Grudzień 2022

Grudzień 2022

14/12/2022 Opinie o filmach Opinie o serialach 0

Chcę obejrzeć wszystko z 2022 roku. Jedziemy dalej...

obejrzanych filmów
0
obejrzanych seriali
0
3/5

Tulsa King - sezon I

dokończony 8 stycznia | 9 odcinków po 40 min | SkyShowTime

„Jak się robi pięć seriali rocznie, to w końcu wyjdzie coś przyzwoitego” – Taylor Sheridan Edition

Taylor Sheridan to ten napakowany szeryf z „Synów Anarchii„, potem też znany jako autor pełnometrażowych „Wind River” czy serialowego „Yellowstone”, „1883”, „1923”,Mayor of Kingdom” i teraz „Tulsa King„. Ten ostatni opowiada o gangsterze z Nowego Jorku imieniem Dwight, który w wieku 75 lat wychodzi z więzienia. Był lojalny cały czas, a teraz w nagrodę dostaje przydział na Tulsę. Myśli o tym wiadomo co, ale robi swoje: jedzie tam z myślą o pokazaniu, że jest jeszcze coś warty, jeszcze IM pokaże, jeszcze ma w sobie to coś, jeszcze naprawi relacje z rodziną biologiczną. Na miejscu znajduje sklep z marihuaną, lokuje się w hotelu, poderwie dziewczynę nie wiedząc, że ta pracuje w policji (a ona nie wie, że to gangster), a także trafi na kogoś, kogo się tam nie spodziewa. Oraz konie. Kupi konia.

Ten tytuł działa przede wszystkim dzięki udziałowi pana Stallone w głównej roli. On po prostu jest żywym dowodem na tezę tego serialu: w tym wieku nadal można mieć siłę oraz charyzmę. Pan Stallone nie zaskakuje swoją rolą – chyba że nie mamy świadomości, że serio ma 76 lat w momencie, kiedy piszę te słowa. Albo jak wygląda przeciętny człowiek w tym wieku. W każdym innym wypadku dostajemy typową rolę SS – twardziela będącego we właściwym miejscu, który zrobi to, co właściwe. Nawet jeśli zgrywa ważniaka, który robi wszystko dla władzy, ale to akurat działka scenariuszy Sheridana – o tym później. Wracając do aktorstwa – jest taki moment w fabule, że Dwight musi opuścić Tulsę na cały odcinek. I wtedy w mieście sytuacja się zagęszcza, a my przebieramy nóżkami myśląc o tym, jak dobrze będzie, gdy Dwight już tam wróci i zaprowadzi ponownie porządek. I wiemy, że będziemy czuć satysfakcję, gdy tak się właśnie stanie. Sheridan umie kreować takie sytuacje, a Stallone je wykorzystuje, dostarczając nam razem bohatera pozornie będącego antybohaterem, który działa poza prawem, ale jednak to tylko u niego możemy liczyć na sprawiedliwość. Jest mordercą i krzywdzi ludzi, ale jesteśmy po jego stronie i chcemy, by mu inni wybaczyli, by naprawił relacje z rodziną.

I to robi, tylko metodą: bez problemu. Albo: oczywiście, że mu się udało. Ewentualnie: No jasne, że to zadziałało. Całość tradycyjnie dla Sheridana sprawia wrażenie realistycznego, twardego i męskiego, ale jest oczywiście taką fantazją na gangsterkę, bycie mężczyzną, opiekowaniem się najbliższymi. Rzeczywistość jest naginana jak tylko twórcy chcą i wszystko zależy od tolerancji widza, ile razy wybaczy wywracania oczami w ciągu odcinka. Nie są to poważne głupoty lub jakieś wyraźne przekroczenia dopuszczalnej obecnie granicy, ale nie jest to serial, który wypada traktować poważnie. To bardziej serial, gdzie skorumpowany policjant otrzymuje rozkaz, by aresztować Stallone’a za samą twarz, więc go zatrzymuje na środku ulicy, a Stallone tylko odpowiada: „W dupie mam, co wam rozkazali – albo stąd odejdziecie, albo was przedziurawię tym magnunem, który trzymam w kieszeni, bo to wcale nie jest mój palec wskazujący, nie, to mój magnum”. I policja odjeżdża przestraszona. Mam nadzieję, że w tym momencie widzowie zareagują ekscytacją i będą sobie myśleli: „Chciałbym być taki twardy i by sprzedajna policja się mnie bała” tylko dlatego, że jeszcze nie wiedzą, jak wygląda prawdziwy świat.

Sheridan nadal ma zamiłowanie do tworzenia melancholijnych momentów i wyciskania z nich, co się tylko da. Dwight będzie mieć rodzinę tylko po to, by mieć moment słabości, że ich zawiódł. Będzie mieć brata, który umrze z powodu choroby tylko po to, by Dwight mógł popłakać za tym, jak mu tam. Dwight będzie chciał powrotu rodziny tylko po to, by ta do niego wróciła i byśmy my się z tym dobrze czuli, a nie dlatego, że twórcy mają zamiar zrobić w ogóle cokolwiek w tę stronę, ta rodzina w sumie sama wróci. Kobiety zdobywa się tutaj z łatwością, kobiety tu potrzebują silnych mężczyzn i ich ochrony oraz wsparcia, silni mężczyźni są tutaj fajni. Nawet jeśli w prawdziwym świecie byliby żałośni, to Sheridan kolejny raz umie ich sprzedać. Przynajmniej na kilka odcinków, potykając się tak porządniej dopiero w ostatnim, gdy wyjaśnia, jak Dwight trafił do więzienia – zatrzęsienie zbiegów okoliczności doprowadza wtedy do ataku śmiechu. Autor kreuje przy tym kompetentnie skonstruowany serial z potencjałem na równy sezon drugi o problemach i stawianiu im czoła. Jest to jakieś osiągnięcie. Niewielkie, ale jednak.

4/5

Kulawe konie - sezon II

30 grudnia | 6 odcinków po 45 min | AppleTV

Solidna kontynuacja.

Nowy wątek szpiegowski, stawka wysoka, uczciwie wciągające zwroty akcji, brutalność boli, Gary Oldman nadal jest kozakiem. I jestem otwarty na kolejny sezon.

Piszę skrótowo, bo chcę być uczciwy: sezon jest udany, ale niewiele z niego zapamiętam. Najbardziej to, że średniawa realizacja (reżyseria bez wyrazu, montaż nie dający czasu aktorom) w sumie może być celowa: to w końcu historia ludzi pracujących w organizacji drugiej kategorii, ale nadal dających z siebie dużo, nadal ryzykujących życiem, a więc i zasługujących na więcej. Tak jak ten mało znany, ale porządny serial zasługuje na lepszą realizację – ale to tylko moje podejrzenia.

4/5

Chainsaw Man - sezon I

28 grudnia | 12 odcinków po 22 min | Crunchyroll

O człowieku, który chciał dotknąć piersi. Krwawa, głośna i mająca potencjał produkcja.

Jakby co serio motywacją bohatera jest interakcja z biustem. Po prostu tak mało doświadczył w życiu i tak mało miłości go spotkało, że wszystko to władował w marzenie o dotknięciu cycka. I nie jest tego nawet zbytnio świadomy, chociaż raz nawet wykpi oczekiwania innych, że powinien walczyć o dobro rodziny albo dla pieniędzy, a on nie, jego misją jest dotknąć cycka i mają się od–lić od jego aspiracji. Doświadczył jednak tragedii, dług rodziny spadł na niego, gangsterzy go łupili, a on to przyjmował z entuzjazmem, bo to nadal było lepsze niż alternatywa. Z radością pozwala się upokarzać obcemu człowiekowi na ulicy, bo ten mu daje po wszystkim banknot. Będzie co jeść, wygrana! Sam domaga się bycia traktowanym z góry, póki oznacza to, że w ten sposób ktoś się nim zaopiekuje. Nawet nie marzy o miłości, tylko być ktoś był dla niego dobry.

To wszystko jest wyrażone przez język typowy dla anime – ale właśnie mają one cel inny, niż na pierwszy rzut oka może się wydawać. Jest tu seks, erotyka, ponętne kształty i zachowania, dopadanie bohatera po pijaku w łóżku i oferowanie mu stosunku. Każde takie zbliżenie i moment to mała historia o głębokich trudnościach życiowych człowieka, który był tak źle traktowany, że gdy zaczęli nim dysponować jak psem, to był dla niego awans społeczny.

Jest też łowcą demonów i po części sam jest takim demonem, zostaje członkiem grupy biorącej udział w polowaniach na istoty zła. Będzie tego jednocześnie sporo jak i za mało w pierwszym sezonie – to przede wszystkim poznawanie protagonisty, który cały czas się rozwija i ewoluuje. Chce dotknąć piersi, dotknie – to nie będzie nic specjalnego, ale czyja to wina? Jego oczekiwań? Ktoś mu podpowie inną opcję i tak to się potoczy, od jednego kryzysu emocjonalnego i nie tylko do kolejnego. Niewiele tu jednak poznawania świata czy fabuły, to będzie dopiero w kolejnym sezonie. Widać tutaj gigantyczny potencjał, ale póki co to dosyć prosta, intymna historia opakowana w kino akcji, które nieszczególnie angażowało mnie akcją, ale właśnie bohaterami i ich ewolucją.

1/5

Wystrzałowe wesele ("Shotgun wedding")

28 grudnia | Kino

Zdecydowanie, Alex sam w domu miał więcej godności.

