Bohemian Rhapsody (2018)

Bohemian Rhapsody (2018)

21/01/2019 Opinie o filmach 0
Bryan Singer
Queen
Rami Malek & Lucy Boynton

Dwie godziny bez reżysera na pokładzie. Zbiór scen pozbawionych celu, ale czas mile stracony.

★★★

Bohemian Rhapsody jest jednym z tych tytułów, o których wszystko wiadomo jeszcze przed seansem – czy to recenzji albo czytania forum. Główny bohater umiera na końcu, scenariusz pomija wiele faktów z życia zespołu, o którym opowiada – co zapewne było efektem nacisków ze strony żywych członków zespołu, aby to nie był film wyłącznie o zmarłych, ale o całej drużynie i czasach, kiedy byli razem na scenie. Na koniec leci odtworzenie koncertu Live Aid, a do tego czasu kilka innych piosenek. Jak więc ogląda się ten film ze świadomością tego wszystkiego?

Całkiem ok. Freddy Mercury nie jest kochany przez ojca, ale jego miłości pożąda. Dołącza do zespołu, nagrywają płytę, zbliżenie na kota, Freddy popatrzy w romantyczny sposób na mężczyznę, zagra na pianinie intro do piosenki i wywoła uśmiech pod nosem fanów Queen, którzy skumają, co trzeba. Potem scena z menedżerem – co to Queen? – jesteśmy rodziną! – Kupuję was – więc ich kupuje, ale szef menedżera mówi: ta piosenka ma sześć minut! wypierdalać!, na co zespół mówi: nie, to ty wypierdalaj, zmieniają szefa, nikt nie kocha ich długiej piosenki. Znaczy, prasa nie kocha, ale ludzie ją kochają i w ogóle koncert jest. Zbliżenie na kota, Freddy patrzy romantycznie na faceta, nagrywają inną piosenkę. Kot, romantyczne spojrzenie i następna piosenka, ale teraz Freddy kłóci się z resztą zespołu. Korzysta na tym jakiś przychlast, który zaczyna manipulować Freddym. Po jakimś czasie Freedy się ogarnął, kazał przychlastowi wypierdalać, poszedł wypić herbatkę z ojcem i ogłosić mu, że ma chłopaka. Chłopak się na wszystko zgadza, chociaż nie widzieli się od 10 lat, ale wiadomo – to Freddy. Ten wraca też do zespołu i chcą grać ostatni koncert.

– Jak to ostatni?
– No, chory jestem na AIDS.
– Czyli… uprawiałeś seks?
– Tego nie było na ekranie, ale tak.
– Chyba wszystko, co istotne w tej opowieści, wydarzyło się poza ekranem.
– Dobre podsumowanie.

Potem grają ten koncert, wszyscy płaczą, ludzie klaszczą, kot patrzy romantycznie na Freddy’ego w telewizorze i jest fajnie z wyjątkiem śpiewania z playbacku wyraźnego jak wąsy. Cała reszta koncertu odtworzona co do ruchu pośladkiem w czasie marszu, ale udawane śpiewanie (i to jeszcze przy sporym zbliżeniu na usta) widać jak na dłoni. To wyglądało jak pierwsza próba, z mnóstwem niepotrzebnych min bez rytmu. Potem napisy końcowe i duży napis, że Freddy umarł.

Co z tego wynika? Absolutnie nic. Całość zdaje się zrobiona przez ludzi, którzy nie umieją robić filmu, ale mają pewność, że chcą w nim uwzględnić 10 tematów. Robią więc po jednej scenie poświęconej każdemu z nich i na tym skończono. Pokazano więc koty, bo Freddy lubił koty. Pokazano, że był zainteresowany mężczyznami, ale nie wiedział tego przez większość życia. Rodzina go nie akceptowała. Mógł być arogancki, ale bez przesady – wyraźnie chciano tylko pokazać, że nie zawsze było z nim łatwo współpracować. Niby wszystko to powiedziano, ale jednocześnie nic nie jest. Nie jest to biografia Freddy’ego, bo to takie typowe żył, umarł, był sławny. Nie jest to biografia zespołu, bo nie możemy ich poznać i pokochać. Znamy te piosenki wcześniej i dlatego podczas seansu czujemy pozytywne emocje – chociaż przyznaję, podobały mi się sceny bycia w zespole i wspólnego tworzenia. Eksperymenty z instrumentami, gadanie do gitary, zachęcanie się wzajemne do przeginania pały w studiu, kłótnie przerywane nową linią basu – hej, to jest dobre, zacznijmy na tym coś budować. Wpadanie na nowe pomysły i życie dla kreacji. Nie ma tutaj wiele miłości, ale jeśli już jest – to właśnie dla robienia nowych rzeczy.

Tytuł filmu odnosi się do czołowej piosenki w dyskografii zespołu. W kontekście opowieści była ona symbolem niezależności. Producent nie chciał tej piosenki, prasa jej nie ceniła, ale zespół ją chciał oraz ich fani. To ta piosenka wybiła zespół na wyżyny, wydaje się więc, że w planach cały film miał być pochwałą tych właśnie wartości – i tym ten film też nie jest, bo perypetie bohaterów wcale nie są umieszczone w prawdziwym świecie. Dołączenie do zespołu, nagranie płyty, zyskanie rozgłosu i wiele innych rzeczy odbywa się bez żadnego wysiłku. Nie widzę więc tu wiele materiału inspirującego do walki o swoje marzenia.

Tak więc tak: długo można wymieniać, czym ten film nie jest. Krótko można mówić o tym, czym on jest, ale po seansie chce się poczytać więcej. Nawet dwie płyty przesłuchałem, pisząc ten tekst. Nic się nie zmieniło, fanem raczej nie zostanę, ale obecni fani płakali i śpiewali na sali kinowej. Lepsza rzecz z tego filmu nie mogła wyniknąć. Na zdrowie!

PS. Najlepszy moment filmu: Brian patrzący na Johna w trakcie robienia Eyo przez Freddy’ego podczas finałowego koncertu… Jednak czemu akurat to powiedział chłop do Freddy’ego w szpitalu, to nie wiem.

PS 2. Druga najlepsza rzecz, jaka wynikła z tego filmu: