Ray Donovan (2013-)

Ray Donovan (2013-)

09/10/2018 Opinie o serialach 1
ray donovan
Ann Biderman

Los Angeles i jeden człowiek, który chce uratować swą rodzinę, nie rozwalając jej jednocześnie.

5/5

Sezon I (2013) ★★★★

Tego poniżej nawet nie warto czytać, żeby się nie zniechęcać. Są one szczere i opisują pierwszy sezon, ale Ray Donovan taki nie jest jako całość. Osobiście wolałbym wchodzić w ten serial będąc przygotowany na jego lepsze chwile wiedząc tylko tyle, że trzeba będzie nieco na nie poczekać.

Tytułowy Ray to dojrzały człowiek, ojciec dwójki dzieci, zdradza żonę. Jego ojciec właśnie pojawia się na horyzoncie i zagraża jego interesom. Główne zadanie bohatera to odnieść sukces i nie zwariować po drodze.

Do tego momentu jest to po prostu Rodzina Sopranos, ale są też różnice. Akcja dzieje się w LA, bohater pracuje jako osoba rozwiązująca problemy. Legalność tego jest niejasna, bo z jednej strony trzyma wszystko jasno i ma podpisy na wszystko, z drugiej strony przekracza granicę i czasem kogoś pobije. Co wystarcza, żeby FBI prowadziło śledztwo przeciw niemu. Dużą rolę odgrywa jeszcze klub bokserski, gdzie trenują bracia Raya. Mają oni swoje własne problemy – jeden musi się otworzyć i zaufać, kiedy zauroczony prosi pewną kobietę na randkę. Drugi z kolei jest swoim najgorszym wrogiem i Ray musi go chronić poprzez ograniczanie, co rodzi frustrację. Dzieci też sprawiają problemy – dorastający syn uczy się być mężczyzną, a piętnastoletnia córka coraz bardziej chce obciągnąć sąsiadowi. Oboje nie wiedzą, co ich ojciec robi zawodowo. Dzieje się dużo.

Co z tego wynika? Mam wrażenie, że niewiele. Każdy z tych wątków mógłby pewnie wystarczyć na cały serial, każdy oferuje sporo dramaturgii. Dla przykładu takie The Affair – cały serial zbudowany wokół zdrady. Od początku wiemy, że do niej dojdzie, ale serial jest opowiedziany tak dobrze, że i tak trzyma w napięciu, ponieważ zagadką są konsekwencje. Takie są zalety porządnie wykonanych poważnych seriali. Nie trzeba wielkich rzeczy, wystarczy pocałunek – i jeśli będzie on ważny, to zrobi swoje.

Ray Donovan oferuje więcej niż pocałunek. Ten serial operuje mocniejszymi środkami – bardziej do nich doprowadzając, niż je budując. Na początku odcinka kobieta przychodzi do Raya i mówi: Wypierdol mnie, Ray, a on mówi: Nie, wypierdalaj. Potem pod koniec odcinka mimo wszystko idą do łóżka – niby ważne, ale tak w sumie to niezbyt. Dobra, no to może coś ważniejszego. Dziewczyna chce się przytulać, ale chłopak zmusza ją do stosunku oralnego. Dziewczyna ucieka i coś tam się dzieje, ale w sumie to dalej są ze sobą. Może to i życiowe, ale nie jest wiarygodne dramaturgicznie. Inny przykład więc: Ray przykłada pistolet do głowy własnego ojca, na oczach wszystkich członków rodziny. Połowa nie rozumie, dlaczego, a większość z nich jest wkurzona na Raya za to. Jak dzieci mu wybaczą, że chciał zabić ich dziadka? Kupi młodemu garnitur i zorganizuj spotkanie z jego ulubionym aktorem. Dzięki tato, kocham cię. Wciąż jestem na ciebie zły, że próbowałeś zabić dziadka. To z kolei może być zbyt jaskrawy przykład.

