPIECH, ŚPIESZYMY SIĘ, ZARAZ SZKOŁA, chomik ląduje w pudełku na śniadanie. Koniec sceny. Żadna postać nie została zbudowana, temat nie został wprowadzony, nic nie ma znaczenia z tego, co nam pokazali, a widz niczego nie poczuł wobec czegokolwiek – potrzeba jeszcze paru takich scen, by oglądający stracił nadzieję, a jego wewnętrzne uczucia w stosunku do filmu zaczęły krystalizować się pod hasłem „obnoxious”. To jednak nie ma znaczenia, bo dla filmu wystarczy, jeśli dzieje się dużo i szybko. Ktoś spotyka kogoś, mówią szybko i jednocześnie, coś robią i dalej, kolejna scena.
Teoretycznie jest to film o chłopie, który przed Świętami odziedziczył farmę i musi zdecydować, czy woli farmę od swojej pracy w garniturze. Naciągane, ale to najmniejszy problem – gorzej, że protagonista nie ma w sobie za grosz uroku. Scenarzyści z całej siły budują go jako dupka z miasta, który bez żadnego wstępu jest w stanie powiedzieć okropne rzeczy o zwierzętach, farmie, osobach mieszkających na wsi i co tylko chcecie. Jasne, niech jeszcze nie znosi Świąt. Wszystko po to, by przeszedł przemianę, gdy w końcu przejrzy na oczy i zobaczy, co jest najważniejsze na świecie: robienie tego, co chcą jego dzieci.
Disney Channel's Theme: A History Mystery
20 listopada | YouTube
Wielokrotnie zauważyłem w 2022 roku, że jakiś dokument nie zasługuje, by się znaleźć na Netfliksie i innym VOD, bo podejmuje temat dobry na 20-minutowy filmik na YouTubie, a nie dwugodzinny film na VOD. Cóż, teraz zobaczyłem dokument na YouTubie właśnie. O poszukiwaniu człowieka, który napisał dżingiel do przejść reklamowych na Disney Channel w 2002 roku. I fakt, że jest to produkcja do oglądania na YouTubie, zrobione przez YouTubera, ma tu ogromne znaczenie – wykraczające poza samą jakość produkcji i jej wartość jako taką. W sensie: to naprawdę dobry dokument jest, jeden z najlepszych w zeszłym roku.
Tak, sama opowieść jest zaskakująco wciągająca: w sumie oglądamy tak jakby kryminał, są świadkowie, wskazówki, ślady oraz ciężka droga ku końcowi, który wydaje się niemożliwy do osiągnięcia… Tylko co to nas w sumie obchodzi? Chodzi o dżingiel złożony z czterech nut, pochodzący w okresu, który mnie ominął. W życiu nie oglądałem Disney Channel, nie mam wspomnieć z tym związanych, nie mam uczucia w sobie do tego okresu, żadnej nostalgii… A jednak, byłem zaangażowany, ponieważ pierwszym krokiem jest tu miłość do samej telewizji jako oddzielnego medium i faktu, że oglądanie tam czegoś było unikalnym doświadczeniem. Oglądając ten sam serial później na nośniku nie doświadcza się tego samego, co w tamtych latach, gdy oglądało się je na telewizorze w erze kineskopów: właśnie dzięki wartości dodanej poprzez kreatywne przejścia reklamowe, spoty zapowiadające ciąg dalszy albo co będzie wieczorem, budowanie ochoty na oglądanie czegoś, czego jeszcze nie znamy. To była sztuka sama w sobie, a dżingiel z DC był doskonały: w ciągu paru sekund budował markę jakiegoś serialu, markę samego kanału, miał zapadającą muzykę oraz robił to w taki sposób, że widzowie marzyli, aby zrobić własną wersję takiego spotu.
I właśnie tu wchodzi bycie YouTuberem, ponieważ w powszechnej opinii zapewne jest to coś gorszego. Jakbyś tworzył faktycznie coś wartościowego, to byś poszedł z tym na Netfliksa, nie? A ten dokument pokazuje, że sztuka jest sztuką. Filmik jest dokumentem, a dżingiel utworem muzycznym, za którym stoi kompozytor. I wynika z tego opowieść o tym, czy warto jest się wstydzić tego, kim się jest. Wstydzić tego, co się stworzyło. Milczeć o tym, udawać, nie pamiętać? Czy może dostrzec w tym utworze coś równie godnego uwagi, co w innych, powszechnie bardziej szanowanych formach sztuki? Naprawdę nie spodziewałem się, że będę kończył ten seans będąc wzruszonym.
Dokumentu tego jeszcze na filmwebie nie dodali, jest na RYM oraz IMDb.
Nie cudzołóż i nie kradnij
18 listopada | 11 odcinków śr. po 15 min | Netflix
Głupkowate „Pulp Fiction wannabe”. Wciąż jeden z najlepszych polskich filmów roku.
