Grudzień 2022
Chcę obejrzeć wszystko z 2022 roku. Jedziemy dalej...
Tulsa King - sezon I
dokończony 8 stycznia | 9 odcinków po 40 min | SkyShowTime
„Jak się robi pięć seriali rocznie, to w końcu wyjdzie coś przyzwoitego” – Taylor Sheridan Edition
Taylor Sheridan to ten napakowany szeryf z „Synów Anarchii„, potem też znany jako autor pełnometrażowych „Wind River” czy serialowego „Yellowstone”, „1883”, „1923”, „Mayor of Kingdom” i teraz „Tulsa King„. Ten ostatni opowiada o gangsterze z Nowego Jorku imieniem Dwight, który w wieku 75 lat wychodzi z więzienia. Był lojalny cały czas, a teraz w nagrodę dostaje przydział na Tulsę. Myśli o tym wiadomo co, ale robi swoje: jedzie tam z myślą o pokazaniu, że jest jeszcze coś warty, jeszcze IM pokaże, jeszcze ma w sobie to coś, jeszcze naprawi relacje z rodziną biologiczną. Na miejscu znajduje sklep z marihuaną, lokuje się w hotelu, poderwie dziewczynę nie wiedząc, że ta pracuje w policji (a ona nie wie, że to gangster), a także trafi na kogoś, kogo się tam nie spodziewa. Oraz konie. Kupi konia.
Ten tytuł działa przede wszystkim dzięki udziałowi pana Stallone w głównej roli. On po prostu jest żywym dowodem na tezę tego serialu: w tym wieku nadal można mieć siłę oraz charyzmę. Pan Stallone nie zaskakuje swoją rolą – chyba że nie mamy świadomości, że serio ma 76 lat w momencie, kiedy piszę te słowa. Albo jak wygląda przeciętny człowiek w tym wieku. W każdym innym wypadku dostajemy typową rolę SS – twardziela będącego we właściwym miejscu, który zrobi to, co właściwe. Nawet jeśli zgrywa ważniaka, który robi wszystko dla władzy, ale to akurat działka scenariuszy Sheridana – o tym później. Wracając do aktorstwa – jest taki moment w fabule, że Dwight musi opuścić Tulsę na cały odcinek. I wtedy w mieście sytuacja się zagęszcza, a my przebieramy nóżkami myśląc o tym, jak dobrze będzie, gdy Dwight już tam wróci i zaprowadzi ponownie porządek. I wiemy, że będziemy czuć satysfakcję, gdy tak się właśnie stanie. Sheridan umie kreować takie sytuacje, a Stallone je wykorzystuje, dostarczając nam razem bohatera pozornie będącego antybohaterem, który działa poza prawem, ale jednak to tylko u niego możemy liczyć na sprawiedliwość. Jest mordercą i krzywdzi ludzi, ale jesteśmy po jego stronie i chcemy, by mu inni wybaczyli, by naprawił relacje z rodziną.
I to robi, tylko metodą: bez problemu. Albo: oczywiście, że mu się udało. Ewentualnie: No jasne, że to zadziałało. Całość tradycyjnie dla Sheridana sprawia wrażenie realistycznego, twardego i męskiego, ale jest oczywiście taką fantazją na gangsterkę, bycie mężczyzną, opiekowaniem się najbliższymi. Rzeczywistość jest naginana jak tylko twórcy chcą i wszystko zależy od tolerancji widza, ile razy wybaczy wywracania oczami w ciągu odcinka. Nie są to poważne głupoty lub jakieś wyraźne przekroczenia dopuszczalnej obecnie granicy, ale nie jest to serial, który wypada traktować poważnie. To bardziej serial, gdzie skorumpowany policjant otrzymuje rozkaz, by aresztować Stallone’a za samą twarz, więc go zatrzymuje na środku ulicy, a Stallone tylko odpowiada: „W dupie mam, co wam rozkazali – albo stąd odejdziecie, albo was przedziurawię tym magnunem, który trzymam w kieszeni, bo to wcale nie jest mój palec wskazujący, nie, to mój magnum”. I policja odjeżdża przestraszona. Mam nadzieję, że w tym momencie widzowie zareagują ekscytacją i będą sobie myśleli: „Chciałbym być taki twardy i by sprzedajna policja się mnie bała” tylko dlatego, że jeszcze nie wiedzą, jak wygląda prawdziwy świat.