Chodzi mi o to, że konsekwencja i jej pochodne średnio sobie radzą w tym serialu. Wszystko jest trochę stonowane, na pół gwizdka, pozbawione wagi. Cóż, może więc nie jest to serial, który każdy wątek traktuje tak, jakby był najważniejszy – może chodzi o to, żeby każdy wątek był wycofany, żeby się nie wybijał, bo ważniejsza jest całość?

W takim wypadku co te wszystkie wątki budują razem? Wrażenie powierzchowności. Nic więcej. Czuję się, jakby sami twórcy nie bardzo w Raya wierzyli, jakby na końcu każdej sceny chcieli powiedzieć: w sumie to nie musiałeś uważać, to nie było aż tak istotne, ale oglądaj dalej. Jeśli możesz, jeśli masz czas, no wiesz… Zawsze będziesz tu mile widziany.

Przynajmniej ogląda się dobrze. A pierwsze odcinki drugiej serii zwiastują poprawę. Wracamy do tych zbyt pobieżnie dotkniętych tematów i najwyraźniej będą one potraktowane dużo poważniej. To dobrze. Będę oglądać!

Sezon II (2014) ★★★★★

O tak. Ten sezon, szczególnie jego druga część, jest kinem wywołującym dreszcze.

Wciąż jest to serial operujący samymi dużymi chwilami. Zdrada, zabójstwo, traumy życiowe. Nie jest już jednak powierzchowny, jak w pierwszym sezonie – tutaj niemal wszystko ma swoją wagę i rośnie z czasem (w przeciwieństwie do pierwszej serii). Życiowe doświadczenia faktycznie ciążą bohaterom, a ich nastawienie, charakter i działania mają konsekwencje. I to jakie!

Nie ma może wiele subtelności i drobnych elementów, ale twórcy obchodzą to w sprytny sposób: pozwalają swoim bohaterom porozumiewać się spojrzeniami. Są tu całe sceny oparte wyłącznie na wzrokowym kontakcie i gamie emocji, które wtedy można dosłownie zobaczyć. Aktorzy nie tylko dają radę, oni są bezbłędni. Te momenty w ich wykonaniu nie są tajemnicze i nadające się do dowolnej interpretacji, nie. Zawsze jest jasne, co oni wyrażają swoim milczeniem – i w ten sposób są głośniejsi, niż gdyby mieli podnieść głos. Zawsze jest to oznaka siły, pewności siebie, stanowczości i pełnego zrozumienia sytuacji. Bohaterowie serialu Ray Donovan znają reguły gry i wiedzą, że ich przeciwnicy też.

Patrząc po ocenach na IMDb jasno widać, kiedy następuje wzrost formy – oceny siódmego odcinka są wyższe od pozostałych i faktycznie: koniec tego odcinka robi olbrzymie wrażenie. Zupełnie jakby dopiero tutaj skończył się prolog albo pierwszy akt historii opowiadanej przez twórców. Dopiero wtedy staje się jasne w pełni, do czego autorzy dążą. Ich główny bohater wyraźnie staje się antagonistą i protagonistą jednocześnie. Chce ratować sytuację i naprawiać problemy, ale jednocześnie staje się katalizatorem czegoś gorszego. Jest czynnikiem, który spaja rodzinę, jak i ją dzieli.

Finał sezonu to kaszana pod sufit, wszyscy są na siebie nawzajem wkurwieni. Osiągnięto jedynie chwilowe poczucie bezpieczeństwa, rozwiązując część problemów, ale patrząc całościowo – gorzej nie było. Każda postać ma swój własny wątek, wszyscy nawzajem wchodzą sobie w drogę i kiedy myślisz, że masz coś pod kontrolą, to twój najbliższy zaskakuje wszystkich, odwalając taką manianę, że to trzeba będzie księdza i FBI wzywać.

Przy tym wszystkim pięć gwiazdek daję już trochę na wyrost. Dla sezonu – to ocena zasłużona, dla całego serialu? To się dopiero okaże. Wątki czekają na rozwiązanie, a ja jestem dobrej myśli.

