Damien Chazelle

Damien Chazelle

23/01/2019 Opinie o filmach 0

„I don’t think of 'Macbeth’ as the villain. I don’t think of 'King Lear’ as the villain. I don’t think of 'Hamlet’ as the villain. I don’t think of 'Travis Bickle’ as the villain.” – Damien Chazellw

Obecnie Damien Chazelle nie znajduje się jeszcze w moim rankingu reżyserów (za mało filmów)

Top

1. Whiplash
2. Babylon
3. La La Land
4. First Man

Ważne daty

1985 – urodziny (USA)

2009 – debiut fabularny

2018 – ślub z panią Hamilton, producentką i aktorką; kręci wtedy swoją ulubioną scenę, ale powstaje ona w wyniku błędu i nie może jej wykorzystać

La La Land (2016)

5/5

Damien Chazelle znowu to zrobił. Nie tylko tworzy wciągające kino oparte na zrozumieniu języka obrazu, on też myśli poza nawiasami i robi rzeczy, jakich jeszcze nie oglądaliśmy. A jednocześnie nie jesteśmy tego świadomi – bo Kra Kra Kraj to prosta opowieść o grajku jazzowym i aktorce amatorce, którzy chcą odnieść sukces w Los Angeles. Tak jakby nie wystarczył nam teledysk do Tell Me Baby Chili Peppers – pomyślałem.

A potem reżyser zaczął mnie zaskakiwać, od samego początku aż do wielkiego finału. To uczciwy, udany tytuł na każdym poziomie. Zacznę od tego, że treściowo jest to znakomita opowieść o tym, by nie czekać na los i nie liczyć na łut szczęścia – w pewnym momencie trzeba po prostu podjąć wybór: albo przestajemy marzyć, albo bierzemy sprawę we własne ręce. Jak tylko umiemy, we własnym zakresie. Tyle właśnie możemy, a opowiedziane jest to w taki sposób, że możemy w to dać wiarę. Możemy uwierzyć. Możemy nabrać energii i tańczyć i śpiewać w sali kinowej albo gdzie i z kim przyjdzie nam to oglądać. A treści towarzyszy nawet lepsza forma, która skrywa w sobie niespodzianek garść – zwróćcie uwagę na momenty, które w każdym innym filmie byłyby nudne. Bo są trudne w opowiadaniu.

Ot, choćby Emma Stone wybierająca się na przesłuchanie – kawa wylewa się na jej bluzkę. Dramat? Gość, którą to zrobił, przeprasza? Ona w płacz? Szukanie bluzki zastępczej? A gdzie tam, wszystko to wycięto w cholerę. Emma zostaje oblana i już oglądamy następną scenę, gdzie uczestniczy w przesłuchaniu, w brzydkiej kurtce, a gdy mówią jej „Dziękujemy” i opuszcza pokój, na korytarzu widzimy tłum oczekujących kandydatek, wszystkie ubrane w taką samą bluzkę, którą Emma też powinna zapewne na sobie mieć, by w ogóle ją potraktowali poważnie na przesłuchaniu. Niestety, doszło do incydentu z kawą. Najnudniejszej rzeczy pod słońcem X Muzy, ale w produkcji Chazelle’a przytaczam ją jako przykład błyskotliwości, i mam pragnienie, by robić to z pasją w palcach. Takich momentów „montażu w scenariuszu” jest tu wiele, a momenty można wychwytywać i wytykać palcami. Choćby fakt, że przez pierwsze kilka scen relacja naszych głównych bohaterów sprowadza się wyłącznie do języka ich ciał! (zresztą, dialogi ponownie są śladowe). Albo te wszystkie małe rzeczy, które dzieją się w tle, jak zamknięty budynek kina, w którym bohaterowie oglądali Buntownika bez powodu. W La La Land włożono dużo wysiłku, i takie kino właśnie wielbię. Jest kreatywność i otwarty umysł w tym obrazie. Szczególnie w zakończeniu. Najlepszy finał 2016 roku, nie mam wątpliwości.

Pierwszy człowiek ("First Man", 2018)

4/5

Armstrong według Chazelle’a nigdy by nie powiedział tego o wielkim kroku. Kino kompromisu, ale też dobrze opowiada o stawaniu czoła wyzwaniom.

Jestem fanem kina Damiena Chazelle’a, dlatego moja pierwsza uwaga jest następująca: to nie jest kino typowe dla niego. Szczególnie na poziomie realizacyjnym – kamera często prowadzona z ręki, delikatne trzęsienie kadrem dodane w post-produkcji, dynamiczny montaż i zdjęcia, które nie mają żadnego innego celu oprócz prezentowaniem wydarzeń. Muzyka nie gra tutaj żadnej roli, aktorzy nie są prowadzeni do grania wyraźnej roli, fabuła opiera się na doświadczeniu zamiast historii. Jedno, co łączy Pierwszego człowieka z resztą znanej mi filmografii Chazelle’a, to temat, jakim jest ukazywanie człowieka na drodze do osiągnięcia czegoś. Tym razem jest to postawienie stopy na księżycu, ale tylko pozornie.