Sheridan nadal ma zamiłowanie do tworzenia melancholijnych momentów i wyciskania z nich, co się tylko da. Dwight będzie mieć rodzinę tylko po to, by mieć moment słabości, że ich zawiódł. Będzie mieć brata, który umrze z powodu choroby tylko po to, by Dwight mógł popłakać za tym, jak mu tam. Dwight będzie chciał powrotu rodziny tylko po to, by ta do niego wróciła i byśmy my się z tym dobrze czuli, a nie dlatego, że twórcy mają zamiar zrobić w ogóle cokolwiek w tę stronę, ta rodzina w sumie sama wróci. Kobiety zdobywa się tutaj z łatwością, kobiety tu potrzebują silnych mężczyzn i ich ochrony oraz wsparcia, silni mężczyźni są tutaj fajni. Nawet jeśli w prawdziwym świecie byliby żałośni, to Sheridan kolejny raz umie ich sprzedać. Przynajmniej na kilka odcinków, potykając się tak porządniej dopiero w ostatnim, gdy wyjaśnia, jak Dwight trafił do więzienia – zatrzęsienie zbiegów okoliczności doprowadza wtedy do ataku śmiechu. Autor kreuje przy tym kompetentnie skonstruowany serial z potencjałem na równy sezon drugi o problemach i stawianiu im czoła. Jest to jakieś osiągnięcie. Niewielkie, ale jednak.
Kulawe konie - sezon II
30 grudnia | 6 odcinków po 45 min | AppleTV
Solidna kontynuacja.
Nowy wątek szpiegowski, stawka wysoka, uczciwie wciągające zwroty akcji, brutalność boli, Gary Oldman nadal jest kozakiem. I jestem otwarty na kolejny sezon.
Piszę skrótowo, bo chcę być uczciwy: sezon jest udany, ale niewiele z niego zapamiętam. Najbardziej to, że średniawa realizacja (reżyseria bez wyrazu, montaż nie dający czasu aktorom) w sumie może być celowa: to w końcu historia ludzi pracujących w organizacji drugiej kategorii, ale nadal dających z siebie dużo, nadal ryzykujących życiem, a więc i zasługujących na więcej. Tak jak ten mało znany, ale porządny serial zasługuje na lepszą realizację – ale to tylko moje podejrzenia.
Chainsaw Man - sezon I
28 grudnia | 12 odcinków po 22 min | Crunchyroll
O człowieku, który chciał dotknąć piersi. Krwawa, głośna i mająca potencjał produkcja.
Jakby co serio motywacją bohatera jest interakcja z biustem. Po prostu tak mało doświadczył w życiu i tak mało miłości go spotkało, że wszystko to władował w marzenie o dotknięciu cycka. I nie jest tego nawet zbytnio świadomy, chociaż raz nawet wykpi oczekiwania innych, że powinien walczyć o dobro rodziny albo dla pieniędzy, a on nie, jego misją jest dotknąć cycka i mają się od–lić od jego aspiracji. Doświadczył jednak tragedii, dług rodziny spadł na niego, gangsterzy go łupili, a on to przyjmował z entuzjazmem, bo to nadal było lepsze niż alternatywa. Z radością pozwala się upokarzać obcemu człowiekowi na ulicy, bo ten mu daje po wszystkim banknot. Będzie co jeść, wygrana! Sam domaga się bycia traktowanym z góry, póki oznacza to, że w ten sposób ktoś się nim zaopiekuje. Nawet nie marzy o miłości, tylko być ktoś był dla niego dobry.
To wszystko jest wyrażone przez język typowy dla anime – ale właśnie mają one cel inny, niż na pierwszy rzut oka może się wydawać. Jest tu seks, erotyka, ponętne kształty i zachowania, dopadanie bohatera po pijaku w łóżku i oferowanie mu stosunku. Każde takie zbliżenie i moment to mała historia o głębokich trudnościach życiowych człowieka, który był tak źle traktowany, że gdy zaczęli nim dysponować jak psem, to był dla niego awans społeczny.