Sezon III (2015) ★★★★★

Scenarzyści Donovana znaleźli złoty środek – tworzą sezony, które mogłyby być ostatnim, ale jednocześnie rozwijają ideę i pomysły w naturalny sposób. Przynajmniej do tej pory, bo chyba dopiero teraz twórcy mieli pewność, że dostaną ciąg dalszy – czwarty sezon jest nieunikniony. Dlatego też czwarty wydaje się niemal częścią trzeciego. Na to przyjdzie jeszcze czas, na razie jeszcze piszę o trzecim – i przede wszystkim trzyma on w napięciu. Wiele postaci ma zawieszoną nad głową bombę z zapalnikiem czasowym i tylko czekamy, aż ona wybuchnie. Jedna postać ma romans, o którym nikt nie może się dowiedzieć. Ktoś inny zabije w samoobronie i ziomki zmarłego poprzysięgną dokonanie zemsty. Inna postać będzie zmuszona podpisać pakt z diabłem, a ten będzie musiał obrócić się przeciwko wszystkim. Nagle podczas seansu łapałem się na myśleniu, że nie wiem, w ilu jeszcze odcinkach dana postać się pojawi. Wielu może tutaj zginąć i tylko czekałem na ten moment, byłem na niego przygotowany. Po scenie wesela byłem gotów ujrzeć gościa z RPG, który strzela w limuzynę i zabija parę młodą na miejscu. To mogło się wydarzyć! Był jeden odcinek, który zaczął się od futurospekcji pokazującej kopanie grobu – i następnie myślałem tylko, kto w tym odcinku zginie. Fabuła była tak poprowadzona, aby sugerować mi śmierć jednej z trzech postaci, ale okazało się, że zabity został ktoś inny!

Druga sprawa to bezbłędna konstrukcja wątków, które wpływają na siebie nawzajem. Pod tym względem to jest właściwa adaptacja „Pieśni Lodu i Ognia”, nie żadna tam Gra o tron – w tym serialu nie ma po prostu jednej historii, jednego wątku głównego, ponieważ na ostateczny kształt każdej opowieści mają wpływ niemal wszystkie inne. Ostatnie cztery odcinki tego sezonu to prawdziwy dramat, kiedy to każda postać orientuje się, że jej historia zaszła za daleko. Każdy znajduje się w niemożliwej sytuacji, czyjaś głowa będzie musiała polecieć. W ostatnim odcinku wszyscy niezależnie nagle okazują się na świeczniku, w niebezpieczeństwie, są łatwym celem, a pracowali na to nieświadomie przez cały sezon. Świadomość tego uderza nagle, gwarantując zastrzyk adrenaliny.

A głów trochę jest i nawet doszły nowe. I jak zostały zagrane! Nie mogę uwierzyć, że to mówię, ale jedną z nich jest Katie Holmes, która wciela się w postać kobiety, która mogłaby wywrócić życie Raya do góry nogami – zarówno w znaczeniu pozytywnym, jak i negatywnym. Mogła faktycznie być w potrzebie, a mogła tylko pogrywać naszym bohaterem, a ja… Chciałem jej uwierzyć. Podobnie ma się sprawa z Teresą, meksykanką, w której zakochał się Bunch. Nagle dowiadujemy się, że przez jego popaprane dzieciństwo chłop wyrósł na mężczyznę potrzebującego dominy w swoim życiu. Teresa okazuje się kimś, kto potrafi to zrozumieć i znaleźć się z w tej roli – uderzyć swojego męża i przygnieść mu obcasem krocze – ale jednocześnie ma drugą stronę: słodką i wrażliwą, której będzie bronić za wszelką cenę. W twardych momentach i nie tylko będzie kochać swojego męża i trzymać jego stronę swojego męża, ale również może go popchnąć i uderzyć, jeśli to wyzwoli w nim prawdziwą siłę. Cudownie się ją ogląda na ekranie. Stałych aktorów nawet nie ma co wymieniać, wszyscy są doskonali. Taki Jon Voight – jasna cholera, było mi go po prostu żal. A przecież to jedyna osoba (przynajmniej do finału) w tym sezonie, która kogoś zabiła. Wiem, że jest niebezpieczny i oszukańczy, ale jednocześnie ma też 80 lat i zaczyna życie na nowo co chwila od zera, starając się jeszcze coś osiągnąć, póki jest po tej stronie. A robi to w jedyny znany sobie sposób. Ma też w sobie coś szlachetnego. Reaguje, gdy coś widzi. Działa w przemyślany sposób. Dba o swoją rodzinę, chociaż oczywiście bardziej w ten sposób szkodząc. Szkoda mi go, a przecież to osoba wykorzystująca aparycję staruszka, aby podchodzić swoich wrogów, niedoceniających go. To do Mike’a w końcu należy najtwardszy tekst sezonu:
Fuck you! And fuck you and fuck…
– And fuck you.

