Relacja z festiwalu Transatlantyk 2019

Relacja z festiwalu Transatlantyk 2019

24/07/2019 Blog 0
transatlantyk 2019

Czym festiwal Transatlantyk jest, co go wyróżnia, jak wygląda jego organizacja oraz kilka słów o Łodzi i mojej impresji. Zapraszam!

O filmach widzianych na festiwalu popełniłem oddzielny tekst. Zainteresowanych odsyłam TUTAJ.

ŁÓDŹ

Przed przyjazdem na Transatlantyk wiedziałem pięć rzeczy:

  • Łódź jest brzydka
  • Pewnie zabiją mnie zaraz po wyjściu z pociągu, albo i wcześniej
  • Adaś Miałczyński powiedział: „Łódź, kurwa…”
  • Bilety na Transatlantyk są tanie jak europejskie kino
  • Mieszka tutaj Quaz, czyli elokwentna persona z Internetu recenzująca czasem gry wideo

Pierwsze własne wrażenie po przyjeździe było takie, że… To kolejne duże polskie miasto. Budynki wyremontowane stoją obok kompletnych ruin, nowoczesne konstrukcje obok takich, w których nie świeci się światło (albo co ciekawsze – świeci się, jedno, gdzieś na drugim piętrze), a po wejściu do Żabki po 22 na pewno zobaczysz pijane białe nastolatki debatujące nad sosem do parówki i ilością alkoholu do kupienia.

Czymś nowym jednak jest dla mnie ilość małych zielonych punktów. Byle róg ulicy czy coś równie powszechnego, a widzę tam drzewka, ławkę, jakieś oświetlenie dodatkowe – widać, że ktoś sensowny to projektował, że ktoś nad tym myślał. W efekcie stworzył prawdziwe miejsce, w którym można usiąść, w którym chce się usiąść. Następna rzecz: murale. Co chwila widzę olbrzymi malunek na jakimś budynku. Często z odległości myślę, że to przedstawiciel kubizmu, ale po chwili widzę, że to coś innego – coś, obok czego chcę się zatrzymać. A Manufaktura… Cóż, dopiero w tym roku przeniósł się tutaj Transatlantyk, a ja nie wiem, jak można gdzie indziej organizować dowolną duże wydarzenie. Manufaktura to zabytek (zbiór budynków, w których była szwalnia, straż pożarna czy mieszkania dla pracowników, wszystko sięga czasów Izraela Poznańskiego) połączony z wesołym miasteczkiem, plażą i centrum handlowym. Wygląda to cudownie (jeszcze oświetlenie czy fontanny), wszystko jest na miejscu, a na dodatek dodali tyrolkę nad kompleksem, więc i latać można. Łódź okazała się pięknym miejscem, może nawet najładniejszym polskim miastem, jakie widziałem.

I nikt mnie nie zabił.

FESTIWAL

O tym festiwalu wiedziałem kilka rzeczy:

  • Ma miejsce w Łodzi
  • Jest tani (karnet na prawie 40 seansów kosztuje dla studentów 60 złotych)
  • Trwa tydzień, od piątku do piątku


Na początek kilka informacji:

  • Pierwszy film pierwszego dnia festiwalu zaczyna się o 19, ostatni film ostatniego dnia zaczyna się o 19.
  • Seanse odbywają się głównie w Cinema City Manufaktura.
  • Strona internetowa rusza na jakieś 2 miesiące przed festiwalem, czyli w okolicy maja. Sprzedaż biletów i karnetów mniej więcej miesiąc wcześniej. Program ogłaszają na tydzień wcześniej.

Piszę o tym, ponieważ to były dla mnie istotne rzeczy, a których organizator nie dostarcza. Muszę wiedzieć, czy mam przyjeżdżać w dniu otwarcia festiwalu, kiedy jest jeden film wieczorem, czy muszę przyjeżdżać dzień wcześniej, bo może całość rusza od rana – muszę wiedzieć, od kiedy i do kiedy rezerwować hotel. Muszę wiedzieć, czy po ostatnim filmie jeszcze będę w Łodzi nocować, czy też będę wsiadać w nocny pociąg. Muszę wiedzieć gdzie hotel rezerwować, żeby codziennie nie nabijać zbędnych kilometrów. Tego wszystkiego i kilku innych rzeczy dowiadywałem się od uczestników festiwalu z lat poprzednich, bo sam Transatlantyk albo nie przechowuje takich danych, albo wybitnie je ukrywa. Obie opcje są możliwe.