Co robi mąż, gdy jego wybranka serca wyjeżdża na kilka dni i zostawia mu pustą chatę? Skacze po meblach, wciąga krechę i zamawia prostytutkę – przynajmniej według twórców filmu. Ich wyobraźnia pozwala im też stworzyć świat zbudowany tylko z góra dziesięciu postaci, które magicznie i całkowitym przypadkiem wpadają na siebie lub są ze sobą połączeni – chyba tylko kelnerka podająca pierogi Cezaremu Pazurze nie okazuje się tutaj nikim więcej, tajnym agentem czy coś. Wszystko to w imię szczytnej misji niesienia nauki, że kradzież i cudzołóstwo jest grzechem kończącym się karą boską. Rezultat jest taki, że ambicje religijne nie były tak śmieszne na ekranie od czasu Tommy’ego Wiseau chcącego być ukrzyżowanym we własnym filmie, a cytaty z Biblii nigdy nie brzmiały tak pompatycznie, tanio i komicznie.
Cały film jest zbudowany na wzór hyper-link cinema, ale w takim wysilonym wydaniu, tzn. oglądamy jedną scenę, która kończy się deus ex machiną (nagle ktoś się pojawia znikąd i ratuje bohaterów albo strzela albo coś innego gwałtownego robi), a w następnej scenie oglądamy nowy wątek, który jakoś się łączy z poprzednią sceną, dziejąc się w jej tle. Mamy tutaj bogaczy, przyjaciół, kochanków, alfonsów, prostytutki, morderców i księdza – a konkretnie po jednej osobie, czasami jedna osoba jest kilkoma z nich i film kręci się wyłącznie wokół nich, jakby nikogo innego tutaj nie było. Większość filmu mija z żalem w oczach, gdy oglądamy kolejne głupotki – jak męża skaczącego po kanapie z radości, że jego żona sobie wyszła – ale są też pojedyncze udane elementy: osobiście polubiłem relację męża z bratem. Pochwalam też komicznie wysilone staranie twórców, aby doprowadzić do zgonu każdą postać na ekranie, niczym obserwowanie niewyżytego gracza Until Dawn, tylko udając, że to jest film.
Największa wada filmu to jednak nie głupkowatość czy naciągana fabuła, kartonowi bohaterowie czy fetysz bogactwa. Nie, największą wadą jest brak napięcia – nie ma tutaj dosłownie jednego momentu, gdy widz podczas oglądania pomyśli: „O kurwa!”, chociaż wydaje się, że powinno być ich pełno. Jedna postać chce schować ciało do furgonetki i orientuje się, że w środku jest mnóstwo ciał. „O kurwa”? Nie, skąd. „No i co z tego?” jest reakcją, ponieważ… Nic z tego nie wynika. Bohaterom przecież nic nie grozi tak czy inaczej, odkrycie ciał niczego nie zmienia. I tak przez cały film. Bohater zamawia dziwkę, jest okradany, znajduje martwą dziwkę, ludzie się zabijają, ksiądz zabija, to jego żona go chciała zabić… I co z tego? Co mnie obchodzi cokolwiek z tego? A niech się zabijają, okradają, zdradzają, mnie jako widzowi jest to całkowicie obojętne. I czuję z tego powodu żal wyłącznie dlatego, że wcale tak nie musiało być. To mógł być film, który by mnie bawił podczas oglądania. To mógł być film, który bym polecał. Na tle większości polskich produkcji, ta tutaj naprawdę wyróżnia się pozytywnie, pomimo bycia jako całość słabą i na niskim poziomie – tutaj chociaż twórcom się chciało kopiować Tarantino. Trudno powiedzieć, co większość polskich twórców chce zrobić. Albo czy chce im się tak naprawdę cokolwiek.
PS. „Boję się tylko jednego: że niebo jest puste” – to pewnie jedyny element, który się uchował z oryginalnego skyptu, a całą resztę zmieniono po jego zakupieniu. Tak czuję jakoś…
Cuphead - sezon III
18 listopada | 11 odcinków śr. po 15 min | Netflix
Najlepszy sezon pod względem kreowania świata serialu czy tak po prostu pod względem udanych odcinków, ale też pod względem animacji, która jest tu lepsza. Nadal nie jest to poziom zrozumienia istoty slapsticku, ale twórcy wydają się do tego zbliżać – energii jest więcej, patelnia zmienia kształt po kontakcie z twarzą itd.
Druga połowa tych jedenastu odcinków to tak jakby ciągła historia, która nie tyle sama w sobie, ile jako część tej produkcji, nadaje więcej głębi bohaterom i ich relacji. Ogólnie niezła zabawa, serial idzie w dobrą stronę.
Scrooge: Opowieść wigilijna ("Scrooge: A Christmas Carol")
18 listopada | Netflix
Nie mogę powiedzieć, by twórcy szczególnie się starali, ale najważniejsze elementy „Opowieści wigilijnej” nadal tu są.
Adaptacja w wersji animacji CGI, tylko sprawiająca wrażenie, że twórcy nie byli świadomi wszystkich aktorskich wersji, nie mówiąc o pierwowzorze literackim, więc myśleli, że adaptują którąś wersję animowaną. Całość jest dziecinna i uboga, ma w sobie piosenki oraz mroczniejsze momenty, które zupełnie nie działają i nie pasują do tego, co widzimy.
To oczywiście nadal „Opowieść wigilijna”, więc póki podstawy są zachowane – a są – to zawsze będzie się to dobrze oglądać. Scrooge tutaj przypomina sobie tragedię przeszłości, autentycznie zmienia się i ma potrzebę stanie się innym człowiekiem… W piosenkach. To niestety przypadek sytuacji, gdzie więcej fabuły i charakteru zawarto w piosenkach niż reszcie narracji. Bohater kończy śpiewać, wyrażając swoje wnętrze, po czym wraca do bycia zrzędą i cynikiem w zbyt pobieżny sposób, jakby to były dwie różne postaci. Niemniej – najważniejsze rzeczy działają. Po seansie chciałbym pójść do biblioteki i wypożyczyć Dickensa, poznać oryginał.