Jest też łowcą demonów i po części sam jest takim demonem, zostaje członkiem grupy biorącej udział w polowaniach na istoty zła. Będzie tego jednocześnie sporo jak i za mało w pierwszym sezonie – to przede wszystkim poznawanie protagonisty, który cały czas się rozwija i ewoluuje. Chce dotknąć piersi, dotknie – to nie będzie nic specjalnego, ale czyja to wina? Jego oczekiwań? Ktoś mu podpowie inną opcję i tak to się potoczy, od jednego kryzysu emocjonalnego i nie tylko do kolejnego. Niewiele tu jednak poznawania świata czy fabuły, to będzie dopiero w kolejnym sezonie. Widać tutaj gigantyczny potencjał, ale póki co to dosyć prosta, intymna historia opakowana w kino akcji, które nieszczególnie angażowało mnie akcją, ale właśnie bohaterami i ich ewolucją.
Wystrzałowe wesele ("Shotgun wedding")
28 grudnia | Kino
Zdecydowanie, Alex sam w domu miał więcej godności.
Są na wyspie. Będą mieć ślub, próbując mieć film dla głupich kobiet o weselu, wątpliwościach, sukienkach i innych duperelach. W tym czasie na wyspę napadną piraci, próbując mieć film dla głupich facetów z ratowaniem sytuacji poprzez bycie farciarskim idiotą, karabinami robiącymi pju pju i granatami robiącymi bum. Jak to połączą? Poprzez równanie do najgłupszego wspólnego mianownika, czerpiąc najgorsze rzeczy z obu tych światów. Każdy bohater jest idiotą, każdy żart jest żenujący, przemoc można pokazać niemowlakom, w każdej sytuacji twórcy podejmują najgorsze możliwe rozwiązanie, ostatecznie prowadząc do całkowitego braku zagrożenia ze strony piratów, którzy z karabinami tylko stoją i patrzą, jak aktorzy robią z siebie idiotów. Jakby tego było mało, to jeszcze dali im komiczne maski. Jeden pirat ma na sobie igły jak Pinhead, no kurwa. Tego się nie da brać na poważnie i jeśli widzieliście to 10 razy, to ujdzie to filmowi płazem. Jeśli widzieliście to już 50 razy i macie świadomość, że da się to zrobić dobrze, to dodatkowo będzie was kuć świadomość, że twórcom po prostu się nie chciało. A nie chciało się, bo gardzą swoją widownią i myślą, że mogą im dać cokolwiek, póki to będzie nijakie i będzie po trochu dla wszystkich, nie dając nic oryginalnego czy świeżego, co nie było przeruchane sto lat temu przez Hollywood.
A przecież nie tak dawno powstało Zabawa w pochowanego. Cztery lata później ten film nic się nie zmienił, a wydaje się o klasę lepszy. Wyobrażacie sobie, jakby taki finał zorganizować na wyspie z piratami? Pomarzyć można.
Noc w przedszkolu
28 grudnia | Netflix
Film, który oglądają obcokrajowcy i tak rozumieją, czemu bez alkoholu ten kraj nie może żyć.
Główny bohater chce być istotniejszy w życiu swojego syna, więc zostawia go z opiekunką i idzie do przedszkola na zebranie rodziców i zostaje, by pomóc w przygotowaniu jasełek gdy dowiaduje się, że pozostali rodzice chcą wyrzucić jego syna. Zostajemy więc zamknięci w pomieszczeniu w dorosłymi Polakami, mało tego: rodzicami. Którzy mają za zadanie coś ustalić, dogadać się – czy polscy twórcy to ogarną? Oczywiście, że nie. Wszyscy będą się kłócić, skakać sobie do gardła, ustalenie pierdoły będzie graniczyło z cudem.