Przy czym rok temu głównym obiektem festiwalu było Multikino. I tak też rezerwowałem, opłaciłem z góry. Miałem mieć 40 minut na piechotę. Dwa tygodnie przed startem ogłosili, że w tym roku przenoszą majdan do Cinema City. Dla mnie oznacza to skrócenie spaceru do hotelu o 20 minut. Nie wiem, czy inni mieli tyle szczęścia.

Kiedy już ogłosili program, to były błędy w zakładce kalendarium (gdzie powinien być wygodnie podany rozkład tego, co można danego dnia o danej godzinie zobaczyć). Niektóre dni były nieaktywne, a w innych prezentowali tylko część tytułów. Dopiero inny uczestnik festiwalu poinformował mnie gdzie kliknąć, żeby zobaczyć listę filmów na konkretny dzień. Tak, listę. Alfabetyczną. Wciąż oznacza to samodzielne klikanie film za filmem i robienie własnych notatek (gdzie film wyświetlają i o jakiej godzinie), żeby sobie całość zorganizować.

Kiedy jednak dotarłem na miejsce – nie chciałem narzekać. Kłopoty trwały (kalendarium naprawili chyba w połowie festiwalu, obsługa miała problemy z czytnikami biletów), ale nie było to nic uniemożliwiającego cieszenie się z pobytu.

Punkt akredytacji był tuż za wejściem do kina. Tam odbierało się karnet oraz bilety na filmy. Do tego pierwszego ładna pani daje mi torbę.
– Prezenty?
– Prezenty.
Zaglądam. Torba sama w sobie jest darem, ma na sobie logo festiwalu. Do tego smycz, ulotki, repertuar na papierze, katalog filmów. Otwieram ten ostatni. Na pierwszej stronie jakiś nieistotny polityk, chyba kanclerz miasta albo inny prezydent? – zaprasza do udziału w festiwalu. Jego słowa układają się w typowy etatystyczny bełkot, według którego rząd umożliwia obywatelom kontakt ze sztuką – właśnie poprzez Transatlantyk. Co prawda wątpię, aby to były słowa jednej osoby – to musiał być raczej sztab osób, pod którymi ktoś się podpisał. Katalog idzie do gazu. Płaczę za drzewami.
Nie ma koszulki. W ogóle. Nie można nawet kupić. Kilka dni później przez przypadek na ulicy spotkam jednego z organizatorów.
– Dlaczego nie dajecie koszulek?
– Nie wszyscy wierzyli, że to dobry pomysł. Drogie w realizacji i mało kto to kupuje.
Smuteczek.
Repertuar. Widzę co i w której sali jest grane danego dnia. Każdy tytuł jest w innym bloku o innej długości, dzięki czemu wiem wizualnie, ile dany tytuł trwa i czy nie nakłada się na inny. Problem w tym, że ta długość niemal nigdy nie była reprezentatywna. Zauważyłem to, bo według planu „Yi Yi” (bardzo lubiany przeze mnie tytuł) miał trwać od 12:45 do 14:30. Mało jak na trzygodzinny dramat. Od tamtego czasu byłem ostrożny, ale i tak się naciąłem – ostatniego dnia, kupując „Obrazy bez autora”. Dopiero Apaszka przy kupowaniu biletu napomknęła, że wybrałem długi film – „ale ponoć raczej warto i dobrze się ogląda pomimo długości”.
– Słucham?
– Tak, to długi film. Trwa 189 minut.
– Dziękuję.
Według repertuaru miał się skończyć krótko po 21, a kończył się bliżej 23.

I tak dobrze wspominam tamtą rozmowę. Nie wszystkie wyglądały równie czarująco. Pierwsza była kompletnie inna. Musiałem podejść do obcego człowieka i ogłosić, że chcę kupić bilety na obejrzenie pięciu filmów w jeden dzień.