Są na wyspie. Będą mieć ślub, próbując mieć film dla głupich kobiet o weselu, wątpliwościach, sukienkach i innych duperelach. W tym czasie na wyspę napadną piraci, próbując mieć film dla głupich facetów z ratowaniem sytuacji poprzez bycie farciarskim idiotą, karabinami robiącymi pju pju i granatami robiącymi bum. Jak to połączą? Poprzez równanie do najgłupszego wspólnego mianownika, czerpiąc najgorsze rzeczy z obu tych światów. Każdy bohater jest idiotą, każdy żart jest żenujący, przemoc można pokazać niemowlakom, w każdej sytuacji twórcy podejmują najgorsze możliwe rozwiązanie, ostatecznie prowadząc do całkowitego braku zagrożenia ze strony piratów, którzy z karabinami tylko stoją i patrzą, jak aktorzy robią z siebie idiotów. Jakby tego było mało, to jeszcze dali im komiczne maski. Jeden pirat ma na sobie igły jak Pinhead, no kurwa. Tego się nie da brać na poważnie i jeśli widzieliście to 10 razy, to ujdzie to filmowi płazem. Jeśli widzieliście to już 50 razy i macie świadomość, że da się to zrobić dobrze, to dodatkowo będzie was kuć świadomość, że twórcom po prostu się nie chciało. A nie chciało się, bo gardzą swoją widownią i myślą, że mogą im dać cokolwiek, póki to będzie nijakie i będzie po trochu dla wszystkich, nie dając nic oryginalnego czy świeżego, co nie było przeruchane sto lat temu przez Hollywood.

A przecież nie tak dawno powstało Zabawa w pochowanego. Cztery lata później ten film nic się nie zmienił, a wydaje się o klasę lepszy. Wyobrażacie sobie, jakby taki finał zorganizować na wyspie z piratami? Pomarzyć można.

3/5

Noc w przedszkolu

28 grudnia | Netflix

Film, który oglądają obcokrajowcy i tak rozumieją, czemu bez alkoholu ten kraj nie może żyć.

Główny bohater chce być istotniejszy w życiu swojego syna, więc zostawia go z opiekunką i idzie do przedszkola na zebranie rodziców i zostaje, by pomóc w przygotowaniu jasełek gdy dowiaduje się, że pozostali rodzice chcą wyrzucić jego syna. Zostajemy więc zamknięci w pomieszczeniu w dorosłymi Polakami, mało tego: rodzicami. Którzy mają za zadanie coś ustalić, dogadać się – czy polscy twórcy to ogarną? Oczywiście, że nie. Wszyscy będą się kłócić, skakać sobie do gardła, ustalenie pierdoły będzie graniczyło z cudem.

Brakuje tutaj substancji. Pomysłu na postaci, na relacje między nimi, na zbudowanie tła. Każdy jest po trochu irytującym rodzicem i Polakiem, tylko np. jeden ma broń, drugi gada co 20 minut o tym, że jest dietetykiem, trzeci chyba pośpiewa parę razy, czwartego już nie pamiętam, a było ich tam blisko 10. Na końcu wszyscy mówią, że są chujowymi rodzicami, tylko nic za tym nie stoi, co by mogło uzasadnić takie mocne słownictwo. Jeden rodzic dowie się, że jego potomstwo nie chciało wracać do domu – ale dlaczego? To już nie ważne, bo scenariusz nie umie wyjść poza kontekst danej sceny. Liczyło się tylko, że w danym momencie rodzic poczuje się źle.

Finał to już ostateczny brak zaangażowania i pomysłu. Miało być szczęśliwe, tylko bez robienia czegokolwiek w tę stronę. Robią improwizowane jasełka, tylko ktoś się potyka i nagle wszyscy uciekają, z jasełek nici. Czy to w czymś przeszkadza? A skąd. Bohater podchodzi do swojego syna i się godzą. W tle inni rodzice przytulają się ze swoimi dziećmi. Niczego to nie rozwiązuje, niczego to nie zamyka, nic z tego nie jest wiarygodne… I tak się kończy film.

Ocena byłaby niższa, ale dodaję 1 punkt za scenę po alkoholu. Straszna, psychodeliczna scena. Jak na polskie warunki mistrzostwo świata. Jak na standard ogólny – poziom lepszych filmów z Disney+.

2/5

7 kobiet i tajemnica ("7 donne e un mistero")

28 grudnia | Netflix

W tym kryminale nic nie ma sensu, a kobiety są okropne. Ładny dom.

Córka wraca do domu ojca, wita ją nowa służąca, matka, babcia, siostra, ciotka i kochanka ojca. A ojciec jest martwy i teraz nieudolnie próbują… tak naprawdę trudno napisać, co próbują. Ustalić mordercę? Pokłócić się o każdą błahostkę, jaka im przyjdzie do głowy? Nie mam pomysłu, co oni chcieli osiągnąć.

Całość wydaje się przyspieszoną wersję klasycznego kryminału: ledwo poznamy bohaterów i miejsce akcji, mija 40 sekund czasu filmu i pojawia się trup. Zamykają go w pokoju i zaczynają myśleć – jezu, nad czym? Nikogo nie znam. Nie jest mi znane miejsce zbrodni, w ogóle tam nosa nie wsadziliście, jakieś tropy, wskazówki, ślady? Cokolwiek? Zamiast tego oglądamy serię głupot w stylu: „a może ty to zrobiłaś?” i zaczynają sobie skakać do gardeł, zbliżając nas tylko pasywnie do finału.

W finale prawda zostaje ujawniona, ale zamiast wyciągnąć konsekwencje, to prawilna osoba domagająca się sprawiedliwości zaczyna bez powodu kłamać policji, chroniąc przestępców. Bo „kobiety trzymają się razem”. I jeszcze przeprasza, że wcześniej była uczciwa czy coś. Dobrze, że kobiety tak naprawdę nie istnieją…

3/5

Mężczyzna imieniem Otto

25 grudnia | 4 odc. po 60 min | Netflix

Do połowy potrafi być naprawdę mocny, kończy jednak zbyt naiwnie, abym to przełknął.

Ten remake zaczyna się naprawdę obiecująco: starszy mężczyzna nie ma powodu, aby żyć na tym świecie i planuje samobójstwo. Poznajemy jego powody: jest otoczony przez miernoty, brak poszanowania dla zasad, przestrzegania ich, lekceważenia chaosu. Jest naburmuszony i irytuje innych, ale najczęściej ma zwyczajnie rację. To świat, w którym jednooki jest królem, a będąc bardziej precyzyjnym: osoba, która umie odpowietrznić kaloryfer albo prowadzić ręczną skrzynię biegów jest tutaj takim królem. I Otto ma tego dość.

Scenariusz naprawdę zaskakuje – spodziewałem się w końcu bezmyślnego remake’u, a tutaj skrypt jest napięty i nie marnuje ani sekundy. Wprowadza kolejne postaci i motywy, jednocześnie rozwijając te już wprowadzone, łączy retrospekcje z teraźniejszością, pcha bohaterów do kolejnych działań… Całość ma niemal teatralny wydźwięk produkcji rozgrywającej się w jednym pomieszczenia, chociaż tak naprawdę ma miejsce na jednym osiedlu. Głębokie uznanie – to tytuł bogaty we wkurwienie dzisiejszym światem, mający do tego prawo i nie bojący się iść z tym na całość. Bohater faktycznie zawiesza sobie pętlę na szyję. A że instalacja nie wytrzymuje ciężaru to inna sprawa. I pan Otto próbuje dalej, gdy my poznajemy jego doświadczenia życiowe coraz lepiej. Tragedia, smutek, zgorzkniałość – to wszystko podane w dynamiczny, raźny sposób, nie gubiący szacunku do przedstawionej tematyki.

Do momentu, aż go zgubi. Możemy się tylko kłócić, kiedy go zgubił. W sumie możemy argumentować, że zrobił to dosyć wcześnie, gdy Otto leży na podłodze po nieudanej próbie „S” i widzi kupon w gazecie na kwiaty, więc idzie na cmentarz z kwiatami kupionymi na promocji. Wtedy to jeszcze był wyjątek od reguły, mogłem to kupić, ale potem ma miejsce sekwencja ratowania człowieka na torach. Wszyscy na peronie wyciągają telefony i nagrywają, tylko Otto skacze na dół i ratuje mu życie. Inni w tym czasie dalej nagrywają własną reakcję. Wtedy poczułem, że ten tytuł nie umie już balansować pomiędzy różnymi grupami wiekowymi w społeczeństwie, więc aby pokazać wyższość starszych, to młodych musi pokazać jako ameby. Nie podoba mnie się też pomysł, że Otto rozważał wtedy samemu pójść pod pociąg. Może za dużo wiem na ten temat i za dużo widziałem takich śmierci, ale to jest jedna z najgorszych rzeczy, jakie samobójca może zrobić: zabić się kosztem innych. Jedno co jest gorsze to osoby skaczące z dachu komuś na głowę, kto tylko tamtędy przechodził. I giną razem. Wracając: Otto doskonale o tym wiedział i wszystkie inne próby „S” dokonywał w samotności, żeby nawet nie trzeba było sprzątać. Lot pod pociąg jest tego przeciwieństwem.

Na końcu starają się to chyba wyrównać, gdy to „transmituję to na żywo!” oraz „zaangażowanie” ratuje pewną sytuację, ale ja nadal tego nie kupuję. To nadal pokazuje, że autorzy nic nie wiedzą o młodych i wyolbrzymiają tylko ich „zalety”. A gdy jeszcze okazuje się, że Otto ma zbyt duże serce, to śmiałem się razem z bohaterami – tylko raczej tylko jedno z nas powinno to robić. Debilna kwestia dialogowa nie zmienia w końcu faktu, że wylądował w szpitalu. I tak kończy się ten film, który zaczynał od samobójstwa we własnym salonie. Naprawdę szkoda – byłem gotów polubić ten tytuł o wiele bardziej, niż ostatecznie skończyłem: z uznaniem, ale tylko za starania.

1/5

Wiedźmin: Rodowód krwi ("The Witcher: Blood Origin")

25 grudnia | 4 odc. po 60 min | Netflix

Kino fantasy z magią, poświęceniem, wielką miłością i innymi, tylko Wiedźmina i sensu brakuje, jeśli to wam przeszkadza.