Brakuje tutaj substancji. Pomysłu na postaci, na relacje między nimi, na zbudowanie tła. Każdy jest po trochu irytującym rodzicem i Polakiem, tylko np. jeden ma broń, drugi gada co 20 minut o tym, że jest dietetykiem, trzeci chyba pośpiewa parę razy, czwartego już nie pamiętam, a było ich tam blisko 10. Na końcu wszyscy mówią, że są chujowymi rodzicami, tylko nic za tym nie stoi, co by mogło uzasadnić takie mocne słownictwo. Jeden rodzic dowie się, że jego potomstwo nie chciało wracać do domu – ale dlaczego? To już nie ważne, bo scenariusz nie umie wyjść poza kontekst danej sceny. Liczyło się tylko, że w danym momencie rodzic poczuje się źle.
Finał to już ostateczny brak zaangażowania i pomysłu. Miało być szczęśliwe, tylko bez robienia czegokolwiek w tę stronę. Robią improwizowane jasełka, tylko ktoś się potyka i nagle wszyscy uciekają, z jasełek nici. Czy to w czymś przeszkadza? A skąd. Bohater podchodzi do swojego syna i się godzą. W tle inni rodzice przytulają się ze swoimi dziećmi. Niczego to nie rozwiązuje, niczego to nie zamyka, nic z tego nie jest wiarygodne… I tak się kończy film.
Ocena byłaby niższa, ale dodaję 1 punkt za scenę po alkoholu. Straszna, psychodeliczna scena. Jak na polskie warunki mistrzostwo świata. Jak na standard ogólny – poziom lepszych filmów z Disney+.
7 kobiet i tajemnica ("7 donne e un mistero")
28 grudnia | Netflix
W tym kryminale nic nie ma sensu, a kobiety są okropne. Ładny dom.
Córka wraca do domu ojca, wita ją nowa służąca, matka, babcia, siostra, ciotka i kochanka ojca. A ojciec jest martwy i teraz nieudolnie próbują… tak naprawdę trudno napisać, co próbują. Ustalić mordercę? Pokłócić się o każdą błahostkę, jaka im przyjdzie do głowy? Nie mam pomysłu, co oni chcieli osiągnąć.
Całość wydaje się przyspieszoną wersję klasycznego kryminału: ledwo poznamy bohaterów i miejsce akcji, mija 40 sekund czasu filmu i pojawia się trup. Zamykają go w pokoju i zaczynają myśleć – jezu, nad czym? Nikogo nie znam. Nie jest mi znane miejsce zbrodni, w ogóle tam nosa nie wsadziliście, jakieś tropy, wskazówki, ślady? Cokolwiek? Zamiast tego oglądamy serię głupot w stylu: „a może ty to zrobiłaś?” i zaczynają sobie skakać do gardeł, zbliżając nas tylko pasywnie do finału.
W finale prawda zostaje ujawniona, ale zamiast wyciągnąć konsekwencje, to prawilna osoba domagająca się sprawiedliwości zaczyna bez powodu kłamać policji, chroniąc przestępców. Bo „kobiety trzymają się razem”. I jeszcze przeprasza, że wcześniej była uczciwa czy coś. Dobrze, że kobiety tak naprawdę nie istnieją…
Mężczyzna imieniem Otto
25 grudnia | 4 odc. po 60 min | Netflix
Do połowy potrafi być naprawdę mocny, kończy jednak zbyt naiwnie, abym to przełknął.
Ten remake zaczyna się naprawdę obiecująco: starszy mężczyzna nie ma powodu, aby żyć na tym świecie i planuje samobójstwo. Poznajemy jego powody: jest otoczony przez miernoty, brak poszanowania dla zasad, przestrzegania ich, lekceważenia chaosu. Jest naburmuszony i irytuje innych, ale najczęściej ma zwyczajnie rację. To świat, w którym jednooki jest królem, a będąc bardziej precyzyjnym: osoba, która umie odpowietrznić kaloryfer albo prowadzić ręczną skrzynię biegów jest tutaj takim królem. I Otto ma tego dość.