Jego syn, Ray, nadal jest milczącym twardzielem, który nawet nie wraca do domu przez pierwszą połowę sezonu – cały czas jest w pracy, starając się zadbać o rodzinę, nieumyślnie niszcząc ją jednocześnie. Nie lubię chwalić danej produkcji poprzez negowanie innej, ale podczas seansu przypomniałem sobie polskie Ślepnąc od świateł, które też ma milczącego głównego bohatera… I mam wrażenie, że Polacy musieli się naprawdę mocno starać, żeby uczynić swojego protagonistę nudnym. Twórcy Raya… wydają się robić to z taką łatwością! Ray jest człowiekiem niewielu słów, ale jednocześnie byłem w stanie usłyszeć każde słowo, którego nie powiedział, a tym samym fakt niepowiedzenia go na głos mówił coś jeszcze. W ten sposób Ray mówił dwa razy więcej poprzez niemówienie czegokolwiek, a tymczasem postać przewodnia Ślepnąc… gdy nic nie mówi, to nic nie mówi. I słyszałem wtedy tylko ciszę. W polskiej produkcji było to winą olania narracji z książkowego pierwowzoru i niezastąpienia jej czymkolwiek na ekranie. Ray nie ma żadnego pierwowzoru, o którym bym słyszał, a jednocześnie ten człowiek jest dla mnie kompletnie zrozumiały i fascynujący, chociaż też najczęściej nie mówi nawet słowa.

I jeśli miałbym się przyczepić… To trochę za często twórcy zbliżają się do granicy pisania taniej gry RPG. Ktoś czegoś chce, więc idziemy do kogoś, kto to może dać. „Ok, dam ci to, ale najpierw ty zrobisz coś dla mnie”. Na razie tylko zbliżamy się do tej granicy, jeszcze jej nie przekroczyliśmy, ale… Jesteśmy w jej pobliżu. Na każde dwa wątki, w których Ray musi sam znaleźć rozwiązanie sytuacji, przypada jeden wątek, w którym musi bawić się w kuriera. A przed nami jeszcze kilka sezonów. Za mną na razie najlepszy.

Sezon V (2017) ★★★★★

Sezon inny od pozostałych. Kluczowe cechy tytułu wciąż są tu obecne (wielowątkowość, żywe postaci, rozwijająca się intryga, niełatwe wybory, ciężar konsekwencji, nieoczekiwane zwroty akcji), ale tutaj odgrywają one rolę drugoplanową. Są nowi bohaterowie, są nowe problemy i nowe kłopoty, ale większość uwagi piątego sezonu skupiona jest na jednym wydarzeniu, jednej postaci i jednej emocji.

To sezon skonstruowany inaczej od pozostałych, bo oparty na skoku w przyszłość oraz niejasnym wspominaniu przeszłości, oraz stopniowym wyjaśnianiu, co się wtedy stało. Nie jest to jednak zagadką, ponieważ od pierwszej sceny wiemy, kto umarł. Jaki jest tego efekt?

1. Wiadomość ta nas uderza niespodziewanie. Tak jak w prawdziwym życiu. To była jedna z opcji, które mieliśmy po zakończeniu czwartego sezonu. Byliśmy pewni, że tak właśnie się stanie, ale nie znaczy to, że byliśmy na to gotowi. Zupełnie tak, jak nie jesteśmy gotowi na śmierć babci leżącej od trzech miesięcy na OIOM-ie.
2. Świadomość straty rozciąga się w czasie i wiemy, że nastąpi, ale wcale nie jesteśmy na to przygotowani. My już wiemy, że taki będzie koniec i nic się z tym nie da zrobić, a jednak… walka trwa. Jak w życiu.
3. Teraźniejszość czy wspomnienie? W takiej narracji nie ma różnicy, to samo wydarzenie boli tak samo za każdym razem.