Problem z tą wersją gromadzi się w detalach. Jak wygląd samego Ebenezera, którego twarz jest pozbawiona zmarszczek i gładka, jakby miał 20 lat. Zresztą często jego głos (Luke Evans, lat 46) tak właśnie brzmi, szczególnie podczas jego dużej piosenki na koniec etapu z Duchem Świątecznej Przeszłości. Ten Duch tak po prostu mnie irytował przez brak konsekwencji wewnątrz postaci – ani nie jest swobodna, ani nie traktuje zadania wystarczająco poważnie. Cały czas tylko gada dużo i szybko. Kolejnym wizjom brakuje szczególnej kreatywności, a gdy zobaczyłem Przyszłość, gdzie wszyscy na ulicy tańczyli DOSŁOWNIE na trumnie Ebenezera, to już byłem pewny, że twórcy nie bardzo mają pojęcie, o czym jest ich historia. I nieszczególnie to ich interesuje…
Ale bym teraz zobaczył taką dobrą wersję „Opowieści wigilijnej”. Mam smaka.
Czy poślubisz moje zwłoki ("Marry My Dead Body / Guan yu wo han gui bian cheng jia ren de na jian shi")
17 listopada | Netflix
Święta z tobą ("Christmas with You")
17 listopada | Netflix
Gwiazda muzyczna spotyka fankę i przypomina sobie, co jest właściwe. Pisząc świąteczną piosenkę.
Latynoska piosenkarka, która dawno temu wydawała najlepsze płyty, walczy o pierwsze miejsce z nowymi piosenkarkami i zatraca się w liczbach czy ilości obserwujących tu i tam. Szef każe jej jeszcze na Święta napisać hit, w ogóle tragedia. Na szczęście na Instagramie widzi cover swojej piosenki, jedzie do fanki, robi z nią focię i pisze razem z jej ojcem piosenkę, przypominając sobie, co jest najważniejsze w życiu: rodzina, czas z rodziną, znalezienie miłości.
To mogło by się udać, gdyby ta historia miała jakiś ciężar, gdyby tutaj cokolwiek od czegoś zależało, gdyby faktycznie strach przed utratą kariery był realny i coś znaczył – trudno w sumie powiedzieć, na ile ona jest popularna. „Zwykłe życie”, do którego zresztą ją ciągnie, nadal oznacza dom wolnostojący i stabilność. Gdyby proces „pisania piosenki” oznaczał cokolwiek poza pisaniem tekstu, który nic nie znaczy i zawiera jedynie właściwe zwroty czy proste rymy. Gdyby bohaterowie faktycznie mogli przeżywać negatywne emocje, by finał przyniósł im realną ulgę… Gdyby ta wspaniała piosenka, którą napiszą na koniec, w ogóle była chociaż „jakaś”… I tak dalej.
To oczywiście miła fantazja, że twoja idolka odnajduje cię dzięki mediom, robiąc to tylko dlatego, że jest jej w ten sposób miło. Film nie ma do zaoferowania więcej.
Świąteczny prezent pod choinkę ("A Christmas Story Christmas")
17 listopada | HBO Max
Święta nie będą takie, jakie chcieliśmy – ale będą udane. Prawie jak ten film.
Oryginalne A Christmas Story w USA jest tym, czym w Polsce Home Alone. Różnica jest tylko taka, że w Polsce mordujemy nasz ulubiony świąteczny film puszczając go co roku i obrzydzając, co jest problemem mniejszości wciąż używającej telewizorów – a w USA kręcą obrzydzający biznes wokół tego małego filmu, nawet przerobili go na musical. I pomimo jednej kontynuacji, teraz zrobili drugą – taką prawdziwą, z oryginalną obsadą wracającą po 39 latach (!!!): bo oto Ralphie jest dorosły, ma dzieci, chce zostać pisarzem i wraca do rodzinnego domu na święta z powodu śmierci ojca. Czas akcji to ponoć 1973 rok.
I tym właśnie ten film jest przede wszystkim: kontynuacją części pierwszej po latach dla fanów pierwszej części. Aktor grający ojca faktycznie nie żyje (od 2006 roku, ale mniejsza), ale aktorzy grający Ralpha, Randy’ego, Flicka, Shwartza i Scuta Fargusa faktycznie wrócili do swoich ról – a ja w trakcie seansu byłem pod wrażeniem, jak podobnych aktorów znaleźli. Cały seans to jedno, wielkie wspominanie różnych rzeczy z oryginału – Mikołaj kopiący w supermarkecie, incydent z uszkodzonym okiem, lizanie zamarzniętej rury, kończąc na nocnym siedzeniu przy choince odtworzonym niemal co do centymetra kadru. Nie wywołuje to we mnie żadnej reakcji – może poza wątkiem Scuta – ale jest w tym filmie.