Scenariusz naprawdę zaskakuje – spodziewałem się w końcu bezmyślnego remake’u, a tutaj skrypt jest napięty i nie marnuje ani sekundy. Wprowadza kolejne postaci i motywy, jednocześnie rozwijając te już wprowadzone, łączy retrospekcje z teraźniejszością, pcha bohaterów do kolejnych działań… Całość ma niemal teatralny wydźwięk produkcji rozgrywającej się w jednym pomieszczenia, chociaż tak naprawdę ma miejsce na jednym osiedlu. Głębokie uznanie – to tytuł bogaty we wkurwienie dzisiejszym światem, mający do tego prawo i nie bojący się iść z tym na całość. Bohater faktycznie zawiesza sobie pętlę na szyję. A że instalacja nie wytrzymuje ciężaru to inna sprawa. I pan Otto próbuje dalej, gdy my poznajemy jego doświadczenia życiowe coraz lepiej. Tragedia, smutek, zgorzkniałość – to wszystko podane w dynamiczny, raźny sposób, nie gubiący szacunku do przedstawionej tematyki.
Do momentu, aż go zgubi. Możemy się tylko kłócić, kiedy go zgubił. W sumie możemy argumentować, że zrobił to dosyć wcześnie, gdy Otto leży na podłodze po nieudanej próbie „S” i widzi kupon w gazecie na kwiaty, więc idzie na cmentarz z kwiatami kupionymi na promocji. Wtedy to jeszcze był wyjątek od reguły, mogłem to kupić, ale potem ma miejsce sekwencja ratowania człowieka na torach. Wszyscy na peronie wyciągają telefony i nagrywają, tylko Otto skacze na dół i ratuje mu życie. Inni w tym czasie dalej nagrywają własną reakcję. Wtedy poczułem, że ten tytuł nie umie już balansować pomiędzy różnymi grupami wiekowymi w społeczeństwie, więc aby pokazać wyższość starszych, to młodych musi pokazać jako ameby. Nie podoba mnie się też pomysł, że Otto rozważał wtedy samemu pójść pod pociąg. Może za dużo wiem na ten temat i za dużo widziałem takich śmierci, ale to jest jedna z najgorszych rzeczy, jakie samobójca może zrobić: zabić się kosztem innych. Jedno co jest gorsze to osoby skaczące z dachu komuś na głowę, kto tylko tamtędy przechodził. I giną razem. Wracając: Otto doskonale o tym wiedział i wszystkie inne próby „S” dokonywał w samotności, żeby nawet nie trzeba było sprzątać. Lot pod pociąg jest tego przeciwieństwem.
Na końcu starają się to chyba wyrównać, gdy to „transmituję to na żywo!” oraz „zaangażowanie” ratuje pewną sytuację, ale ja nadal tego nie kupuję. To nadal pokazuje, że autorzy nic nie wiedzą o młodych i wyolbrzymiają tylko ich „zalety”. A gdy jeszcze okazuje się, że Otto ma zbyt duże serce, to śmiałem się razem z bohaterami – tylko raczej tylko jedno z nas powinno to robić. Debilna kwestia dialogowa nie zmienia w końcu faktu, że wylądował w szpitalu. I tak kończy się ten film, który zaczynał od samobójstwa we własnym salonie. Naprawdę szkoda – byłem gotów polubić ten tytuł o wiele bardziej, niż ostatecznie skończyłem: z uznaniem, ale tylko za starania.
Wiedźmin: Rodowód krwi ("The Witcher: Blood Origin")
25 grudnia | 4 odc. po 60 min | Netflix
Kino fantasy z magią, poświęceniem, wielką miłością i innymi, tylko Wiedźmina i sensu brakuje, jeśli to wam przeszkadza.
Pierwsza minuta: pole aktywnej bitwy pokazane do góry nogami. Nic nie widać, nie sposób kogokolwiek rozpoznać i nie wiadomo o co chodzi, a mózg zaczyna się gotować od próby zrozumienia intencji twórców, co stało za taką decyzją artystyczną. Następne cztery godziny właśnie tak będą wyglądać: będą walki na miecze i wręcz, będą stwory wrogie i przyjazne, elfy i krasnoludy, będzie magia i przepowiednie, królewskie spiski, czarodzieje i księżniczki – wszystko w imię wygranej i pokonania odwiecznego zła, co się chyba jakoś łączy ze światem Wiedźmina, ale to trzeba znać inne utwory. Ja znam tylko gry i opowiadania, a z nich guzik widzę w tym miniserialu. Nie jestem ekspertem i nie mogę wam powiedzieć, czy cokolwiek z tego, co zobaczycie, jest kanonem wymyślonym faktycznie przez Sapkowskiego, czy też twórcy wymyślają jakieś głupoty na poczekaniu – jakość ich tworu wskazuje na to drugie, bo brakuje tu motywów Wiedźminowego świata, skomplikowania i szarzyzny. Jest za to masa schematów dla fanów „po prostu” kina w gatunku fantasy.
