Yasujiro Ozu
Legenda kina opowiadającego o ludziach i prostych rzeczach, które są bliskie ludziom, którzy przyszli na ten świat przed nami, jak i tym, co przyjdą tu długo po nas. Zawsze będziemy mieć jego filmy przypominające nam o podstawowych wartościach. Nazywał się Yasujiro Ozu i to jest przegląd jego twórczości.
„The wide screen reminds me of a roll of toilet paper.” – Yasujiro Ozu
Nie mogę niestety napisać wiele od siebie. Tylko tyle, że obejrzałem wiele jego filmów i faktycznie je przeżyłem, polubiłem je, odnalazłem się w nich. Nawet więcej nadal jest przede mną i pozytywnie myślę o perspektywie obejrzenia ich, ale za jakiś czas. Ozu jest reżyserem, do którego lubię wracać, ale nie po to, by urządzić sobie tydzień tylko z jego produkcjami.
I w ten sposób przechodzę do rzeczy, które są powszechnie znane w świecie kinamanów: filmy Ozu są podobne do siebie. Wyglądają podobnie i jeśli nie oglądamy w kolejności chronologicznej, to nie będziemy bez przyglądania się dostrzegać zmian w jego sposobie opowiadania. Zawsze oglądamy podobne sceny: jedzenie, rozmowy, przebijane ujęciami na budynki, miasto, korytarze. Ustawienia kamery są takie same, rytm montażu jest taki sam, aktorzy grają tak samo. I chociaż za każdym razem wymagało to odpowiednich umiejętności i ciężkiej pracy, by uzyskać taki efekt, to po kilku filmach oglądanych bez większej przerwy wszystko to zlewa się w jedno. Nawet trudno z marszu sobie przypomnieć większość z filmów po samych tytułach, jak jest różnica między Późną jesienią a Jesiennym popołudniem. Tematy filmów Ozu są w końcu do siebie podobne. Często robił kolejny film tylko po to, by zmienić perspektywę, ale nie zmieniając tematyki. Wcześniej opowiadał o czymś ze strony rodziców, teraz ze strony dzieci. Albo najpierw robi film o tym, jak trudne jest robienie tego, co chcą od ciebie rodzice, by później opowiedzieć o tym, jak trudne jest nierobienie tego, co chcą od ciebie rodzice.
Czy to tworzy coś spójnego, czy możemy mówić o jakimś konkretnym dorobku? I tak, i nie. Dziedzictwo Ozu jest niezaprzeczalne, ale czy robi różnicę to, ile jego filmów obejrzymy? 30 czy 20, czy to coś zmieni? Wielu powie, że nawet pięć by wystarczyło. Ja powiem, że dobrze się stało, iż mamy ich aż tyle. Dzięki temu możemy mieć kino Ozu ze sobą na całe życie bez potrzeby uciekania się do powtórek. A coś czuję, że będziemy potrzebowali jego opowieści jeszcze bardziej, gdy skończymy trzydziesty rok życia. Czterdziesty, pięćdziesiąty. I tak dalej. Zawsze będzie jakieś „dalej”.
Urodziłem się, ale... (1932)
Ozu zaskakuje mnie czwarty raz, że potrafi kręcić takie proste filmy. Tym razem, rodzeństwo uczęszczające do podstawówki nie chcą iść na lekcje, bo tam czekają na nich łobuzy. I to wszystko. Znaczy, gdzieś w 2/3 okazuje się, że w tle rozwijała się inna, ważniejsza linia fabularna, będąca całym sednem filmu i dopełnieniem tytułu, ale tego raczej nie warto zdradzać… A do tego czasu widz dostaje to, o czym życie już mu nie przypomni. Sytuację, gdy miało się tylko swojego brata, i razem trzeba było stawić czoła rzeczywistości. Łobuzy się uwzięły, więc bohaterowie muszą kombinować, jak tu przekonać rodziców, że chodzą na lekcje.
To, co jest tu dobre, bez wątpienia trzyma poziom, na którym miłośnikom Ozu chodzi. Opowieść jest prosta, naturalna i utrzymana w pozytywnej, obyczajowej konwencji. Nie udaje się jej tylko żartować – cały humor tej produkcji porządnie się zestarzał. Szczytem zabawy jest tu oglądanie taśm filmowych, na których postać pokazuje język i robi zeza. Sama fabuła jest udanym wehikułem czasu, pełno w niej szczegółów, które na przestrzeni czasu wyparowały z pamięci… zaskakujące, że to produkcja sprzed miliona lat. I innej galaktyki.
To najsłabszy film Ozu, jaki widziałem. Jego produkcje, które do tej pory poznałem były takie wolne – od kontekstu, kultury, daty premiery… To się ogląda bez względu na wiek widza nawet. Jesteś dorosłym albo nastolatkiem; myślisz nad tym, że to film sprzed WW2 albo nie, znasz historię Japonii czy nie – da się to oglądać z tą samą przyjemnością. To jest również w Urodziłem się, ale…, jednak tym razem na przeszkodzie stoi bycie produkcją niemą. To nieco ogranicza język opowieści, dialogi też są tu bardzo ważne, więc skromne tablice nie wystarczają, aktorzy są momentami zbyt sztuczni (dzieci pokazujące płacz jako uniesienie rąk do oczu i trzymanie ich tam cały czas) i w kilku scenach muszą krzyczeć, więc… tylko otwierają szeroko japę i już.