Twórcy nie mieli pomysłu na coś więcej. Ralph zachowuje się trochę jak komik stand-upowy, który pierwszy raz gra w filmie: powie coś i liczy na reakcję, tej reakcji nie ma, ale nie ma widowni, więc on tego nie wie i tak kontynuuje resztę filmu. Ponadto wychodzi z założenia, że skoro robią komedię, to wszystko przejdzie, więc w otwierającej scenie rozwiązuje problem braku mleka (którego zapomniał kupić własnym dzieciom na śniadanie) poprzez zmuszanie ich do jedzenia płatków z sokiem pomarańczowym. Jeśli nie uznacie tego za śmieszne, to przed wami dobra godzina tego: chociażby w postaci motywu jedzenia zapiekanek („Casserole”) u babci, bo jedzenia tam się nie marnuje, a z okazji śmierci ojca wszyscy sąsiedzi je napiekli i teraz ktoś musi to zjeść? Ha, ha?
Ogólnie film dziwnie podchodzi do wątku wychowywania dzieci, kariery pisarza czy starań bohatera, aby zapewnić rodzinie najlepsze święta (pierwsze, co zrobi, to pójdzie do baru i się upije w trupa, aby zdobyć inspiracje). Jego fantazje w ogóle nie pasowały mi do dorosłego człowieka, nawet takiego będącego dużym dzieckiem. Najbardziej w tym wszystkim bawi mnie bezużyteczność postaci żony Ralphiego, która pół filmu nic nie robi poza siedzeniem i mówieniem, że nie ma na nic czasu. Ralphie jest wysyłany na strych i nikt mu nie pomoże, bo są zajęci – pytanie tylko: czym? Jak na ironię, gdy żona coś już ma zrobić, to wywala się i ma zwichniętą kostkę, do końca filmu chodzi o kulach. Wszystko to prowadzi do tego, co oczywiste: że Ralph napisze własne wspomnienia, które poznaliśmy w pierwszym filmie, opowiedzianym z perspektywy dorosłego człowieka – ale brakuje temu jednak satysfakcji. To było dla mnie tak oczywiste, a dla samego protagonisty w ogóle. Żona musiała mu to uświadomić za jego plecami.
Jednak jako film świąteczny? To już inna rozmowa, bo jednak jest tu zapewne najbardziej świąteczny widok roku, nawet jeśli tylko odtworzony sprzed 39 lat. Poza tym nadal oglądamy zjazd rodzinny, powrót po latach, a także magiczne święta, które zawsze będą magiczne JAKOŚ. Nawet jeśli oboje dzieci jest ranne, marzenia nie spełniły się a prezenty przepadły, to święta nadal będą świąteczne. To w tym filmie jest – i jeśli tego szukamy, to to znajdziemy. Na koniec wchodzi mi ten film pod skórę i chcę na niego patrzeć łaskawszym okiem. Żałuję, że nie mogę tego zrobić.
Stutz
14 listopada | Netflix
Filmowa terapia zapraszająca wszystkich do samoopieki. Łagodne.
Jonah Hill najwyraźniej odstawia aktorstwo na trzeci plan, od 2018 roku głównie skupiając się na byciu producentem oraz reżyserem. Stutz jest czymś na kształt dokumentu, ale wykracza poza ramy tego gatunku, prezentując meta-wywiad z terapeutą pana Hilla, tytułowym doktorem Philem Stutzem. To, co oglądamy, wydaje się ewoluować na naszych oczach – czy było to planowane albo było metodą narracyjną, trudno powiedzieć. Obie opcje są prawdopodobne, druga co prawda jest głębsza, ale nie chcę oddawać niezasłużonego honoru twórcom. W każdym razie: całość zaczyna się jak rozmowa w gabinecie. Pacjent mówi doktorowi, że chce o nim zrobić dokument – później przenosimy się jakby za kulisy, gdzie okazuje się, że ten proces trwa od lat, a zdjęcia przeniosły się na green screen, żeby udawać pierwotne zamiary, jakoby to faktycznie powstało „od ręki”. Zdjęcia trwają, a efektu nie udało się uzyskać, uwiecznić. Więc próbują innych metod.
Co brzmi, jak terapia w praktyce przecież. Tylko przy pomocy filmowych środków wyrazu, których widz jest nieświadomy, a pomagają mu one wejść w ten świat gabinetu, fotela i otwartości z drugim człowiekiem. Jonah Hill zdejmuje perukę i sztuczyn zarost, otwierając się przed nami nie tylko jako człowiek, ale i twórca filmowy, który bez bezpośredniego zwracania się do widza odsłania przed nim swoją twórczą stronę, ryzykując wtedy bardzo dużo. Film nie powstaje od ręki, cel nie jest w zasięgu… Ale robimy, co możemy by go osiągnąć.
Same metody i nauki sposobów na myślenie o sobie, o swoim ciele, życiu, osiągnięciach, celach, są interesujące. Nie można obiecać widzowi, że ten się w nich odnajdzie, ale celem całości jest unormowanie rozmów na temat własnego zdrowia psychicznego. I tego, że to jest istotne dla wszystkich. Na ekranie widzimy przyjaźń, żarty (nawet o twojej starej, bo czemu nie) i miłość. Rozmowa o własnych myślach w wykonaniu Jonah Hilla i Stutza nie jest łatwa, ale z czasem jest łatwiejsza.
Moim zdaniem: cel został osiągnięty.