– Dzień dobry, mam na imię Garret i jestem filmoholikiem.
Pani w apaszce patrzy na mnie wyczekująco. Podaję jej tytuły filmów. Ona drukuje mi bilety.
– Wie pani, ja tak naprawdę nie jestem filmoholikiem. Ja po prostu lubię oglądać filmy.
Dlaczego ja to powiedziałem. Apaszka zaczęła obsługiwać kolejną osobę. Jest ok.
Następnego dnia sytuacja się powtarza. I jeszcze następnego. Codziennie dochodziłem do wniosku, że tym razem nie będzie tak źle, że zamiast czekać, aż będę mógł rezerwować przez Internet (około 10?), to pójdę na śniadanie, a następnie odbiorę bilety twarzą w twarz z drugim człowiekiem. I zrobię to jak mężczyzna.
Weekend i już jest kolejka. Dziadek podszedł do Apaszki, wyciągnął program i najwyraźniej zaczął właśnie ustalać bilety, które chce zakupić. A my czekamy. Ja czekam. Ktoś został obsłużony, opuścił kolejkę. Ludzie ruszyli do przodu i przede mną zrobiła się przerwa na 20 centymetrów. Stara baba dyszy mi w plecy, jakby myślała, że jak jej długi nos znajdzie się przede mną, to i reszta jej ciała awansuje w kolejce. Ignoruję ją. Ona w odpowiedzi pyta się mnie, czy stoję w tej kolejce. Jest ok.
Przede mną stoi dziewczyna.
– Cześć, też przyszłaś na ten festiwal?
Odpowiada. Ja zadaję kolejne pytania, ona odpowiada. Jakby nie chciała. Pewnie nie chce. Nie patrzy w moją stronę. Kończę zadawać pytania. Ona kończy rozmawiać. Milczymy. Jest ok.
Chciałem tylko z kimś pogadać o kinie. O życiu i śmierci.

Próbowałem rozmawiać z ludźmi o Transatlantyku – jak już znalazłem kogoś, kto przyszedł na festiwal, a nie do kina. Parę razy nawet udało się namierzyć osobę, która była na poprzednich edycjach – albo nawet pamiętała czasy, kiedy Transatlantyk był w Poznaniu. Pytałem te osoby: „Co ci się podoba w tym akurat festiwalu? Dlaczego tutaj wróciłaś?”, na co w odpowiedzi słyszałem tylko jedną konkretną odpowiedź: „To okazja, żeby zobaczyć filmy, których raczej w kinach nie puszczają”. Odpowiedź, która dotyczy wszystkich festiwali filmowych na świecie – może poza Sopockim.

Zmierzam do tego, że Transatlantyk jest takim wyjściem do kina właśnie – i wszelkie jego wyróżniki tak naprawdę wcale go nie wyróżniają. Niby jest jakaś idea, niby są cykle, niby są dodatkowe atrakcje, ale jakby tego nie było. Zresztą – czego mogę oczekiwać po festiwalu, o którym nawet podstawowych informacji dowiadywałem się od innych uczestników, a nie organizatorów? Była retrospektywa Wojciecha Marczewskiego, co szanuję, ale nic nie powiem – widziałem te tytuły wcześniej i dlatego nie przyglądałem się realizacji przeglądu jego filmów. Wiem, że dali panu Marczewskiemu gwiazdę na ulicy, ale kiedy?, to już nie do mnie pytanie. Samą gwiazdę (a raczej miejsce, gdzie te gwiazdy są) znalazłem w ostatniej chwili, w drodze na pociąg, przez przypadek.