Czy nadal potrzebujemy scen akcji, gdzie wróg strzela z łuku w ramię bohatera, więc ten się krzywi z bólu, sam strzela z łuku we wroga (w ramię) i tym samym go zabijając? Albo wróg biegnie machając mieczem jak ostrzem, a nasz bohater ledwo rusza nadgarstkiem, kończąc żywot przeciwnika? Albo rzuca we wroga mieczem, więc ten wstrzymuje bieg o pół sekundy za wcześnie, zanim jeszcze miecz go trafi?
Aktorzy dają radę, intryga ma większość niezbędnych elementów – zdradę, ryzyko, wszystko na jedną kartę, jeden za wszystkich itd. więc ogólnie jest w tym wszystkim tylko jeden problem: nic w tym serialu nie ma sensu. Absolutnie nic. Nierozsądne zachowanie bohaterów czy gadanie głupot to co innego, ja po prostu mówię o tym, żeby cokolwiek na ekranie miało SENS. Nawet jak jest scena seksu, to on jej mówi, że ma ochotę ją zabić, co najwyraźniej jest elementem gry wstępnej. Cały seans trwa cztery godziny i tyle pewnie trzeba tylko po to, aby wymienić wszystkie bezsensowne elementy w pierwszych 10 minutach. I nie mają one sensu tak po prostu, po nic. W takim Kenobim byłem świadomy, że brak sensu będzie mieć konsekwencje i byłem zirytowany, gdy tak się właśnie działo – bohater jedzie ratować dziewczynkę i zostawia chłopca bez opieki, no co może pójść nie tak? W Rodowodzie krwi brak sensu po prostu jest: baba słyszy od faceta, że ten chce pozbawić ją życia, więc doprowadza do stosunku… I tyle. A wy spróbujcie to ogarnąć. Osobiście nie mogę tego komfortowo oglądać, no nie jestem w stanie.
Jedynym wytłumaczeniem, na jaki mogę wpaść, to że twórcy nie mają szacunku do odbiorcy. Zlecają stworzenie serialu fantasy w uniwersum marki… I tyle. Więc to właśnie dostajemy. Bez wątpienia Rodowód… jest kinem fantasy. I ma związek z Wiedźminem, bo pojawia się tu Jaskier. I chyba Ciri w napisach końcowych widziałem, ale nowi widzowie nic z tego nie zrozumieją. Czy potrzebujecie coś więcej?
SPY x FAMILY
24 grudnia | Crunchyroll
Serial wypchany atrakcjami, który tylko podbija stawkę. Oto szpieg Twilight, który odrzucił życie osobiste, teraz dostaje misję wymagającą od niego założenia rodziny. Adoptuje więc dziewczynkę Anyę, która okazuje się telepatką, tylko nikt o tym nie wie. Twilight nie mówi Anyi, że jest szpiegiem, ale ona o tym wie i tak. Genialny pomysł na serial? Czekajcie, jeszcze trzeba znaleźć matkę. Oczywiście, że ta cicha niewiasta imieniem Yor będzie asasynką. I też nikomu nie powie, ale telepatka Anya będzie o tym wiedzieć. I tak, to nadal mało, bo ten niepoważny serial będzie popadać ze skrajności w skrajność, raz niepoważny i zaraz będzie zgłębiać psychologiczną głębię bohaterów. I tak, to nadal mało, bo szybko dostajemy sygnały, że świat, w którym to wszystko się dzieje, nie jest… Nieistotny. W końcu co to za świat, gdzie młoda kobieta bez męża może być podejrzewana o bycie szpiegiem wysłanym, aby osłabić naród? Na to jednak poczekamy, bo najpierw musimy poznać bohaterów i zająć się misją Twilighta.