Villeneuve Pironi
12 listopada | SkyShowTime
Mikołajowy obóz ("Santa Camp")
12 listopada | HBO Max
O ludziach, którzy chcą być mikołajami, żeby nimi być, bez robienia potem czegokolwiek. Wielkie osiągnięcie.
Rzadkie uczucie, które oferuje złe kino: nie wiesz, że oglądasz zły film, a który w trakcie ku twojemu zaskoczeniu okazuje się być naprawdę zły. Słuchasz, co oni tam gadają i sobie myślisz: „czekaj, co?” A oni to kontynuują. Widzicie, bycie mikołajem to ważna rzecz dla wielu osób: chcą dawać dzieciom szczęście, pomagać, być symbolem wszystkiego co pozytywne w święta. Są też ludzie z tego dokumentu, którzy chcą być mikołajem, ale z zupełnie innego powodu. Mała podpowiedź: są to ludzie, którzy przedstawiając się muszą dodać dwa słowa o swojej seksualności. Jakby to była ich cała osobowość, nic więcej ich nie charakteryzuje, a ten dokument z całych sił robi wszystko, byśmy tak myśleli.
Rozwala mnie, jak bardzo ten „dokument” jest ustawiony. Na wakacjach sobie chodzą i spotykają czarnoskórą kobietę, która zaczyna mówić, że mikołaj od zawsze był jej idolem i żałuje, że nie ma czarnoskórych Mikołajów. Wszyscy na ekranie nie mogą się zamknąć na ten temat – biali to wyłącznie żenujący ludzie, którzy natychmiast przepraszają za wszystko, gdy tylko zada im się pytanie, czemu jest tak mało czarnoskórych mikołajów. Każdy nie-biały ma tylko jedno marzenie w życiu: aby być mikołajem. Trans, czarny, niepełnosprawny. Są jeszcze kobiety, ale one chcą być żoną mikołaja i nim rządzić, zamiast być mikołajem. Urocze.
Nikogo nie obchodzą święta czy robienie czegokolwiek w kostiumie, co najwyżej będą pozować do zdjęcia czy uczestniczyć w paradzie. Paradzie nie ku świętom czy coś w tym stylu, ale w paradzie równości. Czarnoskóry, rapujący mikołaj to symbol „diversity”, o który trzeba walczyć. Nawet pomimo braku przeszkód stojących na drodze do bycia czarnoskórym mikołajem. Największa przeszkoda to anonimowy list wyrażający oburzenie, że ktoś postawił sobie czarnoskórego mikołaja na trawniku (w montażu przejście na flagę konfederatów, ja pierdolę xD), ale co dosłownie stało na przeszkodzie, żeby byli mikołajami? Nic, ale tak nie może być, więc na końcu jakiś chłop mówi, że „na pewno mniej osób przyszło, wiedząc o czarnoskórym mikołaju, NA PEWNO, NO MÓWIĘ CI”. Jeszcze zgarnęli dzieci, które stały niezręcznie koło dorosłych gadających o wspaniałości czarnoskórego mikołaja – dzieci miały tam być, aby pokazać, że to ich uszczęśliwia, tylko coś nie pykło.
PS. Najwyraźniej w 2004 roku komisja do spraw języka polskiego uznała, że „Św. Mikołaj” pisze się z małej litery. Małą literą. Dlatego tak piszę, jest napisane przeze mnie.
Kraina snów ("Slumberland")
11 listopada | Netflix
Świąteczny duch ("Spirited")
11 listopada | AppleTV
Film o zmianie niezdolny do prawdziwej zmiany, niemniej: część musicalowa jest fenomenalna!
Co by było, gdyby duchy co roku odwiedzały kogoś, by odmienić go w Wigilię Bożego Narodzenia? Wybierają dupka, pracują przez cały rok, by znaleźć sposób na odmienienie go i w kluczowy dzień faktycznie tego dokonują? W tę stronę idzie ta luźna adaptacja Opowieści Wigilijnej, gdzie Will Farrell naciska, by tym razem spróbować odmienić kogoś więcej, niż tylko zwykłego dupka – wybiera na swój cel Ryana Reynoldsa, który jednak okazuje się zbyt dużym wyzwaniem. Ta Wigilia pójdzie innym torem, niż ktokolwiek z nich planował.
Poczucie humoru jest dokładnie takie, jakie można by się spodziewać po produkcji z Willem Farrellem na okładce: „ironiczne”, „z przymrużeniem oka”. Tak, cudzysłów jest świadomy i celowy, bo to jedynie nowoczesne postrzeganie tych terminów znajdziemy w tym filmie, który używa ich jak wymówki albo przeprosin. To musical, który przeprasza za bycie musicalem. To adaptacja Opowieści Wigilijnej, która przeprasza za bycie kolejną adaptacją Opowieści Wigilijnej – ale tylko w jednym celu: bo skoro przeprosili, to czyni całość zabawnym. A przynajmniej mają taką nadzieję, że widzowie się wtedy uśmiechną. Miłośników musicali to może zaboleć, ponieważ oto oglądamy tak naprawdę fenomenalny tytuł: układy choreograficzne, piosenki, rozmach – naszym telewizorom powierzono prawdziwe widowisko! W każdej sekwencji widać masę wysiłku przy tworzeniu scenografii, tłum tancerzy pokazuje lata treningu, wszystko muzyczne tutaj jest doskonałe! A jednak na pierwszym planie jest duet aktorski, który zaśpiewa i zatańczy, ale zrobi to z koślawym uśmiechem na twarzy, zamiast w pełni oddać się konwencji.