Pierwszy odcinek tego sezonu jest najniżej ocenianym na IMDb – może nie w drastyczny sposób, ale w recenzjach już królują same 1/10, a treść owych opinii jest tak mocno nasiąknięta żółcią, że trudno nawet zrozumieć zagadnienie tego, co mówią. A głoszą oni, że to już nie jest Ray, że serial się zmienił. Nie odpowiada im nowa narracja, dlatego w tym miejscu oferuję wam mój punkt widzenia i dlaczego wcale nie uważam, by serial stracił poziom. I przy okazji – mimo wszystko mają oni rację – ten serial się zmienił i nie wszystkie odcinki są w jego typowym stylu. Intryga główna wskakuje tak naprawdę w późnej drugiej połowie sezonu. Drugi odcinek, zamiast Raya w tarapatach, pokazuje Raya na urlopie w Vegas. Wcześniej Ray potrafił przez 6 odcinków nawet do domu nie wrócić, bo był zajęty sprzątaniem po innych. Można mieć o to pretensje, tak samo, jak możliwe jest narzekanie na powtarzalność. Wiele razy najpierw coś jest omawiane (że się wydarzyło), a potem jest nam pokazywane to samo, bez dodawania od siebie zbyt wiele (chociaż zawsze coś dodają – wiemy, co się wydarzy, ale nie wiemy dlaczego. Albo, że dwie rzeczy miały miejsce jednocześnie, a to rzuca dodatkowe światło). Można narzekać albo też zaakceptować, że oglądamy nowy rozdział w życiu Raya, a narracja to odzwierciedla.

Jest jeszcze jeden zabieg – stosowany wcześniej, ale tutaj rzuca się w oczy bardziej – polegający na tym, że często pierwsze rozwiązanie okazywało się najlepsze. W piątym sezonie bohaterowie próbują innych rzeczy, walczą na próżno, tylko po to, aby zdać sobie sprawę, że najlepiej byłoby… Postawić na oczywiste rozwiązanie. I co najgorsze, okazuje się często, ze w tym przypadku najlepiej było nic nie robić. To tylko podbija rozmiar tragedii, która ma miejsce w tym sezonie. Bezradność bohaterów zawsze mnie przygnębia. To zresztą kluczowe słowo w tym sezonie.

Sezon VI (2018) ★★★★★

Szczerze niesamowity sezon. Wiem, że twórczyni serialu odeszła i została zastąpiona, że zapewne serial nie idzie tam, gdzie było planowane, ale też muszę przyznać: szósty sezon jest zapewne najlepszy z dotychczasowych. Kontynuuje i rozbudowuje losy bohaterów w sposób, o którym nie wiedzieliśmy, że potrzebujemy. Znowu otrzymujemy wielowątkową intrygę, pełną bólu i dramatu. Znowu Ray jest w ciągu, od jednego telefonu do drugiego, cały czas ktoś go potrzebuje i nigdy nie może odpocząć. Śpi tylko wtedy, gdy się upije albo policja go zgarnie i przywiąże do krzesła kajdankami. Znowu Ray jest bohaterem, który ma plan na wszystko, chociaż równocześnie sam jest problemem.

Znakomite momenty można wymieniać długo: sekwencja otwierająca na Staten Island, która ciągnie się i ciągnie, aż bohater w końcu się poddaje i zaczyna zapuszczać brodę. Terry wracający do boksu, ta jego pierwsza walka! Szósty odcinek, w którym wszystko zaczyna się sypać. Dziewiąty odcinek, w którym jest jeszcze gorzej. Powracający motyw Statuy Wolności. Ponad trzyminutowy mastershot otwierający finałowy odcinek, w którego trakcie wszystko się zmienia (na początku postaci robią jedno, by następnie przejść dalej do czegoś innego). Terry wchodzący następnego dnia i mówiący „What the fuck is going on?!”. Zemsta Leny! Ogólnie cały odcinek finałowy zasługuje na oklaski – za sposób, w jaki się odsłania, pokazując plan Raya w akcji, kawałek po kawałku. I sama ostatnia scena, jak wszyscy są pijani, zaczyna padać śnieg, Mikey zaczyna recytować Jamesa Joyce’a… Coś pięknego!