Pierwsza minuta: pole aktywnej bitwy pokazane do góry nogami. Nic nie widać, nie sposób kogokolwiek rozpoznać i nie wiadomo o co chodzi, a mózg zaczyna się gotować od próby zrozumienia intencji twórców, co stało za taką decyzją artystyczną. Następne cztery godziny właśnie tak będą wyglądać: będą walki na miecze i wręcz, będą stwory wrogie i przyjazne, elfy i krasnoludy, będzie magia i przepowiednie, królewskie spiski, czarodzieje i księżniczki – wszystko w imię wygranej i pokonania odwiecznego zła, co się chyba jakoś łączy ze światem Wiedźmina, ale to trzeba znać inne utwory. Ja znam tylko gry i opowiadania, a z nich guzik widzę w tym miniserialu. Nie jestem ekspertem i nie mogę wam powiedzieć, czy cokolwiek z tego, co zobaczycie, jest kanonem wymyślonym faktycznie przez Sapkowskiego, czy też twórcy wymyślają jakieś głupoty na poczekaniu – jakość ich tworu wskazuje na to drugie, bo brakuje tu motywów Wiedźminowego świata, skomplikowania i szarzyzny. Jest za to masa schematów dla fanów „po prostu” kina w gatunku fantasy.

Czy nadal potrzebujemy scen akcji, gdzie wróg strzela z łuku w ramię bohatera, więc ten się krzywi z bólu, sam strzela z łuku we wroga (w ramię) i tym samym go zabijając? Albo wróg biegnie machając mieczem jak ostrzem, a nasz bohater ledwo rusza nadgarstkiem, kończąc żywot przeciwnika? Albo rzuca we wroga mieczem, więc ten wstrzymuje bieg o pół sekundy za wcześnie, zanim jeszcze miecz go trafi?

Aktorzy dają radę, intryga ma większość niezbędnych elementów – zdradę, ryzyko, wszystko na jedną kartę, jeden za wszystkich itd. więc ogólnie jest w tym wszystkim tylko jeden problem: nic w tym serialu nie ma sensu. Absolutnie nic. Nierozsądne zachowanie bohaterów czy gadanie głupot to co innego, ja po prostu mówię o tym, żeby cokolwiek na ekranie miało SENS. Nawet jak jest scena seksu, to on jej mówi, że ma ochotę ją zabić, co najwyraźniej jest elementem gry wstępnej. Cały seans trwa cztery godziny i tyle pewnie trzeba tylko po to, aby wymienić wszystkie bezsensowne elementy w pierwszych 10 minutach. I nie mają one sensu tak po prostu, po nic. W takim Kenobim byłem świadomy, że brak sensu będzie mieć konsekwencje i byłem zirytowany, gdy tak się właśnie działo – bohater jedzie ratować dziewczynkę i zostawia chłopca bez opieki, no co może pójść nie tak? W Rodowodzie krwi brak sensu po prostu jest: baba słyszy od faceta, że ten chce pozbawić ją życia, więc doprowadza do stosunku… I tyle. A wy spróbujcie to ogarnąć. Osobiście nie mogę tego komfortowo oglądać, no nie jestem w stanie.

Jedynym wytłumaczeniem, na jaki mogę wpaść, to że twórcy nie mają szacunku do odbiorcy. Zlecają stworzenie serialu fantasy w uniwersum marki… I tyle. Więc to właśnie dostajemy. Bez wątpienia Rodowód… jest kinem fantasy. I ma związek z Wiedźminem, bo pojawia się tu Jaskier. I chyba Ciri w napisach końcowych widziałem, ale nowi widzowie nic z tego nie zrozumieją. Czy potrzebujecie coś więcej?

4/5

SPY x FAMILY

24 grudnia | Crunchyroll

Serial wypchany atrakcjami, który tylko podbija stawkę. Oto szpieg Twilight, który odrzucił życie osobiste, teraz dostaje misję wymagającą od niego założenia rodziny. Adoptuje więc dziewczynkę Anyę, która okazuje się telepatką, tylko nikt o tym nie wie. Twilight nie mówi Anyi, że jest szpiegiem, ale ona o tym wie i tak. Genialny pomysł na serial? Czekajcie, jeszcze trzeba znaleźć matkę. Oczywiście, że ta cicha niewiasta imieniem Yor będzie asasynką. I też nikomu nie powie, ale telepatka Anya będzie o tym wiedzieć. I tak, to nadal mało, bo ten niepoważny serial będzie popadać ze skrajności w skrajność, raz niepoważny i zaraz będzie zgłębiać psychologiczną głębię bohaterów. I tak, to nadal mało, bo szybko dostajemy sygnały, że świat, w którym to wszystko się dzieje, nie jest… Nieistotny. W końcu co to za świat, gdzie młoda kobieta bez męża może być podejrzewana o bycie szpiegiem wysłanym, aby osłabić naród? Na to jednak poczekamy, bo najpierw musimy poznać bohaterów i zająć się misją Twilighta.

Omówię to tylko na przykładzie samej Anyi – ma pięć lat i jest telepatką, słyszy myśli dorosłych zajmujących bronią (w tym palną), truciznami i morderstwami. Przeszła kilka sierocińców, zmieniła nazwiska. A jednak twórcom nadal udało się zachować w niej dzieciństwo! Bezbłędnie udało się zbudować jej specyficzne, dziecięce postrzeganie świata: boi się, płacze, ma idoli, chce dobrze i uczy się wszystkiego, przez co sprawia niespodziewane kłopoty. Chce na ręce, wygłupia się, biega po parku i chwali się przed obcymi ludźmi swoją koszulą i pyta ich, czy wygląda w niej „Kawaii”. No cudo. Po pierwszych kilku odcinkach napięcie lekko osiada, ponieważ wtedy twórcy zajmują się przede wszystkim problemami w domu i w szkole: trzeba pomóc Anyi w nauce, trzeba przed sąsiadami sprawiać wrażenie szczęśliwej i autentycznej rodziny, Yor chce się nauczyć gotować dla męża. Trochę w tym fillerów, w końcu fabuła dotyczy ratowania świata i polityki, szpiegowania – ale już teraz wiem, że te odcinki są równie ważne, a z perspektywy czasu będą jeszcze ważniejsze. Bo to serial, który przyciąga szaleństwem, ale zostaniemy przy nim ze względu na bohaterów: na Twilighta, który zaczyna kochać swoje przyszywane dziecko oraz udawaną żonę. Anyi, która jest szczęśliwa i stara się pomóc rodzicom w ich misji, chociaż jej nie rozumie. I Yor, która poczuje się kochana.

Konstrukcja dramaturgiczna to wzór. Każdy kolejny duży konflikt tworzy kolejny, odrobinę mniejszy działający w obrębie tego większego. Misja, na której jest Twilight, ma znaczenie krajowe – ale, by do niej doszło, trzeba pozyskać dziecko. Oraz żonę. To już dwa konflikty. Trzeba się dostać do szkoły – konflikt za konfliktem. A gdy już dziecko będzie w szkole, to ma się zaprzyjaźnić z synem człowieka, którego Twilight domyślnie ma inflitrować, bo jego dziecko też tam się uczy. I co? I ten syn okazuje się łobuzem! Anya wali mu w twarz i wszystko bierze w łeb! Bójka dwóch dzieci ma wpływ na całą resztę – od relacji ze szkołą, rodzicami i na misji o wadze ponadnarodowej kończąc! Wszystko tutaj się bezbłędnie łączy, zazębia, tworzy spójną całość. Piękne. A gdy brat Yor okaże się agentem działającym ku chwale ojczyzny, to ja nie przewracam oczami od nadmiaru zbiegów okoliczności, albo dlatego, że rozpoznaję tę historię. Nie, jestem zaangażowany dalej, bo najpierw zaangażowałem się w losy postaci i teraz chcę zobaczyć, co z tego połączenia wyniknie. I cokolwiek to będzie, ja nie mogę się tego doczekać.

Problem w tym, że jeszcze poczekam. Pierwszy sezon za nami, drugi w 2023 roku, 25 odcinków poznałem i ponad połowa to były fillery. Fajne, ale nie mogę powiedzieć, by to nie była przesada. W końcu ile odcinków grali w tenisa? Fillery to jeden odcinek, może trochę więcej, ale gdy dominują, to już trzeba to podkreślić. Przed serialem zdecydowanie świetlana przyszłość, której nie mogę się doczekać.

5/5

Colin from Accounts - sezon I

22 grudnia | 8 odc po 30 min | Amazon Prime Video

Komedia romantyczna o tym, że są ludzie, którym trzeba przywalić w twarz i tyle. A dzieciom odebrać psy.
 
Ona idzie do szkoły medycznej, on jedzie samochodem. Ona świeci mu piersią, on słysząc klakson za sobą rusza z miejsca i uderza w psa, który przed chwilą uciekł z domu. Teraz do chodzenia potrzebuje kółek i jest bezdomny, więc co bohaterowie zrobią? Chcą go uśpić – żadne nie ma warunków do trzymania zwierzęcia, a przecież nawet się nie znają – ale oczywiście do uśpienia nie dojdzie. Teraz będą ponosić konsekwencje tego, co zrobili. I nie będzie im łatwo, ale przynajmniej dzięki temu się poznali.
 
Zanim przejdę dalej, muszą zaznaczyć jedno: to przede wszystkim świetna komedia romantyczna. Najsampierw jest chyba najmocniejszym przedstawicielem ruchu, który przekonuje do akceptacji dziwności w ludziach, ich pomyłek i niezręczności. To jeden z nielicznych tytułów, które mają niezręczny, wręcz cringowy humor (okazjonalnie! najczęściej mamy tutaj czarny humor z nutą pyskowatości Jima Jeffriesa), a ja i tak nie miałem nic przeciwko. Nawet się śmiałem. Samo wymienianie bez kontekstu rzeczy, które bohaterowie czynią, zrobiłoby na was wrażenie (mamy chociażby korzystanie z toalety, gdzie nie ma bieżącej wody, więc stolec zostaje usunięty… inaczej. No co, każdy ma w końcu historie, których się wstydzi – i to jest ok), ale najważniejsze jest, co inne postaci wtedy robią, jak się zachowują, jak się uczą akceptować innych i samych siebie w ten sposób. Oczywiście, że główny duet w końcu będzie razem – i trochę sam byłem z tego niezadowolony, bo to schematyczne, ale następnie dzieje się coś niezwykłego: to mnie uszczęśliwiło. Bo serialowi udaje się uchwycić tę magię oraz radość wynikającą ze znalezienia sobie kogoś, kto będzie po twojej stronie, z tobą, zatroszczy się o ciebie i ty będziesz mógł się troszczyć o nią.
 