Co chwilowo działa jednak na korzyść filmu, bo ten opowiada o zmianie. Bohaterowie faktycznie są w historii postawieni pod ścianą, żeby uwierzyli w siebie, żeby faktycznie zaczęli robić to, co kochają, żeby byli prawdziwi i udowodnili tym samym, że to, w co wierzą, jest słuszne. Ludzie mogą się zmienić, ludzie mogą być dobrzy, ktoś zły może ewoluować i zacząć czynić dobro. I w środkowej części faktycznie czuć, jak wszyscy na planie mają frajdę zarówno z sekwencji tanecznych, jak i bardziej dramatycznych, gdy decydują się na zmianę, na poświęcenie, na ryzyko. Wtedy naprawdę mam wrażenie, że ten film jest mądry, świadomy, ma coś do powiedzenia. I naprawdę szkoda, że koniec końców Świąteczny duch okazuje się nie być zdolnym do prawdziwej zmiany.
Will Farrell i Ryan Reynolds są największą siłą tej produkcji – odrzucają na początku ironią, by później ją zaadresować. Są ludźmi, którzy wymagają zmiany, głoszą jej słuszność… I na koniec ta zmiana następuje, ale ci ludzie nie mogą wtedy wyzbyć się przymrużenia oka. Robią to, ale mrugają, że to tylko, wiecie, nie jest na poważnie, to żart, to ironia, sarkazm. Ten film wstydzi się prawdziwej zmiany, brakuje mu odwagi, by faktycznie pójść za tym, co głosi. Pewnie dlatego ostatnie 15 minut jest tak powalone – trudno mi sobie wyobrazić, jak ktoś mógł wyrazić na to zgodę, ale pewnie jednym z argumentów był właśnie celowe pokazanie braku powagi całej produkcji. Otrzymujemy szczęśliwe zakończenie z masą pozytywnej energii, której jedynym celem jest tak naprawdę wypranie z widzów poczucia, że mogli oglądać coś z sensownym przesłaniem. „Ono tam jest, gdyby się któryś czepiał” – słowa wypowiedziane z obowiązkowym mrugnięciem oka, przesunięciem głowy, intonacją na słowo „gdyby”. Cały film w pigułce, niestety. Fajny, ale pusty.
PS. W trakcie pisania przesłuchałem cały soundtrack cztery razy. Chyba. I będę słuchać cały grudzień, w lecie też.
PS 2. Najlepsze napisy końcowe roku. Nie zdradzę, dlaczego: po prostu zostańcie do końca, bo ten film potrafi wrócić do każdego detalu.
Niezapomniane święta ("Falling for Christmas")
10 listopada | Netflix
Lindsay Lohan uczy się ścielić łóżko i robić naleśniki. Oglądać tylko dla gór i gór dekoracji.
Twórcy nawet nie próbowali – nieprzyjemna bogaczka podczas świąt doznaje amnezji w skutek uderzenia drzewem w łeb, spotyka miłość życia, która pomaga jej wrócić do życia, a po amnezji pomaga bogactwem swojej miłości, która była akurat w poważnych kłopotach finansowych. Aha, jeszcze poznają się poprzez wpadnięcie na siebie i oblanie kawą. Bo oczywiście, że jedno musiało wtedy nieść kawę…
Żaden z tych elementów nie jest wiarygodny. Bohaterka wcale nie jest jakoś specjalnie odrzucająca swoimi uprzywilejowaniem i traktowaniem innych jak śmieci – spotkanie miłości wcale nie sprawia, że czujemy, jakbyśmy my spotkali swoją miłość dzięki świętom – szczęśliwe zakończenie jest obojętne, jak tylko się dało. Zero emocji, zero reakcji. Po seansie widz co najwyżej skomentuje jakość twarzy głównej aktorki, a nie sam film. Ej, a co powicie na komedię? Np. podchodzenie z kijem do rzeczy i obracanie się nagle tak, żeby kijem porozwalać wszystko wokół? Śmieszne, prawda?
Muszę jednak oddać, że „Niezapomniane święta” mają przynajmniej dobre miejsce akcji – hotel, góry, faktyczne atrakcje zimowe… Śniegu jest mnóstwo, dekoracji świątecznych jeszcze więcej. Każde pomieszczenie wydaje się mieć kilka choinek, super to wygląda. W końcu święta poza miastem! Przynajmniej tyle.
Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu
9 listopada | Kino
Doceniam starania, żeby wszystko wyszło jak najgorzej. Przezabawny efekt.
Tytułowa Wakanda to tajne państwo gdzieś w Afryce, które niby jest w ONZ, ale mówi im „spierdalać” na postulat współpracy, zaufania, dotrzymywania słowa czy innych dorosłych rzeczy. Chodzi o surowiec, który ma tylko Wakanda, mający potencjał na bycie niebezpieczną bronią, ale z uwagi na brak współpracy szukają go gdzieś poza. I znajdują, koło innego tajnego państwa, o którym dosłownie nikt nie wie. Na szczęście władca tamtego tajnego kraju robi coming-out w imię utrzymania tajemnicy, że jego kraj w ogóle istnieje. I chce, żeby Wakanda pomogła mu zabić cały świat, żeby ta tajemnica się nie wydała, ale Wakanda nie chce, więc będą się napierdalać. Aha, jest tu jeszcze Czarna Pantera – tzn. jej nie ma, tylko co 10 minut narzekają, że jej nie ma i nie ma komu pomóc Wakandzie. Co prawda jest milion innych superbohaterów na tej planecie, ale z powodów wyższych nie mogą się tu mieszać, ponieważ nie i już.