Aktorzy co do jednego są wyborni, ale trzy osoby trzeba wyróżnić: Liev Schreiber, tradycyjnie, za jego wymowne milczenie; Jon Voight, bo ma już 80 lat i dalej potrafi być groźny i doprowadzić zakładnika do zsikania się w gacie; oraz Dash Mihok, czyli Bunchy, który wycierpiał najwięcej. Każde z tych nazwisk zasługuje na oklaski, naprawdę. Kolejni aktorzy dołączyli do tej więcej niż wybitnej obsady: z tych znanych Domenick Lombardozzi (Herc z The Wire) w roli bostońskiego policjanta (oczywiście) niemającego kontaktu z synem, oraz Alan Alda (Hawkeye z MASH) w roli uczciwego psychologa. I tylko przypomnę, że wtedy miał jakieś 82 lata, to jego najnowsza rola – i jak dobrze znowu go usłyszeć, zobaczyć! Idealnie dobrano jego wewnętrzne ciepło do tej roli. A z tych mniej znanych – Sandy Martin, która bezbłędnie odegrała rolę niemożliwą, wydawać by się mogło: babcię na luzie krojącą ludzi. Zobaczcie to, niesamowita rola. Poza Rayem… można ją było zobaczyć w filmie Trzy bilbordy…, grała mamę Sama Rockwella.

Często ostatnio słyszę o tym, że twórcy niepotrzebnie ograniczają się do niezbędnych rzeczy w swoich filmach, że nie ma tam życia i oddechu, tylko pęd od jednej istotnie fabularnej sceny do następnej. Cóż, po pierwsze – najczęściej te sceny nawet nie są istotne fabularnie, z uwagi na to, że potem wątek zostaje zamykany tak, jakby nigdy się nie wydarzył. Po drugie, trzeba zdefiniować niezbędność – bo takie nie są wyłącznie rzeczy istotne dla fabuły, tzn. wpływające na jej przebieg. Inne rzeczy też mogą być niezbędne. W Rayu… jest choćby scena, jak Bunch kupuje swojej córce Marii lody w parku. Rozpakowuje, ona bierze kęsa, on bierze kęsa, on do niej mówi i pohamowuje łzy… Fabularnie – bez znaczenia, ale było to istotne w inny sposób. To było ważne, żeby to nam pokazać. Żeby dać tej postaci ten moment. Twórcy Raya… umieją zrealizować taki moment.

Ja sam narzekam na to, że seriale nie umieją się dobrze kończyć, tzn. ich pojedyncze odcinki. Irytuje mnie, że po istotnej scenie scenarzyści nie kończą niczego już tam, tylko wybierają co innego: rozejść się i nakręcić dziesięć krótkich scenek dla każdej postaci oddzielnie. Teraz napiszę tylko, że Ray… również idzie w tę stronę, ale osiąga w tym sukces. Te podsumowania są pełne emocji, są czytelne i pozwalają nabrać oddechu, wypełnić płuca wszystkimi emocjami z ekranu. To jednak temat na oddzielną analizę, kiedy to zestawię Raya… z takim Zakazanym imperium albo innym Peaky Blinders. Może przy okazji trwania siódmego sezonu (który będzie ostatnim).

Będzie w Top 10 seriali dekady, jestem pewien. Siódmy sezon już za parę dni – mam nadzieję, że będę miał sposobność oglądać na bieżąco.