Omówię to tylko na przykładzie samej Anyi – ma pięć lat i jest telepatką, słyszy myśli dorosłych zajmujących bronią (w tym palną), truciznami i morderstwami. Przeszła kilka sierocińców, zmieniła nazwiska. A jednak twórcom nadal udało się zachować w niej dzieciństwo! Bezbłędnie udało się zbudować jej specyficzne, dziecięce postrzeganie świata: boi się, płacze, ma idoli, chce dobrze i uczy się wszystkiego, przez co sprawia niespodziewane kłopoty. Chce na ręce, wygłupia się, biega po parku i chwali się przed obcymi ludźmi swoją koszulą i pyta ich, czy wygląda w niej „Kawaii”. No cudo. Po pierwszych kilku odcinkach napięcie lekko osiada, ponieważ wtedy twórcy zajmują się przede wszystkim problemami w domu i w szkole: trzeba pomóc Anyi w nauce, trzeba przed sąsiadami sprawiać wrażenie szczęśliwej i autentycznej rodziny, Yor chce się nauczyć gotować dla męża. Trochę w tym fillerów, w końcu fabuła dotyczy ratowania świata i polityki, szpiegowania – ale już teraz wiem, że te odcinki są równie ważne, a z perspektywy czasu będą jeszcze ważniejsze. Bo to serial, który przyciąga szaleństwem, ale zostaniemy przy nim ze względu na bohaterów: na Twilighta, który zaczyna kochać swoje przyszywane dziecko oraz udawaną żonę. Anyi, która jest szczęśliwa i stara się pomóc rodzicom w ich misji, chociaż jej nie rozumie. I Yor, która poczuje się kochana.
Konstrukcja dramaturgiczna to wzór. Każdy kolejny duży konflikt tworzy kolejny, odrobinę mniejszy działający w obrębie tego większego. Misja, na której jest Twilight, ma znaczenie krajowe – ale, by do niej doszło, trzeba pozyskać dziecko. Oraz żonę. To już dwa konflikty. Trzeba się dostać do szkoły – konflikt za konfliktem. A gdy już dziecko będzie w szkole, to ma się zaprzyjaźnić z synem człowieka, którego Twilight domyślnie ma inflitrować, bo jego dziecko też tam się uczy. I co? I ten syn okazuje się łobuzem! Anya wali mu w twarz i wszystko bierze w łeb! Bójka dwóch dzieci ma wpływ na całą resztę – od relacji ze szkołą, rodzicami i na misji o wadze ponadnarodowej kończąc! Wszystko tutaj się bezbłędnie łączy, zazębia, tworzy spójną całość. Piękne. A gdy brat Yor okaże się agentem działającym ku chwale ojczyzny, to ja nie przewracam oczami od nadmiaru zbiegów okoliczności, albo dlatego, że rozpoznaję tę historię. Nie, jestem zaangażowany dalej, bo najpierw zaangażowałem się w losy postaci i teraz chcę zobaczyć, co z tego połączenia wyniknie. I cokolwiek to będzie, ja nie mogę się tego doczekać.
Problem w tym, że jeszcze poczekam. Pierwszy sezon za nami, drugi w 2023 roku, 25 odcinków poznałem i ponad połowa to były fillery. Fajne, ale nie mogę powiedzieć, by to nie była przesada. W końcu ile odcinków grali w tenisa? Fillery to jeden odcinek, może trochę więcej, ale gdy dominują, to już trzeba to podkreślić. Przed serialem zdecydowanie świetlana przyszłość, której nie mogę się doczekać.
Colin from Accounts - sezon I
22 grudnia | 8 odc po 30 min | Amazon Prime Video
Bielmo ("The Pale Blue Eye")
22 grudnia | Netflix
Klimatyczny kryminał. Klimat jest tu najbardziej intrygujący.