Za scenariusz odpowiada Josh Singer – człowiek znany z dramatów politycznych, szczególnie doceniony został za Spotlight. Gdy tylko to zobaczyłem, wtedy wiele rzeczy nabrało dopiero sensu – bo jest to kino o wiele bliższe Spotlight niż Wiplash. Narracja toczy się samodzielnie, widz ma głównie obserwować i rzadko uczestniczy w tej opowieści. Nie ma wyraźnego wstępu, nie ma protagonisty lub postaci, a na pewno takich, którzy by zapadli w pamięci po seansie. Fabuła jest bardziej zdawana, relacjonowana niż opowiadana. Na koniec dostajemy coś więcej – ładowanie na księżycu nie jest tylko tym, to znaczy coś więcej. Tak samo Spotlight nie był wyłącznie o aferze z Kościołem, był przede wszystkim o tym, aby dać głos ludziom skrzywdzonym przez gwałcicieli. Podobny motyw jest obecny w Pierwszym człowieku, ale nie tylko omija on znaczenie dla ludzkości (słynne słowa o wielkim kroku są w tym filmie zupełnie nie na miejscu!), ale jeszcze takie zakończenie wydaje się dopisane na siłę, jakby był to efekt kompromisu między tym, co chciał scenarzysta i reżyser. Pierwszy chciał opowiedzieć o lądowaniu i kontekście społecznym, drugi chciał opowiedzieć o bohaterze, osobistym przeżyciu.

Podobne wrażenie mam zresztą z całym filmem. Mamy więc konflikt, te dwie wizje przecież się nie zazębiają. Mogły się uzupełniać, ale najczęściej wchodzą sobie w drogę. Sceny dokumentalne, przedstawiające reakcję publiki na lot pojawiają się znikąd, niczego od siebie nie dodają i zmierzają donikąd. Podobnie sceny w domu, kiedy Armstrong spędza czas z rodziną. Biega po pokojach za dziećmi, kadr jest niemal baśniowy, stylistycznie w ogóle to nie pasuje do reszty filmu – ale chociaż starano się wkomponować to w całość, dopisując wątek z żoną Armstronga, która suszy mu w zasadzie głowę, że ten wymyślił sobie latanie na księżyc. Motyw poprowadzony w najbardziej banalny i suchy sposób, jaki tylko się dało.

Jednak wpasowuje się on w coś większego obecnego w filmie, mianowicie: opisywanie bohatera poprzez kontrast. Neil Armstrong na ekranie jest człowiekiem zamkniętym, małomównym, konsekwentnym i mającym trudności z komunikacją, co jest wyrażone przez porównanie ze wszystkimi innymi wokół. Czy to podczas sesji z prasą, kiedy jego koledzy żartują w odpowiedzi na pytania dziennikarzy, czy też kiedy rozmawia prywatnie w ogródku z przyjaciółmi. Widzimy też, że zawsze reaguje w podobny sposób na wszystko – to daje nam znać, jak wiele musi się dziać pod powierzchnią oblicza tego człowieka, ale jednocześnie nic z tego do nas nie wycieka. Mogę powiedzieć, że to udana kreacja – oraz udana rola.

Więcej pewności mam z mówieniem o innej rzeczy, która się udała: przekonaniu widza o tym, jak trudne jest wyjście poza orbitę ziemską, o lądowaniu na innym ciele niebieskim nie mówiąc. Ciekawostki na temat filmu wyliczają różne dbałości o szczegóły, realizm i zgodność z faktami, ja więc napiszę tylko o napięciu. Jesteśmy w końcu przyzwyczajeni do wizji podróży kosmicznej jako bliskiej wejściu do samochodu i jechania z A do B. Pierwszy człowiek pokazuje, że w trakcie takiej podróży cały czas jesteśmy o 30 sekund od katastrofy. Sprzęt się psuje, ludzie umierają, a główny bohater faktycznie musi być szaleńcem, żeby odbywać taką podróż. Wiemy, jak ta historia się skończy, ale i tak oglądałem w napięciu – bo byłem pod wrażeniem tego, co bohaterowie sobą reprezentowali. Pokazano mi to, czego oni są świadomi, a mimo to lecą. Nie dowiemy się z filmu wiele – o znaczeniu naukowym, kulturowym czy filozoficznym lądowania na księżycu. W Pierwszym człowieku jest ono tylko celem samym w sobie. Obietnicą, którą złożyliśmy sobie i innym. Nie jest to mało.

Babylon (2022)

5/5

W każdej scenie ktoś tańczy, wypada przez okno, umiera, śpiewa albo gada z Flea. Tak powinien wyglądać każdy film.