Sezon VII (2019) ★★★★★

Wiedziałem, że to będzie ostatni sezon, kiedy usiadłem do oglądania go – nie wiem jednak, dlaczego tak myślałem. Okazuje się, że faktyczne anulowanie było ogłoszone kilka dni po zakończeniu ostatniego odcinka. Nie wiedziałem tego jednak, gdy go oglądałem. Nie wiedziałem, że Ray… został skasowany. Myślałem, że twórcy pisali ten sezon z myślą o tym, że robią finałową serię. I to wszystko trochę jednak miesza w głowie, kiedy myślę o tym serialu i jego siódmej odsłonie. Czy jest miejsce na ósmy sezon? Raczej tak. Czy chciałbym go zobaczyć? Oczywiście! Czy serial jest zraniony bez niego albo chociaż kilku dodatkowych odcinków? Cóż… Niekoniecznie? I na tym to zostawmy.

Sam siódmy sezon ponownie uderza mocną historią, skomplikowaniem wątków czy fantastycznymi postaciami. I znowu jest mistrzem w używaniu „fuck you” i jego odmian. Tym razem Mickey idzie do więzienia na dobre, ale w trakcie transportu, z jednego ośrodka do drugiego, dochodzi do nieoczekiwanego zwrotu akcji (szczęka na podłodze, tego typu rzeczy). Do życia Donovanów wróci osoba o nazwisku Jim Sullivan, którego wszyscy znali w dzieciństwie. Ponownie wszystko wymknie się spod kontroli i ponownie Ray będzie musiał mieć plan. Mówię „ponownie”, ale nie ma tu powtarzalności. To kolejny rozdział w życiu tych ludzi, który oglądałem w napięciu. A cały serial zobaczyłem na przestrzeni niemal roku, więc jeśli miałoby mi coś przeszkadzać, to bym to wyłapał.

Powiem tak: w scenariuszu jest jeden wątek, który kończy się w połowie sezonu i potem nawet nie zostaje wspomniany (Bunch zostający bohaterem w sklepie). Może to wskazywać na problemy na planie – może usłyszeli, że mają tylko pięć odcinków do końca i trzeba zrobić miejsce – ale to może się wpisywać w ogólny feeling tego sezonu. Są dwa momenty, które chcę omówić – pierwszym jest scena kończąca drugi odcinek, bez wątpienia scena roku. To spotkanie rodzinne przy stole, które jest jednocześnie strasznie smutne i autentycznie zabawne. To się ogląda raz za razem, za każdym razem przeżywając ten moment w ten sam sposób (i doceniając aktorów). Śmiech spoza kadru jest naprawdę rozbrajający.

Drugą sprawą jest nuta, na której ten serial się kończy. Nie chcę niczego zdradzać, spokojnie – ostatni odcinek jest skonstruowany w precyzyjny sposób i widać, że coś buduje, że do czegoś prowadzi. Czekamy i wyobrażamy sobie, że to będzie coś niezwykłego, ale kończymy i… Na myśl przychodzi mi The Shield. Nie ten poziom geniuszu, jeśli chodzi o zakończenie serialu, ale w obu produkcjach po seansie pierwszą myślą jest: „To już?”. Musimy odejść od ekranu i trochę sobie poukładać w głowie. To swego rodzaju otwarte zakończenie, a my musimy sobie uświadomić, co tak naprawdę zostało otwarte.

Szósty sezon kończył się, kiedy rodzina była rodziną. Byli faktycznie w jednym pomieszczeniu, a dawni wrogowie wydawali się bliscy wybaczeniu sobie nawzajem. Kończyli razem. Siódmy sezon kończy się na tym, że wszyscy po kolei stają się wolni jeden od drugiego. Szósty sezon kończył się optymistycznie – jest szansa, że będzie dobrze, że się dogadają. Siódmy z kolei… Jest coś przeszywającego w tych ostatnich kilku minutach, że żadna z postaci nie jest świadoma czegokolwiek o pozostałych, że są sami i nawet o tym nie wiedzą. I koniec. Nic więcej już nie będzie.

A raczej będzie – całe życie przed niektórymi z nich. I ta myśl jest jeszcze gorsza.

W sumie nie wiem, czy te trzy ostatnie akapity to spoilery. Jak myślicie?