Przy tym wszystkim jestem zaskoczony ilością nowych elementów, których tak po prostu w innych produkcjach nie widuję. Poczynając od obecności postępu technologicznego (matka Ash znajdująca córkę dzięki opcjom we współdzielonych iPhone’ach), istotności imion postaci (wiele z nich poznajemy stopniowo i musimy uzyskać na to zgodę), po liczne innowacyjne elementy fabularne, których nigdzie indziej nie widziałem. Akcja tocząca się wokół niepełnosprawnego psa? Bohater doświadczający cystoskopii (wprowadzenia endoskopu do penisa)? Kobieta po 40-tce odkrywająca, że może być biseksualna? Opowieść o ludziach mających raka, którzy już go nie mają i nawet nie wiesz, że go mieli? Żadnej z tych rzeczy nie widziałem w innych filmach lub serialach 2022 roku. Relacje miłosne między różnymi grupami wiekowymi to szczegół, ale w innych tytułach już zasługiwałby na wzmiankę. Ten tytuł naprawdę poradziłby sobie bez większości tych rzeczy i nadal bym go chwalił za rysy postaci, poczucie humoru, dialogu czy ogólny wdzięk – a jednak ma je wszystkie. I zawstydza resztę kinematografii tak bogatym światem.
 
A to wcale nie koniec – bo twórcy mają magiczną zdolność do przedstawienia jakieś sytuacji z dwóch stron widzenia jednocześnie, więc widzowie z każdej strony znajdą tutaj swój punkt widzenia. Po pierwszym sezonie mam wrażenie, że tylko odcinek z millenialsami w barze jest jednostronny (chcą się bawić, buczą, „Ok grandpa” itd.), ale reszta zaskakuje budowaniem dramaturgii właśnie na odmiennych punktach widzenia. I traktowaniu ich z szacunkiem, nawet jeśli dla niektórych mogą się wydawać absurdalne – poczynając od wyjściowej sytuacji z przejechaniem psa: kto wtedy był winny? Tylko jedno z nich? Czy po połowie? To odświeżające i daje poczucie, że obie postaci są tutaj równie ważne, to ich historia będących wspólnie jak i osobno – bo nawet jeśli są to poglądy błędne, to dają wyraz esencji serialu: historii zranionych, zmęczonych ludzi, którzy mają liczne problemy. I nad nimi pracują.
 
Drugi sezonach mam nadzieję, że jest w planach. Cudownie się czuję, nadal odkrywając takie perełki. Finał jest jednocześnie emocjonalny jak i mroczny, pokazując nam bohaterów uśmiechających się na myśl o tym, że zaraz doprowadzą dziecko do płaczu. Jestem kompletnie usatysfakcjonowany z seansu.
3/5

Bielmo ("The Pale Blue Eye")

22 grudnia | Netflix

Klimatyczny kryminał. Klimat jest tu najbardziej intrygujący.

Zima, prowincja, okres wyglądający na wiktoriański Londyn (chociaż miejsce akcji to USA): zamki, mundury, kobiety w sukienkach na mrozie, kominki itd. Detektyw zostaje zaangażowany w sprawę powieszonego człowieka, którego śmierć nie jest wcale jednoznaczna. Jedną z postaci drugiego planu jest Edgar Allan Poe, poeta.

Napaliłem się na ten tytuł, jak dowiedziałem się o nim kilka dni temu: gotycki horror, kryminał w wersji „Whodunit”, nawet są elementy nadnaturalne i spirycystyczne… Jednak w oglądaniu nie jest to ekscytujące. Protagonista głównie chodzi po ludziach, przez przypadek coś usłyszy, rozmawia na różne tematy z różnymi ludźmi i przypadkiem na coś trafi, po jakimś czasie wydaje się, jakby tylko wracał do postaci E. A. Poe, by zadać mu jeszcze raz to samo pytanie. I okaże się, że za czwartym razem dowie się czegoś więcej. Na dodatek film kończy się pół godziny wcześniej, więc nie jest niespodzianką, że to wcale nie koniec zagadki. Wydaje się, jakby ten brudny zwrot akcji był główną atrakcją seansu w zamyśle twórców – niestety, nie została wystarczająco wykorzystana, by mnie dotknąć, skrzywdzić mnie obrotem wydarzeń. Jakby to nie było tak przewidywalne, to może coś by wyszło. Zresztą, cały ten zwrot pozbawiony jest akcji, to tylko ekspozycja. Druga strona nie chce niczego więcej niż odpowiedzi, więc słucha. Porywające.

Śnieg, mróz, wszyscy mają gruźlicę na ekranie – klimat jest, to muszę podkreślić. Aktorzy też dają radę – szczególnie Harry Melling, który już chyba może przestać być w moich oczach kuzynem Harry’ego Pottera (Gambitu… nie oglądałem w całości).

2/5

Niewesołe Święta ("A Not So Merry Christmas / Reviviendo la Navidad")

20 grudnia | Netflix

Meksyk rujnuje życie ludzi, którzy nie kochają Świąt, żeby pokochali Święta. PS. Bohater ma na imię Chuy.

Bohater nie lubi Świąt. Ma ku temu powody, ale to nie jest istotne, bo spotyka magiczną wróżkę, który (tak, wróżka który) się przypierdoli i rzuci klątwę. Teraz bohater przeżywa wyłącznie święta, wszystko po to, aby zrujnować sobie życie i nauczyć się w ten sposób pod batem, że Święta są fajne.

Dajcie spokój. Irytujący pomysł na fabułę, wkurzające postaci, głupi morał. Zamiast pozwolić ludziom nie lubić świąt, to robią takie filmy. Dobrze, że przynajmniej nie wchodzą w argumentację z bohaterem, jeszcze musieliby mu przyznać rację, a to by ich zabiło.

2/5

The Child in the Box: Who Killed Ursula Herrmann

20 grudnia | Netflix

True crime na jakiś temat, który by wystarczył na 10 minut

„Dokumenty true crime” to taki śmieszna odnoga kinematografii, gdzie śmiesznie kadrują ludzi gadających do kamery, wszyscy udają przejęcie, montażysta śmiesznie dodaje dramaturgii np. przebitkami na ujęcia, gdzie osoby nic nie mówią i tylko poważnie patrzą w kamerę. Tutaj opowiadają o wydarzeniach sprzed 40 lat, że doszło do zbrodni. Że dziewczynka była taka niewinna. A potem, po kilku dekadach dzięki DNA ustalili zabójcę, ale to raczej nie jest on. Najbardziej godną uwagi jest zdolność twórców do lania wody, żeby z tego zrobić metraż trwający ponad półtorej godziny.

Nie zrobiono nic, by zainteresować tą sprawą albo chociaż uzasadnić swoje istnienie jako produkcji, którą ktoś ma oglądać. Jedyne uzasadnienie wygląda tak, że widz może się przejąć, jeśli dowiaduje się o takich sprawach po raz pierwszy w życiu. Takich jednak jest kilka każdego dnia i człowiek akceptuje, że tak się po prostu sprawy mają. Nic szczególnego, tylko nuda.

1/5

The Honeymoon

16 grudnia | Amazon Prime

Fajne było, jak chłop tak się zesrał, że wymiotowali potem przez balkon komuś do talerza. Tak, to jest highlightem filmu.
 
Jest sobie dwoje najlepszych kumpli i jeden bierze ślub, zabierając kumpla na miesiąc miodowy. Żart polega na tym, że ów kumpel jest chodzącą tragedią i podczas oglądania widz dostaje zatwardzenia na samą myśl, co się jeszcze w tym filmie żenującego odwali. Podczas ślubu wrzuci obrączkę do jeziora, pan młody będzie go uspokajał, przemowy nie będzie dało się słuchać, a podczas miesiąca miodowego jako pierwsze, co zrobi, to podbije ich łazienkę biegunką. Na szczęście twórcy mieli jeden inny pomysł na film niż sranie bohaterów, ale tego nie będę zdradzać. Nadal będzie głupio i bez sensu, ani tym bardziej śmiesznie. Ani historia nie będzie bawić, ani sposób opowiadania. Miałem dosyć naprawdę szybko.
 
Wszystko oczywiście w imię: „No, jesteś jaki jesteś. I to akceptuję”. Przynajmniej panna młoda jest atrakcyjna, wierna i sympatyczna, więc okazjonalnie jest na co popatrzeć. Twórcy co ciekawe na samym końcu wiedzieli, że musi być faktycznie łagodny happy end. Małżonkowie zostają sami, a pożal-się-boże-kumpel odchodząc znajduje niewiastę, która dobrze reaguje na jego running joke („Skądś cię znam! Występowałaś w porno?”) i faktycznie człowiek uśmiecha się, widząc ich razem. To ta sama energia, jak w spotkaniu Abeda i Allison Brie w Community. Takie kino mógłbym oglądać i cieszę się, że je oglądałem w tym filmie. Przez jakieś 13 sekund.
3/5

Shantaram - sezon I

16 grudnia | 12 odc po 50 min | AppleTV

Ojciec Mateusz w Bombaju. Chyba, nie oglądałem Ojca Mateusza.
 
Chłop ucieka z więzienia w Australii, trafia do Indii, gdzie leczy ludzi, znajduje babe, ktoś chce go zabić i takie tam, standardy.
 
Całość jest adaptacją książki z 2003 roku, dwanaście lat później wyszła druga część trylogii jeszcze niedokończonej (autor ma obecnie ponad 70 lat). Pisarz zawarł tam wątki autobiograficzne i był chwalony, że na 800 stronach udało mu się zawrzeć obraz Bombaju – więc już tutaj zgaduję, że oglądam słabą adaptację, ponieważ w serialu wszystko z grubsza… Jest. Po prostu jest. Bombaj jako tło jakoś tam wystarczy, antagonista jest bo jest, famme fatale też taka standardowa, nic specjalnego. Podobnie z „najlepszym przyjacielem”, obrazem biedy, przestępczości. Wszystko najczęściej na poziomie wystarczającym do oglądania bez zaangażowania i żeby po tygodniu nie pamiętać niczego.
 