Widowisko. Bombastyczność. Oglądanie z szeroko otwartymi ustami. Po prostu oczom nie mogłem uwierzyć. To trzeba zobaczyć! – tak w skrócie wyglądają moje wrażenia z seansu Babylon. Zaczynamy od imprezy koło Los Angeles w 1927 roku, gdzie są wszyscy istotni ludzie świata filmowego. Wejdziesz tam i wyjdziesz odmieniony, z wizytówką, czekiem na milion dolarów albo będziesz martwy do rana. To nie jest żadna metafora ani symbol, ale działa jako takowy – na ówczesne Hollywood, które oferuje najlepsze lata twojego życia. I odbiera wszystkie inne, ale teraz to nie jest istotne, bo trwa impreza. Tylko jak się na nią dostać? W towarzystwie słonia, oczywiście. Nawet nie wiemy, do czego on im potrzebny, ale ktoś chciał, ktoś zorganizował i teraz jesteśmy na przyjęciu, gdzie połowa ludzi jest nago, wszyscy piją, orkiestra gra, przez okna wypada kolejna osoba… Acha, jest jeszcze ten słoń. Bawcie się i nie martwcie o nic, są tu też inne rzeczy. Za napięcie odpowiada fakt, iż poznajemy ten świat z perspektywy Manny’ego, osoby odpowiedzialnej za ciężką pracę u podstaw: musi dostarczyć słonia, chociaż nie ma do tego odpowiedniego pojazdu, ale słoń ma być i już. A jedno wyzwanie jest tylko wstępem do kolejnego, cały czas coś się dzieje, a miejsca na sen nie ma. On podczas tej imprezy się zakocha w Nellie: aktorce, która w niczym nie zagrała i nikogo nie zna, ale wierzy, że sobie poradzi i zostanie gwiazdą. Manny chciałby taki być, mieć takie podejście do życia. On też dostanie swoją szansę, bo tak jak Nellie wpadnie w oko odpowiednim ludziom. Manny pokaże, że da radę. Nellie pokaże, że może płakać na zawołanie, a widownia będzie chciała ją oglądać.

Babylon nie jest historią tych ludzi, oni są fikcyjni, ale ta historia wydarzyła się naprawdę.

Jako całość – to jeden z moich ulubionych filmów ostatnich 12 miesięcy, ale pierwsza połowa tego filmu (całość trwa ponad 3h) to prawdopodobnie moje ulubione doświadczenie filmowego w 2022 roku. Impreza była światna, ale gdy zaraz potem na kacu weszliśmy na plan zdjęciowy, wtedy zaczęła się dziać absolutna magia. Damien Chazelle jest jednak reżyserem roku, bo po prostu przy okazji nakręcił 16 innych filmów: od slapsticku przez romans na bitwach historycznych kończąc. JEDNOCZEŚNIE. Nie byłem w stanie uwierzyć w rzeczy, które widzę na ekranie. Montaż równoległy polowania na kamerę, prób i nagrywania komedii w barze to absolutny szczyt wszystkiego, a ten film jest wypełniony takimi atrakcjami, które trzymają widza na rękach, żeby lepiej widział.

Ta opowieść zaczyna się w okresie świętości kina i kończy się wspominając ten okres, poprzez wywołanie u widza tęsknoty za pierwszą połową filmu, która była fantastyczna i nieprzewidywalna. Konkluzja opowieści nie daje kopa, nie było też pomysłu na jakieś podsumowanie. Zobaczyliśmy ludzi na sali kinowej, a twórcy wyraźnie chcieli, byśmy zobaczyli w tym coś więcej. Dostaliśmy ładny epilog i tyle. Dokładnie taki, jak się mogliśmy spodziewać – aktor ze skończoną karierą idzie na jednym ujęciu z baru na górę, do pokoju hotelowego. Jak to się może skończyć? Wiele też dzieje się w uproszczeniu – ktoś po prostu zniknie, ktoś inny wyjedzie i założy rodzinę poza kadrem. Zbyt wiele tam pustych miejsc, jak na film tak początkowo wypełniony. Może wstępnie scenariusz zakładał cztery godziny? Chętnie bym je zobaczył. Babylon w ogóle jest jednym z nielicznych filmów 2022 roku, który chcę zobaczyć jeszcze raz dla samej frajdy oglądania. Cholera, to może być jedyny film, na którym miałem frajdę.

Może po prostu twórcy nie mieli nic interesującego do powiedzenia? Wiemy od początku, że czasy się zmienią, a ówcześni bogowie ekranu odejdą w zapomnienie. Damien Chazelle tworzy świetne postaci, których tragedią faktycznie można się przejąć – ale jednak finał tych ludzi znamy na trzy godziny wcześniej, niż do niego dobrniemy. Znamy lekcję: musimy ruszyć dalej, więc… ruszamy dalej, bez większego zaangażowania w losy tych ludzi. Wspominam razem z reżyserem ten piękny okres, który nie wróci nigdy, ale jestem z tym pogodzony od dawna, a twórcy nie zrobili nic, bym zmienił zdanie. Bo w końcu o to chodzi, prawda? Na szczęście zawsze będziemy mieć też takie fantastyczne kino, jak Babylon.