Temat tej edycji to lądowanie na księżycu, więc wzięli filmy sci-fi ogólnie rozgrywające się w kosmosie, ale nie ma np. tegorocznego dokumentu „Apollo 11” lub innych tytułów faktycznie nawiązujących do lądowania. Katalog obiecuje, że temat ten sprzyja zastanowieniu się nad tamtym momentem w historii ludzkości oraz roli kina w tym kontekście, czy coś takiego, ale NIKT nie zająknął się w ten sposób na żaden temat poboczny. Jakby tego motywu głównego w ogóle nie było. Nie widziałem pana Kaczmarka (organizatora głównego) ani razu, jednego innego organizatora poznałem przez przypadek na ulicy. Był też konkurs muzyczny, o którym dowiedziałem się ostatniego dnia. Było też kino kulinarne i niby wyobrażam sobie, co to jest, ale tak naprawdę – nie byłem, nie wiem. Kino łóżkowe to samo. Retrospektywa Arturo Ripsteina była chwalona w katalogu, bo to reżyser, który jako pierwszy „pokazał Meksyk w taki sposób”. Tzn. jaki? Nie wiem. Pokazali trzy jego filmy – jeden to wariacja nt. „Bonnie i Clyde’a”, drugi to adaptacja „Madei”, a trzeci to komedia zrobiona przez przypadek (potrzebował kasy na dokończenie innego filmu, więc ściemniał, że potrzebuje kasy na kolejny, który musiał siłą rzeczy zacząć robić… I jakoś tak się stało, że ten też dokończył). Na dodatek ten konkretny przegląd miał na sobie jakąś klątwę – mikrofon piszczał podczas spotkania z reżyserem, jeden tytuł pojawił się w wersji skróconej (ponoć z winy francuskiego dystrybutora, bez wiedzy Arturo – był wściekły), a drugi pokazali z rozmytym obrazem (Arturo zobaczył ostatnie kilka minut i złapał się za głowę, pierwszy raz zobaczył swój film w takiej wersji). Nakręcony niby cyfrówką, a wyglądał jak 240p (góra 360p). I żaden z tych tytułów nie mówi nic o Meksyku tak naprawdę, o reprezentowaniu reżysera już nawet nie mówię.

Legalna kultura

Jakby co po raz kolejny z rzędu ta inicjatywa jest kompletnie bezużyteczna. Ma niby walczyć z piractwem, ale jej efektem jest wyłącznie pożeranie pieniędzy (na produkcję np. reklam) i czasu (żeby je wyświetlać przed filmami) oraz wypaczanie prawdziwego obrazu piractwa. Artyści mówią, że bycie legalnym jest fajne, jakby bycie nielegalnym zależało od kaprysu, a faktyczne powody rodzące piractwo (brak dostępu i/lub funduszy*) nigdy nie są adresowane. Liczę, że kiedyś ci ludzie oddadzą pieniądze i czas, które zmarnowali. Chciałbym to zobaczyć. 

*już nawet nie mówię o sytuacjach, kiedy „legalna” kultura nie jest legalna, bo np. rząd zablokował dany tytuł i nie ma do niego LEGALNEGO dostępu.

Śniadania

Czyli olewacie szwedzki stół w hotelu i chcecie zjeść na mieście. Szukacie knajpy, która będzie otwarta od 9 lub 9:30, żeby wyrobić się na seans, który zaczyna się między 10:30 i 11:00. Na dodatek bilety najlepiej odebrać blisko 10, potem może być kolejka. Macie do wyboru cztery miejsca, ale tak naprawdę to jedno. Jest oczywiście Fastfood oraz Costa, ale zakładam, że chcecie czuć się syci po pierwszym filmie, więc zostają dwa miejsca: kapitalna wegetariańska knajpa na Sienkiewicza, czynna od 8 rano. Są rzeczy wegańskie, wegetariańskie, można zjeść – problem w tym, że jest ona położona 35 minut sprawnym spacerkiem od kina. W takiej sytuacji zostaje Szpulka – tuż obok kina, jedzenia mnóstwo i jest pierwsza klasa. Jajka po benedyktyńsku i kawa, inaczej nie na sensu zaczynać dnia. Problemem jest tylko cena.

PS. Jakbyście zastanawiali się, jak smakuje mrożona kawa pomarańczowa, którą tam mają, to już mówię: jak mrożony sok pomarańczowy, niesłodzony, tylko na samym końcu języka czujecie taką mocniejszą gorycz.

INSTAGRAM

Szczególnie polecam moje zdjęcia z Kina Tatry, najstarszego kina w Polsce. Ponadto — w związku z tym, że Łódź jest miastem filmowym, to poszukałem tutaj miejscówek, w których kręcili znane mi produkcje (np. Breaking Bad). Miałem jeszcze zrobić zdjęcie mojego pokoju hotelowego (lustro wisiało bardzo nisko, więc pewnie zrobili tam Między słowami), ale zrezygnowałem z tego pomysłu, ponieważ zabawny napis na mojej koszulce był odwrócony.