Jest coś byle jakiego w tym, że Lin tak łatwo pokonuje przeszkody, znajduje właściwych ludzi już na początku przygody, którzy mu pomogą albo będą go potem wykorzystywać, że nigdy nie czułem zagrożenie, a nawet, jak został pobity do nieprzytomności, to po prostu to rozchodził. Nie ma tutaj prawdziwie mocnych, dojrzałych, prawdziwych elementów: konsekwencji, walki, ryzyka. Lin może wparować do pokoju niebezpiecznych ludzi, którzy na niego polują, a kamera nawet nie musi pokazywać jego walki wręcz, bo i tak wiemy, że ją wygra. Właśnie – sekwencje walk są wyjątkowo źle zrobione. Widać, że aktorzy mogliby się bić na serio, tylko montaż i kamera robią wszystko, by nic nie było widać. Dwóch gości się przytula, jeden puszcza drugiego – to była scena dźgania w brzuch nożem, jeśli się nie domyśliliście jeszcze. Efekt psuje też powracająca narracja z OFF-u, wypowiadana głosem, który zapewne miał być martwy – bo bohater jest martwy w środku – ale efekt jest obojętny. Chłop leży skatowany na ulicy, nie może ruszyć palcem ani wydać dźwięku, ale z OFF-u nawala monolog tym jednostajnym, nijakim tonem. Nawet jednej zmiany, tempa czy cokolwiek – może być bity na śmierć, albo iść ulicą, będzie brzmieć tak samo, w efekcie wszystko sprowadzając na poziom zaangażowania, jakbyśmy oglądali chodzenie ulicą.
 
Serial jest zrealizowany z rozmachem, Bombaj robi wrażenie, Charlie Hunnam robi robotę, niektóre sceny (jak początkowa ucieczka z więzienia) trzymają w napięciu i ogólnie widać niekiedy ślady po lepszej powieści (łączenie teraźniejszości ze wspomnieniami doświadczeń nauczonych w więzieniu), więc obejrzeć można, tylko im dalej, tym jest gorzej. Przypominam, to adaptacja chwalonej za obraz rzeczywistości, a każdy odcinek ma w sobie coś na poziomie logiki „Szybkich i wściekłych”, tego nie można kupić. Policja szuka bohatera, zaraz będą pod jego drzwiami – a ten mówi, że musi operować, to operuje. Wykałaczką i śliną otwiera typowi czaszkę, by usunąć skrzep. Inny typ dostaje dwie kulki w brzuch i leży do rana, zaniosą go do szpitala i będzie „stabilny”. A jak już policja goni, to bardziej jest zajęta machaniem rękami i krzyczeniem „dalej, za nim!” niż faktycznym gonieniem.
 
Na dodatek twórcy mają czelność robić drugi sezon. Do tego czasu nie będę pamiętać ani fabuły, ani bohaterów, ani nic.
5/5

Babylon

15 grudnia | Kino

W każdej scenie ktoś tańczy, wypada przez okno, umiera, śpiewa albo gada z Flea. Tak powinien wyglądać każdy film.

1/5

Naśladowca ("Mindcage")

14 grudnia | Amazon Prime

Kopia Milczenia owiec, tylko zrobiona bez aktorów, reżysera, scenariusza… I generalnie, bez niczego. Efekt jest przezabawny, polecam.
 
Martin Lawrence w roli detektywa buca, który spóźnia się do pracy, pojawia się z kubkiem kawy i jest niezadowolony, że zaczęli badać sprawę bez niego. Przed wejściem słyszy od statysty, że to mu się wyjątkowo nie spodoba. Sprawa okazuje się kopią dokonań innego mordercy, który akurat przesiaduje w więzieniu i czeka na karę śmierci, więc wchodzą z nim w niebezpieczną relację, aby pomógł im złapać mordercę. Tylko najpierw chce on coś w zamian.
 
Mordercę gra John Malkovivh, który siedzi na dupie we własnym domu i rzeźbi, więc film nakręcili wokół niego (hawirę na celę zmienili w postprodukcji). Osoba, która robi deszcz czy nakłada „mroczny” filtr na obraz zrobiły dobrą robotę. Poza tym film zaskakuje co chwila nieporadnością i głupotą, to trzeba zobaczyć samemu. Co robi detektyw przed snem po znalezieniu ciała? Ogląda filmik o Aniołach i jednym z nich, szerzej znanym jako LUCYFER. Oglądać w pampersach, z alkoholem i towarzystwem. Wtedy naprawdę polecam.
 
Całość kończy się nawet ciekawym zwrotem akcji, tylko należy on do zupełnie innej grupy filmów – nie poważnych i realistycznych kryminałów o wierze i żegnaniu zmarłych. To zakończenie wyłącznie z low-fantasy, cała reszta filmu musiałaby się bardzo postarać, aby wesprzeć taki zwrot akcji i efekt mógł zaskoczyć. Oczywiście nic takiego nie zrobiono, więc to tylko jeszcze kilka kolejnych powodów, aby się śmiać aktorom w twarz. Szkoda mi ich, bo nie są oni źli, w innych tytułach byli przynajmniej nieźli. To po prostu miał być film straith-to-VOD i nikt nie miał ambicji nawet udawać, że będzie inaczej.
 
Tym bardziej więc doceniam, że chociaż efekt końcowy jest przezabawny. Jeden z najlepszych śmiesznych i nisko ocenionych obrazów 2022 roku.
2/5

Wierzę w Mikołaja ("I Believe in Santa")

14 grudnia | Netflix

O akceptacji dorosłych ludzi wierzących w mikołaja. Nawet przez Muzułmanina.

Ona pisze do gazet artykuły o tym, że Święta Bożego Narodzenia są do bani i znajduje sobie chłopaka, która kocha Święta, więc próbuje to zaakceptować. Tylko że ten chłopak traktuje święta o wiele poważniej, niż nawet sobie pomyślicie. On wydaje się żyć tylko po to, by obchodzić święta. Łącznie z tym, że uważa mikołaja za prawdziwego i film autentycznie stara się nas przekonać, że to coś normalnego, co po prostu trzeba zaakceptować, bo „co nam szkodzi?”.

Gdyby w tym filmie było coś więcej niż pisanie banalnych artykułów raz do roku na stronę, gdyby punkt kulminacyjny obejmował coś więcej niż wyścig kartonowym pojazdem (osobiście – o wiele mocniejsze było to, że on zdecydował się pomóc tej dziewczynce go zbudować, wygrana przy tym to mało istotne przecież) i najważniejsze: gdyby w bohaterach było coś więcej. Gdyby ten fanatyk świąt faktycznie poza tym miał osobowość, był przyjacielem i fajnie się z nim spędzało czas – to wtedy coś z tego mogło być, ale jest inaczej. W tej postaci nie ma nic więcej, ale wszyscy wokół przekonują jego dziewczynę, że chłop jest swój poza tą jedną rzeczą i naprawdę można to przeoczyć. Tylko że ta jedna rzecz jest rzeczą jedyną. Tak właściwie to ona wie najwięcej o nim, bo chociaż się z nim pokłóciła i rozstała, to ten nadal zdecydował się pomóc jej córce. Serio, z tego filmu mogło być coś fajnego! Gdyby ludzie faktycznie go odrzucali, ale ten dzielnie kochał święta poprzez dobre uczynki i tym na końcu przekonał wszystkich… Czy wtedy nie powstałby udany, poruszający film?

Seans tego, co otrzymaliśmy, to ciąg drapania się po głowie i zastanawiania się, jak bardzo autorzy są odklejeni. Czy oni szydzą z fanatyków Świąt czy też do nich należą? Wychodzi na coś trzeciego, ale to już inna rozmowa. Akceptacja wszystkich i wszystkiego to w końcu taka miła idea…

1/5

A Prince and Pauper Christmas

11 grudnia | HBO Max

Naiwność przypadkowego spotkania sobowtóra zalana naiwnością produkcji świątecznych.

Pod spodem tego wszystkiego jest historia z bajki o bardzo podobnych do siebie osobach: księciu oraz żebraku, którzy się zamieniają miejscami przez przypadek. Disney nawet zrobił tę bajkę z użyciem Myszki Miki w formie krótkometrażowej i jest tutaj ładny morał o spojrzeniu na siebie w nowy sposób, czy też docenieniu tego, co już masz. W tej wersji mamy księcia oraz złodzieja, pierwszy bawi się w hotelu, a drugi jest wynajętym na usługi FBI czy innego CIA oszustem, który pomoże złapać jakiegoś kryminalistę czy coś, kogo to obchodzi.

W trakcie oglądanie żal dupę ściska, jak twórcy wydają się zupełnie nieświadomi naiwności swojej produkcji. Świat kryminalistów i morderców, gdzie taki Romek wchodzi i ich kiwa, jak chce, a oni tylko groźne miny robią. Szef agencji wywiadowczej mówi, że na awans trzeba zasłużyć i bohaterka musi się nauczyć „ludzi”, a potem daje jej awans za to, co odwala w tym filmie. W tym wszystkim absurd spotkania swego sobowtóra w taki sposób, że nikt się nie orientuje przez pół filmu, że wzięli do roboty „tego drugiego”, jest tu najmniejszym problemem.

Ciężko się gniewać, bo to tylko głupiutkie (a mogło być co najmniej głupie), więc jakiś czar jednak udało się tutaj zawrzeć. Do oglądania nadal słabo się nadaje, ja w trakcie kończyłem głównie dekorowanie mieszkania.

4/5

Rick i Morty - sezon VI

11 grudnia | 10 odc po 20 min | HBO Max

Najlepsze odcinki: Bethic Twinstinct, Night Family, Juricksic Mort, Analyze Piss i A Rick in King Mortur’s Mort

Spoko sezon. Rick stara się być milszym człowiekiem o wspiera rodzinę, spędza z nią czas, co serio dobrze się oglądało w moim przypadku, nie gryząc się z cynizmem czy nihilizmem całości.