Tak, ten film to burdel. I nie, nawet nie wiecie, jak duży. Widać na każdym kroku starania twórców, żeby sabotować ten tytuł na wszelkie sposoby. Już sam fakt, że robią trzygodzinny film o Czarnej Panterze bez Czarnej Pantery to śmiech na sali*, ale jest tylko lepiej. Każda scena to petarda głupoty i braku sensu, która bawi, jeśli przestaniemy traktować ten film super-poważnie. Cały świat nie może znaleźć tego surowca, ale komu się to udaje? Genialnej nastolatce, która zrobiła wykrywacz na zajęcia na studiach. Wszystko w swoim życiu robi dla zysku, ale akurat wykrywacz najdroższego materiału na planecie to buduje, żeby zaimponować profesorowi. Motywacje antagonisty? A no kilkaset lat temu wyszedł z wody na ląd, lewitował, wystraszył zacofanych ludzi, zabił ich więc (hehe, „w samoobronie”) i wtedy stwierdził, że już na zawsze będzie gardził życiem na powierzchni. Dostajemy nawet backstory o powstaniu tego tajnego państwa – a no grupka nie mogła oddychać, to weszła do wody, a potem coś-tam, coś-tam i mamy gigantyczne, złożone miasto pod powierzchnią wody, którego nikt, nigdy nie znalazł. I to by się utrzymało, gdyby sami się nie odsłonili, dobra robota.
Zresztą, nazwijmy rzeczy po imieniu: to mocbuster nowego Avatara 2 Jamesa Camerona. Przeczytali w wywiadach, że to coś będzie o niebieskich ludziach w wodzie i na tej podstawie zrobili cały film, wypuszczając go w okolicy premiery właściwego filmu. Tak się właśnie robi mocbustery, tylko ten jest dużo gorszy, bo zamiast mieć pomysłowy tytuł bawiący się pierwotną pisownią, to wciskają kit i jeszcze wypuszczają do kin, zamiast na DVD. Wstyd, wstyd, wstyd – nawet jeśli efekt wciąż jest zabawny, to jednak Czarna Pantera 2 porusza szereg ważnych tematów politycznych, które można by rozwiązać w trzy minuty, gdyby bohaterowie dojrzeli tak na poziom 13-latka. To jednak przed nimi, więc podejmują same głupie decyzje pełne arogancji, pogarszając sprawę jak tylko dadzą radę. A ja muszę siedzieć i patrzeć na ich nieporadność. Średnia rozrywka. Do zapomnienia.
*znaczy no, potem jedna postać pije łyk soku z gumijagód i zostaje Czarną Panterą, ale co z tego? Jej przeciwnik przecież umie latać, skakać w powietrzu, to przegrana walka. To naprawdę nie ma sensu…
Listy do M. 5
4 listopada | Kino
Doceniam, że zamiast robić siedem oddzielnych słabych filmów, to wsadzili je do jednego. Teraz ludzie są zachwyceni, że niektóre sceny są trochę mniej beznadziejne od innych.
Piąta część serii, która nie wiadomo kiedy dobiła do takiej cyfry w ciągu ostatnich jedenastu lat. W piątej części nie poznajemy żadnej postaci i nikt nam nic nie tłumaczy, po prostu zostajemy wrzuceni do centrum Warszawy i jej okolic, gdzie spędzamy jeden dzień – Wigilię Bożego Narodzenia – z grupą ludzi. Jeden przyjeżdża do przyjaciół więc tam teraz jest, inny zostaje eksmitowany więc nic z tym nie robi, ktoś kupuje drabinę i ją nosi po mieście, dziennikarka szuka newsa dnia nic nie robiąc, ktoś jedzie do wujka by mieć jego zdjęcie i móc je powiesić na drzewku genologicznym. Nie wiem, kim oni są i jest szansa, że jakbym oglądał poprzednie części, to bym może znał niektórych. Może. Poszczególne wątki nie łączą się ze sobą zupełnie, albo robią to delikatnie. To po prostu kilka historii bez większego pomysłu na siebie, źle zrealizowane, źle napisane, żenujące i nudne. Scenarzystom zajmuje blisko godzinę, żeby w ogóle cokolwiek zaczęło się dziać w tym filmie (wcześniej tylko oglądamy, jak chodzą po ulicy czy coś w tym stylu), a gdy już nadadzą poszczególnym wątkom jakiegoś charakteru, to wtedy jedynie wywołują we mnie reakcję: „o żesz, wracamy do tego”, podczas przeskakiwania z jednego wątku w drugi. Nie ważne, jaki to wątek. Można się co najwyżej kłócić, który jest najmniej beznadziejny, ale tylko w kontekście porównania do pozostałych.