PS. Showrunner w wywiadzie powiedział, że siódmy sezon nie miał być ostatnim. Wieść o kasacji była dla niego takim szokiem jak dla nas. Ósmy sezon miał opowiadać o dalszych losach młodego Raya i Mickey’a w latach 90. – pokazać, jak dokładnie Ray stał się osobą, którą teraz jest. Dlatego obsada w retrospekcjach była wybrana z taką precyzją, aby zagrali większą rolę w następnej odsłonie.

The Movie (2022) ★★★★★

Ostatni odcinek wspaniałego serialu. I tak też go oceniam. Jestem emocjonalnie wyniszczony i za to wdzięczny.

Nie ma sensu zabierać się za oglądanie bez znajomości serialu. I mam na myśli „znajomości” w znaczeniu „znam wszystkie odcinki”, a nie „chyba kojarzę ten tytuł, coś z boksem?”. Po siedmiu sezonach całość została anulowana, po czym podjęto decyzję o realizacji filmu w miejscu ostatniego sezonu. Nie ma tu prób streszczenia albo pozyskania nowych widzów: zamiast tego spędzamy z tymi bohaterami ostatni dzień. Jeden, ostatni dzień.

Nie ma w tej produkcji nic poza miłością do tych postaci i ich historii. W ich ostatnich chwilach podsumowane jest ich całe życie, kiedy tym razem stoją naprzeciwko samych siebie, aby zadać sobie najważniejsze pytanie: czy mój wróg faktycznie nim jest? Czy jestem w stanie podjąć decyzję, czy mam rację, czy sam jestem bez winy? Wracamy do początków: dzieciństwa, ale też wydarzeń sprzed I sezonu, czyli jak Mickey znalazł się w więzieniu, z którego wyjście rozpoczęło cala opowieść. To wspaniała historia o dojrzałości, wybaczeniu, winie i ciemnej stronie życia. Nie ma odpowiedzi, nie ma ratunku, nie ma sposobu, aby coś odwrócić, zatrzymać albo wymazać. Jest tylko nieubłagana rzeczywistość i ludzie starający się przeżyć dzień za dniem tak, żeby jak najmniej zjebać. Filmowo to wysoka półka na każdym poziomie: można by zmontować zwiastun złożony wyłącznie z konkretnych kwestii dialogowych i byłby to zwiastun, po którym nie moglibyście zasnąć bez obejrzenia całości. To samo z przejściami montażowymi albo widokiem smutnych aktorów patrzących przed siebie. To, co znamy z serialu, wraca w formie filmowej.

To wspaniała tragedia. Nikt nie chce nikogo ranić, każdy robi co może, żeby zdjąć z siebie tę klątwę, koniec końców ją kontynuując. Gdy jebło, to jebło naprawdę mocno. Gdy odruchowo powiedziałem: „O kurwa” w reakcji na to, co się stało na ekranie, to zacząłem tę kwestię powtarzać w kółko i w kółko. Brutalne, wyniszczające… I trzeba się z tym pogodzić. Dziękuję.

Obsada

Pogadajmy jeszcze o tym aspekcie, bo to momentami jest jak zabawa w dostrzeganie cameo – z tym że w Rayu... mówimy o poważnych aktorach. O tym, że Liev Schreiber i Jon Voight tutaj są, to raczej wszyscy wiedzą od początku. Potem jednak okazuje się, że brat Raya, Terry, grany jest przez Eddiego Marsana, a odwieczny wróg Mike’a grany jest przez… Tego nawet nie zdradzę, sami to odkryjcie. Mówimy o aktorze, który zdaje się, rzucił aktorstwo wiele lat temu, a tutaj nagle się pojawia – i nie jest to De Niro ani też Joe Pesci. Potem jeszcze przewija się Rosanna Arquette, Wendell Pierce (Buck z The Wire, dopiero drugi raz tego kumpla na ekranie widzę) oraz… Hank Azaria, czyli głos Homera Simpsona, w swojej pierwszej znanej mi rozbudowanej roli dramatycznej. Przejrzałem obsadę i widzę, że następne sezony przyniosą występy równie ciekawych aktorów i aktorek, ale raczej nic nie przebije Tori Black wcielającej się w postać o imieniu… Lexi Steel.