Nadal to zbiór odcinków, moje ulubione to zaskakujące święto dziękczynienia, horror o wykorzystywaniu czasu na sen, dinozaury zajmujące się wszystkimi naszymi problemami, Rick wybaczający swojemu wrogowi i Morty zostający królem Słońca. Ten przedostatni jest moim faworytem, ale całość wyróżnia się pomysłami, utrzymaniem poziomu zwrotów akcji i zaskoczeń w każdym odcinku. Humor jest wulgarny i „dupkowaty” w odpowiedni sposób. Dobra rozrywka.

2/5

Prezent od Tiffany'ego ("Something from Tiffany's")

8 grudnia | Prime Video

Zlepek schematów w świątecznym filmie, który Świąt nie potrzebował. Aktorzy robili, co mogli…

Tyle tegorocznych filmów świątecznych nawet nie próbuje stworzyć bohaterów z jakimś urokiem, mających faktyczną relację jednej osoby z drugim. „Prezent…” daje jednak radę: dwoje facetów robi prezenty swoim kobietom, tylko przez pomyłkę zamieniają się podarunkami. Gdy jeden chce odzyskać dar od drugiego, to poznaje jego ukochaną i zaczyna się między nimi uczciwa przyjaźń.

Film oczywiście chce, by to była miłość, a to już przesada, ale film ma swoje wytyczne: musi być szczęśliwe zakończenie, a może nim być tylko jedno. Szkoda, że w tych wytycznych nie było uwzględnienia Świąt, bo film radzi sobie bez nich, a tym samym traci te dodatkowe punkty i staje się zwykłym kinem romansowym na Walentynki: przewidywalnym, bezpiecznym, obojętnym… Szkoda.

3/5

M3gan

7 grudnia | Kino

Fajny potwór zabija słusznie i niesłusznie, bo rodzicom się nie chce. Twórcom wystarczyło.

Tytułowe M3gan jest robotem, który potrafi improwizować oraz adaptować się, aby być idealną lalką dla każdego dziecka: będzie nie tylko zabawką, ale i opiekunem. Idealne dla Gemmy, która go wymyśliła, bo musi zaopiekować się swoją siostrzenicą, której rodzice zginęli w wypadku. Nikt nawet nie myśli o tym, jak młoda się z tym wszystkim czuje, co przeżywa i co potrzebuje. M3gan jej w tym pomoże. Spokojnie, będzie też zabijanie, ale ten horror podejmuje kwestię rodzicielstwa. I dzieci wychowanych przez tablety, bo rodzicom się nie chce.

Jest w tym filmie gdzieś pod koniec pierwszego aktu scena, gdy Gemma musi pokazać, że jej dzieło jest spełnieniem marzeń. Kładzie wszystko na jedną kartę, podejmuje ryzyko w każdym tego słowa znaczeniu, to moment zwrotny jej życia – model może zawieść, jest nieprzewidywalny, organizowana jest prezentacja przed ważnym gościem. W prezentacji ma wziąć udział razem z robotem prawdziwe dziecko, a gdy wszystko się zaczyna… Ono zaczyna płakać. Na papierze w tej scenie są wszystkie niezbędne elementy do stworzenia sekwencji roku, która zacisnęłaby pętlę napięcia wokół każdego gardła na sali kinowej. Aaron Sorkin byłby dumny – moment, od którego wszystko zależy, a protagonistka jest bezradna. Trzeba dokonać teraz czegoś spektakularnego, by widz został przekonany: scenarzyści piszą więc wiarygodny dialog robota z płaczącym dzieckiem, który nie pozostawia wątpliwości: ten robot jest dziełem sztuki. Nie da się oszukać płaczącego dziecka, prawda? A właśnie zobaczyliśmy, jak maszyna improwizuje i wydaje się prosto z serca mówi dziecku wszystko, co ono potrzebuje, aby znalazło w sobie siłę i przezwyciężyło strach. Scena roku? Prawie, bo widz ledwo ją zauważy. Niby wszystko tam jest, tylko… No właśnie. I tak w sumie jest z całym filmem: wszystko tu jest, tylko zrobione przez wyrobników, którzy nie zadbali o styl, napięcie, tempo czy wybrzmienie kolejnych elementów. Wbrew potencjałowi, zrobili po prostu kolejny horror o zabójczej *wstaw cokolwiek*, która zabije, zostaje pokonana fartem w niesatysfakcjonujący sposób, po czym tuż przed finałem widzimy coś, co zapowie kolejną część, jeśli taka powstanie.

Znaczy fajnie, że jest ten motyw krytyki rodziców, ale średnio go kupuję – jest tak bezpośredni, że po prostu ustawiony. Nie kupuję, że Gemma nie zauważyłaby sama takiej hipokryzji. Fajnie, że M3gan początkowo kibicujemy, gdy zabija „słusznie”, ale potem na siłę zaczęła zabijać też dobrych, by była jednoznacznym antagonistą. Jednocześnie się wydaje, jakby to był tytuł robiony punkt po punkcie, przy kilku wyróżniających tę produkcję zaletach, które powinny zapowiadać o wiele lepszy tytuł.

I chyba lepiej zobaczyć wersję R, która trafiła na Peacocka. Więcej osób tam ginie.

PS. I w ten sposób widziałem wszystkie filmy Violet McGraw z 2022 roku.

4/5

Kot w butach: Ostatnie życzenie ("Puss in Boots: The Last Wish")

7 grudnia | Kino

Ten film to prawdziwie pełen pakiet.

Tytułowy Kot w butach ma – jak wiadomo – dziewięć żyć, tylko właśnie sobie uświadomił, że osiem z nich stracił. Zostało mu ostatnie, a to oznacza emeryturę, z którą nie może się pogodzić jako awanturnik w sercu. Szansa się pojawia, gdy wszyscy zaczynają polować na mapę skarbów prowadzącą do tytułowe Życzenia. Nagle uczestniczymy w Wyścigu Szczurów nie tylko z Kotem w butach, jego byłą narzeczoną, gadającym psem z traumatyczną przeszłością, ale i Złotowłosą oraz jej niedźwiedzią rodziną, a także dołącza do grupy Little Jack Hornerem, który dorósł i jest sadystą. Na dodatek do zabawy włącza się przerażający łowca głów polujący na Kota. Całość tworzy świetną mieszankę komedii, slapsticku, czarnego humoru czy przygody z odpowiednią dozą uczucia. Ten film to prawdziwie pełen pakiet.

Animacja CGI wpisuje się w baśniowy klimat, tworząc go w kolorowy i odpowiedni dla młodszych odbiorców sposób. Dodatkowo twórcy – z powodu dosyć niejasnego – w scenach walk czy pościgów obniżyli liczbę klatek, przez co całość porusza się trochę jak animacja poklatkowa, albo ostatni animowany „Spider Man” (gdzie to miało w ten sposób nawiązywać do komiksowego rodowodu). Na ekranie dużo się dzieje, tylko czasami czułem przesyt oglądając kolejne starcie uczestników wyścigu, które niczego nie zmienia – w następnej scenie znowu będą się gonić, w tym samym składzie. Poszczególni bohaterowie nie mają też równie silnych motywacji, co Kot w butach – tak naprawdę po seansie mało kto będzie pamiętać, o co chodziło Złotowłosej, a Jack Horner chyba chciał rządzić światem czy coś. Narzeczona Kota w butach? Za skarby świata sobie nie przypomnę. A to jest oczywiście historia, gdzie każdy uczy się, że nie potrzebuje Ostatniego życzenia, bo tak naprawdę ma już wszystko, czego potrzebuje. Jest w tym dużo serca, ale jednak tylko „jak na film dla młodszych”, bo poprzez braku silnej motywacji nie robi to właściwego wrażenia, gdy z marzenia bohaterowie rezygnują. Skoro zapominamy, jakie było to marzenie, czy więc aż tak trudno było z tego zrezygnować?

To jednak wymaganie od filmu dodatkowego wypracowania na szóstkę. To, co otrzymujemy, jest wystarczające: zabawne, wciągające, atrakcyjne. Główny bohater i jego historia wystarczą, szczególnie ostateczne stawienie czoła samemu sobie i swoim obawom. To było naprawdę dojrzałe, poważne, a przy tym zrozumiałe dla młodszych kino. Nawet do obejrzenia więcej niż raz.

2/5

Dzieciak rządzi: Świąteczny bonus ("Boss Baby: Christmas Bonus")

6 grudnia | Netflix

Średni metraż o przekonaniu się do Świąt, pomimo irytujących ludzi.

Nie znam „uniwersum” „Boss Baby”, a ten średni metraż nie tłumaczy niczego. Najwyraźniej jednak święty mikołaj jest jego częścią, ma jakiś konflikt z bohaterem, a protagonista stara się wprowadzić ulepszenia w systemie czerwonego grubcia: budowanie zabawek i rozsyłanie ich do dzieci. Zabawne, że stawiając na wyższą efektywność maszyn, podpiera się bezdusznym i bezosobowym podejściem mikołaja, który przypisuje sobie zasługi elfów (czy tam dzieci).

Trudno mi jest sobie wyobrazić, by do kogoś ten tytuł mógł trafić – może poza fanami „Boss Baby”. Samo w sobie to zwykła animacja CGI, toporna i kolorowa, nastawiona na ruch bez uroku czy postaci. Dzieje się, dzieje, na końcu wszyscy w jakiś sposób będą uśmiechnięci, a zrzędliwy główny bohater negatywnie nastawiony do świąt pozwoli sobie założyć czapkę mikołaja i uśmiechnie się do zdjęcia. Reszta to tam, szczegóły.