A poza tym fotografowałem przede wszystkim murale. Zapraszam do zwiedzania!

Teraz jeszcze w katalogu zobaczyłem opis sekcji Kalejdoskop, który brzmi jak wrzucanie przeróżnych filmów do jednego wora i twierdzenie, że coś je łączy. Przeglądając katalog, widzę też wspominanie pod jednym filmem, że po projekcji będzie dyskusja – właśnie na temat powiązany z myślą przewodnią festiwalu. Problem w tym, że byłem na nim i nic takiego nie mówili przed seansem. A po od razu pobiegłem na blok krótkich metraży. W ogóle prelekcje czy zaznaczanie swojej osoby przez prowadzącego najczęściej nie było zbyt imponujące. W większości ludzie ci mówili, jakby obawiali się, że ktoś ich zauważy. Mówili tylko, że „poleci za chwilę film, a po nim będzie rozmowa z reżyserem i już uciekam”. Nie pomagało pewnie też, że publiczność nie klaskała. To kolejny problem – tydzień tam spędziłem i nadal nie wiem, kiedy na Transatlantyku się klaszcze. Czasami klaskali na bloku krótkometrażówek, czasami na nowości, a czasami jedna osoba klaskała i przestawała. Ciężka sprawa. Za to tłumacz mi imponował: miał na imię Karolina i nie robił żadnych notatek, tłumaczył całkowicie z pamięci. Pierwszy raz zobaczyłem coś takiego na oczy.

Niewiedza to oczywiście wyłącznie moja wina, bo powinienem się dowiadywać, pytać, rozglądać, być aktywnym… Z drugiej jednak strony na Dwóch Brzegach jakoś dało się to zrobić w czytelny sposób. I nie wierzę, że podaję przykład tego festiwalu jako wzoru w organizacji, ale jednak tam było to czytelne: postawili trzy namioty obok siebie, w dwóch było kino a w trzecim wszelkie spotkania autorskie i inne panele. I była ulotka rozpisana, którego dnia, o której godzinie co się zaczyna. Transatlantyk z kolei miał spot reklamowy przed każdym filmem, miał te katalogi, miał powierzchnię plakatową na terenie kina – mógł zaszaleć, a ostatecznie nic z tego nie wynika. Przynajmniej wyraźnie zaznaczyli master class z Arturo.

Dlatego twierdzę, że Transatlantyk jest tylko wyjściem do kina. Tak samo, jak Horyzonty – wstajesz rano, idziesz do kina, wychodzisz z niego i tyle. Różnica jest tylko taka, że na Horyzontach jest o wiele większa szansa poznania kogoś, z kim po filmach idziesz na miasto. Na Transatlantyku jest to trudniejsze – i to pomijając ogólną tendencję społeczeństwa do unikania nowych znajomości oraz zamykania się wśród ludzi, wśród których z góry jesteśmy zamknięci (bo razem z nimi studiujemy lub pracujemy). Widownia nie jest tak liczna, by na sali siedzieć zawsze obok kogoś, po seansie ludzie się rozchodzą na wszystkie strony (bo w końcu przyszli do kina, teraz czas na inne rzeczy). Przez cały ten czas miałem „pod ręką” tylko jedną osobę – i to poznaną właśnie na Horyzontach, kilka lat temu.

PS. Dlaczego na każdym seansie ktoś potykał się na schodach?

EPILOG

Wciąż czuję się niekomfortowo przy pakowaniu – mam wrażenie, że za mało wziąłem. Jakoś trudno mi uwierzyć, że wyjazd do innego miasta na tydzień lub więcej oznacza tak naprawdę zaopatrzenie się w pięć rzeczy (ubrania, kosmetyczka, rzeczy do oglądania filmów, pieniądze i klucze do mieszkania). I mam te pięć rzeczy spakowane. Upewniam się, że wziąłem wszystko – a jednak czuję, że to jakoś mało.