Zima, prowincja, okres wyglądający na wiktoriański Londyn (chociaż miejsce akcji to USA): zamki, mundury, kobiety w sukienkach na mrozie, kominki itd. Detektyw zostaje zaangażowany w sprawę powieszonego człowieka, którego śmierć nie jest wcale jednoznaczna. Jedną z postaci drugiego planu jest Edgar Allan Poe, poeta.
Napaliłem się na ten tytuł, jak dowiedziałem się o nim kilka dni temu: gotycki horror, kryminał w wersji „Whodunit”, nawet są elementy nadnaturalne i spirycystyczne… Jednak w oglądaniu nie jest to ekscytujące. Protagonista głównie chodzi po ludziach, przez przypadek coś usłyszy, rozmawia na różne tematy z różnymi ludźmi i przypadkiem na coś trafi, po jakimś czasie wydaje się, jakby tylko wracał do postaci E. A. Poe, by zadać mu jeszcze raz to samo pytanie. I okaże się, że za czwartym razem dowie się czegoś więcej. Na dodatek film kończy się pół godziny wcześniej, więc nie jest niespodzianką, że to wcale nie koniec zagadki. Wydaje się, jakby ten brudny zwrot akcji był główną atrakcją seansu w zamyśle twórców – niestety, nie została wystarczająco wykorzystana, by mnie dotknąć, skrzywdzić mnie obrotem wydarzeń. Jakby to nie było tak przewidywalne, to może coś by wyszło. Zresztą, cały ten zwrot pozbawiony jest akcji, to tylko ekspozycja. Druga strona nie chce niczego więcej niż odpowiedzi, więc słucha. Porywające.
Śnieg, mróz, wszyscy mają gruźlicę na ekranie – klimat jest, to muszę podkreślić. Aktorzy też dają radę – szczególnie Harry Melling, który już chyba może przestać być w moich oczach kuzynem Harry’ego Pottera (Gambitu… nie oglądałem w całości).
1972: Munich's Black September
20 grudnia | Netflix
Niewesołe Święta ("A Not So Merry Christmas / Reviviendo la Navidad")
20 grudnia | Netflix
Meksyk rujnuje życie ludzi, którzy nie kochają Świąt, żeby pokochali Święta. PS. Bohater ma na imię Chuy.
Bohater nie lubi Świąt. Ma ku temu powody, ale to nie jest istotne, bo spotyka magiczną wróżkę, który (tak, wróżka który) się przypierdoli i rzuci klątwę. Teraz bohater przeżywa wyłącznie święta, wszystko po to, aby zrujnować sobie życie i nauczyć się w ten sposób pod batem, że Święta są fajne.
Dajcie spokój. Irytujący pomysł na fabułę, wkurzające postaci, głupi morał. Zamiast pozwolić ludziom nie lubić świąt, to robią takie filmy. Dobrze, że przynajmniej nie wchodzą w argumentację z bohaterem, jeszcze musieliby mu przyznać rację, a to by ich zabiło.
The Child in the Box: Who Killed Ursula Herrmann
20 grudnia | Netflix
True crime na jakiś temat, który by wystarczył na 10 minut
„Dokumenty true crime” to taki śmieszna odnoga kinematografii, gdzie śmiesznie kadrują ludzi gadających do kamery, wszyscy udają przejęcie, montażysta śmiesznie dodaje dramaturgii np. przebitkami na ujęcia, gdzie osoby nic nie mówią i tylko poważnie patrzą w kamerę. Tutaj opowiadają o wydarzeniach sprzed 40 lat, że doszło do zbrodni. Że dziewczynka była taka niewinna. A potem, po kilku dekadach dzięki DNA ustalili zabójcę, ale to raczej nie jest on. Najbardziej godną uwagi jest zdolność twórców do lania wody, żeby z tego zrobić metraż trwający ponad półtorej godziny.
Nie zrobiono nic, by zainteresować tą sprawą albo chociaż uzasadnić swoje istnienie jako produkcji, którą ktoś ma oglądać. Jedyne uzasadnienie wygląda tak, że widz może się przejąć, jeśli dowiaduje się o takich sprawach po raz pierwszy w życiu. Takich jednak jest kilka każdego dnia i człowiek akceptuje, że tak się po prostu sprawy mają. Nic szczególnego, tylko nuda.