Największy problem polega na tym, że bohaterowie tego filmu mają tę samą osobowość – Polaka używającego przysłów i innych mądrości ludowych na swoją korzyść. To ten typ człowieka, który mówi rzeczy w stylu: „tradycję trzeba uszanować”, ale tylko wtedy, gdy ta tradycja polega na opierdoleniu 50 pączków z okazji Tłustego Czwartku. I nie zważa, że to jest wstępem do postu, ani też by tego nie uszanował, ale w codziennym życiu będą sobie tak ułatwiać egzystencję, znajdując jakąś wymówkę i manipulują innymi. Nikt się niczego nie uczy w tej historii, nie przeżywa żadnej przygody, jego losy nie zapadają w pamięci. Wręcz każda z tych postaci popełnia jakiegoś rodzaju przestępstwo albo grzech w trakcie tylko akcji filmu, obejmującej jakieś 12 godzin. Kłamią, kradną, rujnują własne życie, manipulują innymi, unikają odpowiedzialności. Wesołych świąt, doprawdy. Czemu mam chcieć oglądać chociaż jedną taką postać na ekranie, a co dopiero 25?
Muszę jednak oddać: jeśli patrząc na to przez pryzmat produkcji świątecznej, to jednak trochę dostajemy tego, na co przyszliśmy. Bałwan leci nad miastem, śnieg pada w większości wątków. I nawet jeśli ta polska komedia romantyczna w większości opiera się o „Feliz Navidad” oraz „We Wish You a Merry Christmas”, to jednak twórcy pozwalają każdemu bohaterowi na jakąś formę szczęśliwego zakończenia: po prostu w rozumieniu scenarzystów oznacza to dostanie pieroga od mamusi, bez naprawienia niczego, co popsuło relacje z nią, a wręcz pogarszając sytuację kłamiąc w telewizji i przyszywając sobie przysługi innego człowieka. Którego zresztą nikt nie szuka po tym, jak się kłamstwo wydało, bo po co. A okoliczny pijaczek chodzący z kąta w kąt przez cały film na końcu dostanie wódki od obcych. Wesołych świąt, naprawdę. Niektóre wątki miały potencjał – i chętnie bym zobaczył cały film poświęcony wyłącznie młodemu złodziejowi przyłapanemu na gorącym uczynku, ale znajdujący litość w obcym człowieku, który postanawia bardziej się zainteresować, niż tylko dzwoniąc na policję. Co prawda zbrodnia nie zostaje ukarana, biedni pozostają biedniejsi o ukradziony im towar, a dziecko okazuje się mieć bogatych rodziców, na których się obraził, więc… No, wesołych świąt, nie?
Selena Gomez: My Mind & Me
2 listopada | AppleTV
Niestety, ale takie produkcje nadal nie są wystarczająco wiarygodne.
Może to ja, może mój sceptycyzm czy cynizm, może to moje doświadczenia życiowe, a może to czytanie Seleny Gomez z kartki z OFF-u, które mają być ustępami z jej dziennika po prostu same w sobie były złym pomysłem. Pewnie były najlepszym kompromisem, pomiędzy powiedzeniem czegoś od siebie, a powiedzeniem tego, na co pozwolą producenci, jej menedżerowie, specjaliści od wizerunku i cała reszta tych darmozjadów. To najlepsze, na co mogę sobie pozwolić, dać taki kredyt zaufania: że faktycznie ktoś chciał coś tym dokumentem zrobić. Patrzcie, nawet nazywam to dokumentem. Ja naprawdę się staram.
Po prostu nadal oglądamy wiele materiału mającego na celu promocję samej bohaterki, sprzedania jej. „Zwykłe życie”, „zwykłe rozmowy”, „zwykłe momenty” – sceny, które w interpretacji marketingowca mają na celu, by nastolatki mogły się z nią identyfikować, zostać jej fanami, być jej przychylne. Tylko te zwykłe sceny w ogóle nie robią wrażenia zwykłych, często wręcz wydają się przećwiczone. A nawet jeśli faktycznie jest w nich jakaś spontaniczność, to wtedy wkracza okrajanie. Cały ten film bardziej niż promocją zdrowia psychicznego wydaje się promocją faktu, że bohaterka promuje zdrowie psychiczne. Patrzcie na nią, jaka fajna. Kupcie jej koszulkę, wesprzyjcie ją.
W tym wszystkim jednak coś widać. Jak choćby „zwykły dzień” pełen wywiadów pozbawiony komentarza, gdzie pani Gomez spędza całą dobę na braniu udziału w idiotycznych filmikach albo odpowiadając na debilne pytania w stylu: „jeśli miałabyś wsadzić sobie w dupę kaktus, jaki to byłby kaktus?”. Nikt wtedy nic nie mówi, ale sami możemy dostrzec człowieka pod spodem tego makijażu, który po prostu czuje, że zmarnował cały dzień i nie widzi w tym sensu – ale na tym polega jej życie. I czuć ciężar tego, co sobie myśli.
Mówienie o zdrowiu psychicznym nie jest łatwe. Profesorowie dają w tym dupy, a co dopiero wokalistka czy ktoś oddelegowany do robienia o tym dokumentu. Nie chcę więc być zbyt ostry. Mimo to, najlepsze co ten tytuł osiąga, to finałowa plansza odsyłająca do podstrony Apple’a o pomocy psychicznej.
Related
2022 5 gwiazdek AppleTV Christmas Dokument filmy HBO Max listopad serial świąteczne
Najnowsze komentarze