Miałem w hotelu bilard, za darmo. Nie znalazłem nikogo, z kim mógłbym zagrać. Recepcjonistka kłóci się z kimś przez telefon w służbowej sprawie, ale znajduje czas, żeby wziąć ode mnie klucz i mnie pożegnać.
– Dacie znać, jeśli coś zostawiłem?
– A zostawił pan coś?
– Mam nadzieję.
W knajpie pytam kelnera, czy mogę zamówić i wrócić za kilka minut. Kelner się zgadza, ale uprzedza, że moja jajecznica z kawą będzie bardzo szybko. Uśmiecha się. Idę w tym czasie do kina, gdzie w biurze managera zostawiam bagaż. Za niecałe 10 godzin odbiorę go, ale do tej pory chcę chodzić nieco lżejszy. Wracam do knajpy, śniadanie już czeka. Jakoś tak się składa, że pomiędzy filmami i w ich trakcie spotykam niemal wszystkich, których poznałem do tej pory na festiwalu. Upewniam się, że zapiszą sobie adres mojego bloga, wszyscy są chętni przeczytać moją relację. To też sposób, aby utrzymać kontakt – taki trochę mniej niezręczny od dodawania się w mediach społecznościowych. Mam szczęście – dwa pierwsze filmy były naprawdę przyjemne. Trzeci miał interesujący wykład poprzedzający, a czwarty… trwał trzy godziny. A mój plecak leżał w ciemności pod ekranem. Jest ok.
Wychodzę z kina i zmierzam w kierunku dworca, to jakieś 25 minut na piechotę. I czuję spokój. Nie czuję za to skrętu w żołądku, który czułem na zakończenie Nowych Horyzontów i Dwóch Brzegów. Chciałem wyjechać, nie chciałem zostawać. Za 12 godzin miałem wejść do swojego mieszkania i się zdziwić, że jest takie słoneczne – zapomniałem o nim. Zapomniałem o swoim miasteczku. Pisząc tę relację miałem uzmysłowić sobie, że czuję się tam obco, bo nie należę do tego świata. Należę raczej do Łodzi, do Wrocławia. Po to w końcu jeżdżę na te festiwale, żeby znaleźć swoje miejsce w jak największej ilości miejsc. Gdy myślę o Transatlantyku, to nie towarzyszy mi ekscytacja, ale dał mi on spokój. Taki wewnętrzny. Nie miał się on utrzymać jakoś długo, ale raczej wystarczy.

Mijam nowoczesny budynek. Obok niego jest taki, w którym ostatni raz otworzono drzwi jeszcze przed moimi narodzinami. Na ulicy gwiazd mija mnie młody człowiek z głośnikiem. Ledwo mogę przejść, jest tłoczno od gości bardzo podobnych knajp obsługujących bardzo podobnych klientów. I klientki. W pociągu znajomy zajął mi miejsce. Gadamy o kinie i mija północ.

– Dlaczego gadamy, zamiast spać?
– Dlaczego gadamy?… Bo mówisz.

Logiczne.
On wyjął laptopa i kontynuował pisanie recenzji, którą zaczął tydzień temu. Ja wyciągam słuchawki i patrzę na telefonie, jakie płyty sobie zapisałem do słuchania w wersji offline. „Czy mnie jeszcze pamiętasz?” Czesława Niemena i nowe wydanie Vampire Weekend. Bez sensu.
O pierwszej wysiadam w Warszawie. Mam 4 godziny do pociągu. Oglądam film na tablecie.
O trzeciej jest mi zimno, idę na kawę do McDonald’s.
O trzeciej dwadzieścia osiłek łysy w obcisłym czarnym sweterku uprzejmym głosem ogłasza na całą restaurację, że za pół godziny zamykają. Zostawiam rzeczy przy stoliku i idę do kosza wyrzucić śmieci po posiłku. Chcę wrócić do stolika po rzeczy, ale Czarny Sweterek mówi, że zamykają. Muszę się bić. Nie chcę się bić.
O piątej wsiadam w pociąg i śpię trzy godziny.
O 8 wysiadam w Olsztynie. Dopiero teraz widzę, że był remont okolicy i przenieśli punkt, z którego odjeżdżają busy do mojego miasteczka. Widzę obok stacji paliwowej jeden – pytam kierowcy, skąd odjedzie. „Z tamtego przystanka”, Machnął głową w kierunku, gdzie widzę cztery przystanki. Nie chcę się bić.

Po wejściu do mieszkania zdejmuję z szyi smycz z karnetem festiwalowym. Miałem go na sobie przez całą drogę.