2/5

Jeszcze przed Świętami

6 grudnia | Netflix

Kurier, który się pomylił wstępem do potencjalnie udanego filmu świątecznego. I na tym się skończyło…

Z polskich filmów dowiedzieć się można naprawdę dużo. Np. o pracy dostawcy w znanej firmie, której logo pojawia się wielokrotnie w filmie. Otóż jej pracownicy są niekompetentni i np. zostawiają paczki pod drzwiami bez nawiązania kontaktu z odbiorcą. Nie dzwonią do adresata. W zasadzie nawet są gotów wręczyć paczkę losowej osobie na ulicy, która czystym przypadkiem okazuje się właściwym odbiorcą. Łatwo też podmienić im z premedytacją dane, żeby paczki rozeszły się do złych adresatów. Ja wiem, że Polskie filmy są robione przez ludzi, którzy wydają 220 złotych dziennie na kawę, ale myślałem, że przynajmniej z kurierami mają kontakt. Chyba, że i od tego mają ludzi? W każdym razie: Marysia zarabia na Święta ze swoim synem pracując jako dostawca. W Święta jej dostawa trafiła do niewłaściwych klientów, w tym jej prezent dla syna, więc jedzie naprawić swój błąd. Dostawa zajęła jej pięć minut, ale ta sama droga drugi raz zajmie jej cały film. Po drodze znajdzie miłość swojego życia czy coś – bardziej intrygujące w tej fabule wydają się historie ludzi otrzymujących niewłaściwe prezenty, które doprowadziły do niespodziewanych rezultatów.

Polskie kino ma naprawdę dobre pomysły na fabuły – pomyłka w dostawie paczek, która odmienia życie! – tylko wszystko dalej kładzie wszelki potencjał: absurdalne rozwiązania fabularne, marna historia, irytujący bohaterowie, mnóstwo niewykorzystanych postaci czy okazji oraz zakończenie, które nic nie daje. Ona go wyrzuci z samochodu, bo skrytykował jej rodzicielstwo. On ukradnie jej samochód, bo po całym dniu jeżdżenia w kółko stracił cierpliwość. Policja się przyczepi, a potem odczepi. Dziadek będzie gadać głupoty, do zaręczyn nie dojdzie, dziecko dostanie zabawkę, golas będzie szczęśliwy z seksu, chłop pojedzie na wycieczkę. Czy to coś wam da?

Aha – ten film naprawdę mógł mieć miejsce kiedykolwiek w roku, nie przy Świętach.

PS. Ja wiem, że jest moda na kobiece protagonistki, ale to naprawdę źle się łączy z tendencją do pogmatwanego pokazywania układu znanych polskich lokacji. W tym filmie protagonistka za kierownicą próbuje wyjechać z ulicy między Placem Zbawiciela i Placem Konstytucji w Warszawie, krąży chyba przez całą stolicę, by w finalnym ujęciu… Wjechać z boku do Placu Konstytucji. Film ledwo się zaczął, a już na usta ciśnie się Top 150 żartów o kobietach kierowcach. Dziękuję. Widać, że kobieta reżyserowała i pisała ten film.

1/5

Świąteczna balanga

3 grudnia | Disney+

Głupi film.

Jeśli więc dobrze zrozumiałem… Jest to kontynuacja filmu, w którym używki są legalne tylko jeden dzień w roku. I w tej kontynuacji ten dzień to Wigilia. I się cieszą, bo po spotkaniu z rodziną człowiek chce się najebać, albo coś zapalić, hehe. Rezultat to niewydarzona, niewyżyta i głupia komedia świąteczna, muszę przyznać. Co więcej, dla osób nieznoszących święta, chcących po prostu wtedy odpocząć od tej słodyczy i co tylko wtedy ludziom może przeszkadzać, więc klasyczna muzyka jest tutaj w formie EDM, a dekoracje są tłem dla imprezy, z której nikt nie wyjdzie przez trzy tygodnie. I oczywiście filmowa magia zabiera cały smród oraz wstyd, zastępując go atrakcyjnością oraz erotyzmem. Obietnica filmu faktycznie jest spełniona.

W praktyce oznacza to jednak oglądanie czystej głupoty. Scen, gdzie gadają głupoty. Albo kłócą się tak długo, aż mają energię improwizować bez sensu – i wtedy nagle następuje cięcie, a ja się zastanawiam: po co była ta scena? Krzyczeli i krzyczeli i przestali. Fajnie. Parę razy twórcy wydawali się mieć pojęcie o humorze i jak do niego doprowadzić, ale efekt był tylko męczący, niesympatyczny, paskudny i generalnie nie chciało się szukać w tym bełkocie żartu. To po prostu… głupi film.

4/5

Peryferal - sezon I ("The Peripheral")

2 grudnia | 8 odcinków po 65 min | Amazon Prime

Westworld, podejście drugie, mające większy potencjał.
 
Dlaczego porównuję do Westworld? Tutaj muszę uściślić, co mam na myśli, bo dla każdego to może znaczyć różne rzeczy. Sam gdy myślę o Westworld to przypominam sobie skomplikowaną narrację (później przekombinowaną), zaskakujące zwroty fabularne – tego Peryferal nie ma. Oba tytuły za to są futurystyczne, opowiadają o losach ludzi w świecie z bardziej zaawansowaną technologią od naszej. To i wszyscy mają trochę taką Westworldową manierę w poruszaniu się czy mówieniu swoich dialogów (tu i tu są pojedyncze postaci bardziej elokwentne, artystyczne, filozoficzne). Oba tytuły są też zrealizowane przy pomocy zbliżeń na twarz oraz serii szybkich cięć, gdy przychodzi do scen akcji, akurat na tyle, by nic nie było widać poza ruchem. Oba tytuły są wysokobudżetowe, tylko Westworld wydaje się być przekarmiony pieniędzmi, gdy Peryferal faktycznie wykorzystuje każdą monetę. Peryferal – 140 milionów, czwarty WW – 160 milionów.
 
Różnica jest taka, że* Peryferal jako całość jest lepsza, bo jest bardziej skupiona na wiarygodnych postaciach. Tematyka nie przykrywa aspektu ludzkiego, ich motywacji i perspektywy. Większość odcinków ma scenę otwierającą dziejącą się bardziej obok głównej fabuły, pierwszoplanowych postaci, dzięki czemu całość osadza w szerszym spojrzeniu. To nie jest tylko historia kilku postaci gadających ze sobą co jakiś czas, to historia osadzona w żyjącym świecie. I przede wszystkim to się po prostu dobrze ogląda. Świat przyszłości wygląda interesująco, enigmatyczne dialogi są angażujące, chciałem oglądać Chloë Grace Moretz, Jacka Reynora, Eli Goreego… Chciałem ciągu dalszego i byłem zaintrygowany. Cholera, pierwszy raz przez tyle lat oglądania kina wojennego zobaczyłem bombę zaszytą w psie. Tylko „dziecko-samobójca” z „Przełęczy ocalonych” może się do tego zbliżyć…
 
Będąc pod koniec serialu musiałem już przyznać, że nie jest to idealny sezon – zauważyłem, że w sumie niewiele wiem o świecie tutaj zbudowanym, o jego zasadach, jak żyją wtedy ludzie. Zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę nie interesuje mnie cała druga linia czasowa, że w sumie tylko teraźniejszość oraz losy rodzeństwa, policjanta, żołnierza bez kończyn, matki bez wzroku – one mnie tutaj pociągają. Przyszłość jest atrakcyjna ze względu na wygląd, ale nic więcej (jeszcze). Cały wstęp do kolejnej serii był mi obojętny, a świadomość anulowania kontynuacji wywołuje we mnie przykrość, ale taką ogólną – brak jakiegoś konkretnego smutku w stylu: „Nie dowiem się, jak potoczy się dalej wątek X”, albo że nie poznam odpowiedzi na jakieś pytanie. To po prostu mógł być tak po całości dobry serial i żałuję, że nie ma na to szansy. Przynajmniej gdy piszę te słowa, kto wie? Może za jakiś czas zdecydują się wznowić? Na pewno obejrzę.
 
A na pewno przeczytam książkę Gibsona, chociaż pewnie bliżej czasu akcji jej trwania. Plany na 2024 rok już mam zaklepane…
 
*oraz taka, że Jon Nolan i Lisa Joy tylko produkują, a nie piszą Peryferal.
2/5

Wyzwolenie ("Emancipation")

2 grudnia | AppleTV

Will Smith pomyślał, że gdyby go przenieśli w czasie, to on by uratował wszystkich murzynów.

Powyższa myśl pojawia się w głowie gdzieś na początku, gdy postać grana przez Willa Smitha zostaje sprzedana i zaciągnięta do klatki – Will Smith musi być ciągnięty przez kilku ludzi, a jeszcze tak mocno trzyma się framugi drzwi, że bierze za sobą kawałek ściany. On walczy, on nie opuszcza wzroku, on patrzy wprost w oczy poganiacza niewolników, on się sprzeciwia, on się nie boi. Ubaw po pachy.

Will Smith gra tutaj… W sumie ciężko powiedzieć, ponieważ imię jego postaci to Peter, ale jego los jest adaptacją lodów niewolnika imieniem Gordon, postaci historycznej, która faktycznie uciekła z plantacji i wstąpiła do armii, aby walczyć w imię emancypacji. Zdjęcie, które robią panu Smithowi pod koniec seansu, to zdjęcie, które zrobiono właśnie panu Gordonowi w 1863 roku. Czy pan Gordon też miał żonę i dzieci, tego nie wiem, ale ewidentnie trzeba film „Wyzwolenie traktować jako biografię, a tym samym plucie w twarz (czy raczej: na grób) pana Gordona, ponieważ dzięki wysiłkom ekipy prowadzącej przez pana reżysera Fuqua nie byłem w stanie uwierzyć w cokolwiek, co zobaczyłem na ekranie. Wierzyłem w teorię, że to tylko Will Smith realizuje swoją fantazję i tak odbierałem ten film z lekkim uśmiechem pobłażania, ale na końcu robią zdjęcie pleców, kończą film napisem na czarnym tle i człowiek nie może już udawać.

Bo jak w ujęciu twórców pan Gordon przetrwał? Wyłącznie dzięki „plot armor”, czyli czemu, że jest specjalnie traktowany przez scenariusz. Gdy wszyscy inni murzyni na ekranie giną bez powodu, tak gdy Will Smith coś odwali, to wtedy zły, biały człowiek podchodzi do niego wolno, monologuje, przykłada pistolet do głowy, monologuje, potem czeka w ciszy…. I zmienia zdanie. Ewentualnie coś się dzieje w tle, więc morderstwo trzeba przełożyć. Taki stan rzeczy jest ustalony bardzo wcześnie w opowieści, zabijając tym samym wiarygodność czy napięcie – gdy następuje ucieczka, to ona po prostu trwa. Nie czułem żadnego zagrożenia ze strony napastników – bardziej się obawiałem, że protagonistę zastrzeli ten losowy murzyn, którego spotkał po drodze, bo nie chciał uciekać z kimś. Już pomijam, że opowieść jest pełna wygłupów w stylu: „czarny kolega ucieka razem, ale boi się wejść do wody po pas, więc zostaje na brzegu i ginie przez pościg”. Ten film to śmiech na sali.

Bardzo śliczny w konstrukcji czarno-białych zdjęć oraz sekwencji wojennych, ale co z tego? To nadal plucie na grób, upraszająca kolejny raz wersja niewolnictwa i kosztująca 120 milionów realizacja czyjejś przerośniętej, absurdalnej fantazji.

3/5

Boże Narodzenie u ciebie czy u mnie? ("Your Christmas or Mine?")

2 grudnia | Prime Video

Milion trzysta zbiegów okoliczności, ale jest jednak miejsce na świąteczny urok. I świąteczny cud.

Ona i on mają spędzić święta oddzielnie, wsiadają do oddzielnych pociągów. Jednocześnie zmieniają zdanie i pociągi, więc nadal każdy jedzie gdzie indziej, trafiając do obcych ludzi, dowiadując się jednocześnie nowych rzeczy o sobie nawzajem. A to zaledwie ułamek zbiegów okoliczności, których ta fabuła potrzebuje – ona zgubi telefon w pociągu, a on nie będzie mógł się przedstawić, więc będzie musiał okłamywać rodzinę swojej ukochanej, która go nie zna. I mimo to spędzi z nimi święta, tak.

To jednak działa, bo jasno jest pokazane, że każde z nich wychodzi z innego środowiska – ona z szalonej rodziny wielopokoleniowej mieszkającej pod jednym dachem, gdy on zna głównie duży, pusty dom z militarnym ojcem wewnątrz. Jedno zmienia na drugie i z tego wychodzi zakłopotanie, zażenowanie, niezręczność… Nawet jeśli was to nie będzie bawić, przynajmniej jest to logiczne i spójne. Aktorzy sprzedają całość, szczególnie drugi plan jedzie po bandzie pomimo skąpego scenariusza, który nie daje im za dużo materiału i nie wykorzystuje ich potencjału, przez co nie są nawet w połowie tak zabawni, jakby mogli być. Są bardziej dziwni… I to w niepokojący sposób. Żeńska część jej rodziny weźmie chłopaka do jacuzzi i zdejmie bieliznę, będąc pod wpływem alkoholu. Tak, babcia też. Wesołych świąt? A gajowy zastrzeli psa, tylko w jakiś sposób tylko postrzeli.

Niemniej, ona udekoruje ten stary dom. A rodzina wsiądzie do żuka i będą się telepać cały poranek, żeby wszyscy byli razem na święta. Nie mogę nie napisać, by to nie był ładny film.

3/5

Pewnego razu na krajowej jedynce

1 grudnia | 6 odc. po 30 min | Netflix

Polskie kino ma pomysły. I brak pomysłu na historię czy postaci. Ostatecznie: sztampa.

Film zaczyna się od najlepszej polskiej sceny napadu na bank 2022 roku. Potem przechodzimy do ojca z córką, którzy muszą jechać do Czech, zabierają po drodze dwoje nieznajomych z powodów zapewne istniejących. Podczas postoju na stacji paliwowej zarówno ojciec jak i rabuś decydują się zostawić kluczyki w autach, przez co dochodzi do pomyłki i każdy odjeżdża nieswoim samochodem. Orientują się dopiero po drodze. Teraz ojciec ma w bagażniku torbę pieniędzy i zagwozdkę, co dalej. Całość intencjonalnie wygląda, jakby toczyła się w latach 80. z jakiegoś powodu, tylko bohaterowie mają w rękach smartfony i wyraźnie zebrali się dzięki jakieś aplikacji do podwożenia ludzi.

Serial na obiecujący, nawet jeśli naciągany pomysł, oraz obiecującą konstrukcję: w retrospekcjach cofamy się do przeszłości poszczególnych postaci – np. jak się stało, że ten człowiek napadł na bank? W teraźniejszości dojdą kolejne wątki i postaci, całość rozwija się w zasadzie przez wszystkie sześć odcinków. Z innych rzeczy warto wspomnieć o tym, że postać przestępcy wydaje się postacią całkowicie niemą – scena za sceną, a ten nic nie mówi. I pozostaje przy tym najbardziej charyzmatyczną osobą z obsady. Myślałem nawet, że to się utrzyma, ale nie, ta postać jak najbardziej mówi. W końcu cały miniserial zaczyna się od niego ogłaszającego napad na bank, tylko potem ten fakt ucieka z pamięci.

Poza tym… Niestety sztampa. Jednowymiarowe postaci, bezpieczny rozwój wypadków, mała ilość wyobraźni, zero zaskoczeń czy frajdy. Tych ludzi nie można zrozumieć czy polubić, zaangażować się w ich losy, mało kto przechodzi ślad jakiejś drogi w trakcie akcji. Większość postaci irytuje w ten lub inny sposób, ale królem w tym jest postać córki, której charakter zamyka się w dwóch słowach: „little shit”. Dość powiedzieć, że przy pierwszej okazji bycia samej na sam z obcymi pasażerami zacznie ich wkręcać, że ojciec ich zamorduje. I jeszcze twórcy mają czelność wciskać nam, że to dlatego, iż jest „niezrozumiała” i ojciec mało czasu jej poświęca…

Nadal czołówka najlepszych polskich seriali roku!

3/5

Troll

1 grudnia | Netflix

J.J. Abrams kręci Godzillę Emericha. Przyzwoity giant monster, muszę przyznać.

Rządowa inwestycja w przekop góry budzi tajemnicze zagrożenie – tytuł jest zdradza, więc w sumie po co pisać dalej? Troll bije się z ludźmi i trzeba go powstrzymać, a my dostajemy same znajome widoki: poruszoną szklankę wody, chodzenie po dole który od góry okazuje się odciskiem gigantycznej stopy, a także humanitarny wydźwięk pochylenia się nad cierpieniem gigantycznej istoty. Po tym, jak dokona gigantycznych zniszczeń i zabije wiele osób, to my zadajemy jej ból i tym samym pytamy samych siebie: kim się staliśmy, że do tego dopuszczamy?

Nie ma tu żadnych niespodzianek, łącznie z obowiązkowymi głupotami i uproszczeniami. Statystka włamuje się do rządowego serwera, by anulować zrzucenie bomby atomowej? Helikoptery latające tak blisko bestii, by ta je złapała i zmiażdżyła w dłoni? Obowiązkowe przechodzenie przez dialogi w stylu: „Trolle? Z bajek? Chyba pani z konia spadła! O KURWA TROLL, JAK TO POKONAĆ?! Co mi pani z bajkami wyjeżdża? Jakie słońce? TO POWAŻNA SPRAWA”. Dostajemy to, co już kiedyś dostawaliśmy, tylko w nowej produkcji.

Zależy więc, czego szukacie w takich filmach i czy wypełnienie schematu was zadowoli. Bo schemat został wypełniony w udany sposób – naprawdę się zaangażowałem w relację z ojcem, któremu nikt nie wierzy, albo w udowodnienie swojej wartości przez protagonistkę. Albo gdy ważny człowiek w garniturze dostaje w końcu plaskacza na twarz – to daje satysfakcję. Technicznie film zrealizowano bez zarzutu – jakby to była polska produkcja, zachwytom nie byłoby końca. Potwory mają swoje rozmiary, wizualnie wszystko się zgadza: pasuje do siebie i jest wiarygodne. Niby człowiekowi wypada się przyczepić, ale jest ta świadomość, że mogłoby być o wiele gorzej. Dla fanów gatunku, którzy nie chcą nic nowego.

2/5

Hollywoodzkie święta ("A Hollywood Christmas")

1 grudnia | HBO Max

Zamiast zrobić coś dobrego, chcieli zrobić coś świeżego. Post-modernizm nawet na święta.

Środek lata, w Hollyood kręcą film świąteczny, którego aktorzy w „prawdziwym” życiu też się zakochują, a pani reżyser zakochuje się w facecie w garniturze, który przyszedł zamknąć jej dział i teraz się kręci bez powodu pod nogami, a ich miłość odmieni jego decyzję. Trzy świąteczne filmy w jednym, każdy jest komentowany jako: „Ojej, to zupełnie jak w filmie” i mrugają tym oczętem do kamery, że to wszystko to zupełnie jak w klasycznym, świątecznym filmie. Mają na myśli: „dobrym” świątecznym filmie, a przynajmniej mam nadzieję, że umieją dostrzec różnicę w jakości. Co prawda może się okazać, że tak naprawdę dla nich jakość polega wyłącznie na pomyśle.

Tanie to i odrzucające męczącymi schematami – muszą się pokłócić, musi dojść do nieporozumienia, musimy odbębnić milion różnych „to zupełnie jak w świątecznym filmie” i dwa miliony „cwanych” mrugnięć do kamery, gdy bohaterowie siedzą na planie filmu przed kominkiem, który jest tylko dekoracją, ale słyszymy dźwięk kominka… Bo bohaterowie puścili sobie jego odgłosy z telefonu. Jeśli samo-świadomość świadczy o jakości, to ten film byłby w czołówce.

Na szczęście aktorzy dają radę sporo sprzedać. Szczególnie ci grający w filmie, który powstaje wewnątrz filmu. Dobrze balansują głupotę i naiwność na tyle, by pozostać sympatycznymi archetypami takich produkcji.