Coś czuję, że na siłę jednak w ogóle wybieram go jako „najsłabszego”. Ostatnie pół godziny utyka w pamięci. Mądre kino, z przesłaniem, skierowane już do dorosłych widzów. Pierwsza godzina przemawia do najmłodszych, i pewnie dlatego to już nie była „moja” bajka. Radzenie sobie z silniejszymi, wypracowywanie pozycji w grupie, przełamywanie strachu, który tak naprawdę nie oznaczał niczego poważnego, bo do bójki od zawsze rzadko dochodziło. I to wystarczyło do dobrego kina, które z czasem robiło się coraz lepsze… Do tego kult kina i sylwetki ojca.
Zaskakujące, na ile sposobów można dokończyć tytuł.
Jedyny syn (1936)
Reżyseria Yasujiro Ozu, najkrótsza możliwa recenzja. Niewiele więcej trzeba mówić.
Ten człowiek potrafił pokazać ludzi jedzących posiłek, i to nadal będzie wyglądać na ciekawe tudzież pasujące do całości. Nawet u Beli Tarra to czasem potrafiło wyglądać na wzięte znikąd, tutaj jest inaczej. Ujęcia co chwila się zmieniają, aktorzy cały czas mówią, a scenariusz daje im jakiś materiał do odgrywania. To nie jest po prostu jedzenie przed kamerą. Widz za bardzo jeść nie może, oglądając ten dramat, ale z drugiej strony nie jest też przytłoczony. Dramat u Ozu zawsze jest prawdziwy i naturalny, zamiast „filmowy”, wyolbrzymiony albo przygaszony. Zawsze jest tylko taki jaki jest w zgodzie ze swoją naturą.
W Jedynym synu za wstęp służy scena, w której matka dowiaduje się o kłamstwie swojego młodego potomka: twierdził on, że w przyszłości pójdzie do liceum. Matka krzyczy na niego, bo przecież nie mają na to pieniędzy. Jednak po namyśle postanawia spełnić marzenie syna. Tylko tyle, aż tyle? Naturalne, życiowe, proste i aktualne do dzisiaj. Bo zaraz po wstępie, następuje przeskok do przodu, gdy syn jest dorosły. Cały dramat sięga dużo dalej i głębiej.
Dodatkowo coś we mnie pękło na koniec. Był tam pewien piękny moment. Pewnie go wyłapiecie sami, nie chcę nic zdradzać. W każdym razie, za niego plus przy ocenie.
Obecnie Yasujiro Ozu znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #17
Top
Wyróżnienie
Ważne daty
1903 – Ozu przychodzi na świat.
1917 – Ozu ogląda antywojenny film Civilization i pod jego wpływem decyduje się na zostanie reżyserem.
1923 – rodzinny dom Ozu zostaje zniszczony w skutek trzęsienia ziemi, życie ludzkie pozostało nienaruszone
1924 – Ozu zaczyna rok służby wojskowej, skończy z rangą kaprala
1926 – Ozu zostaje trzecim asystentem reżysera
1927 – Ozu pobił się z jakimś typem, który wciskał się do stołówki bez kolejki w studiu filmowym. Jak go za to zaprosili na dywanik do dyrektora, to Ozu wykorzystał okazję, by zaprezentować swój scenariusz. Później w tym roku zostanie przeniesiony do departamentu jidaigeki i częściowo zrealizuje swój debiut reżyserski (dziś już zagubiony) w oparciu o scenariusz Kogo Noda. Panowie będą kontynuować współpracę do końca kariery. Ozu przed końcem zdjęć znowu będzie wyciągnięty do wojska, więc jego debiut będzie w jakimś stopniu ukończony przez kogoś innego.
1928 – Ozu pierwszy raz używa niskiego usytuowania kamery. To będzie jego znak rozpoznawczy.
1936 – pierwszy mówiony film Ozu
1937 – Ozu jest członkiem armii cesarskiej i bierze udział w wojnie chińsko-japońskiej przez dwa lata. Na froncie pozna innego reżysera: Sadao Yamanaka. Ten umrze w 1938 roku na chorobę zakaźną jelit, po nakręceniu 22 filmów (z czego trzy przetrwały, łatwe 100%).
1939 – Ozu wraca do tworzenia filmów. Cenzorzy blokują jego skrypt do Smaku ryżu z zieloną herbatą, więc póki co tworzy co innego.
1943 – Ozu ponownie zostaje zaciągnięty, tym razem by tworzyć filmy propagandowe w Burmie. Ostatecznie trafia do Singapuru, by kręcić dokument. Miał mało roboty, więc głównie oglądał filmy i grał w tenisa. Wtedy odkrył Obywatela Kane’a. A sam dokument zniszczył dwa lata później.
1945 – koniec wojny i Ozu może wracać do domu, ale najpierw oddaje wygrany bilet powrotny komuś innemu, samemu czekając na drugą turę.
1947 – pierwszy film Ozu po wojnie.
1958 – pierwszy kolorowy film Ozu
1963 – śmierć w dniu swoich urodzin wywołana nowotworem gardła. Ozu pił i palił, a grób dzieli ze swoją matką, która zmarła niecałe dwa lata wcześniej. Mieszkali razem do końca, a na nagrobku nie ma imion, tylko znak o znaczeniu „Nicość”.
Tokijska opowieść (1953)
Rodzice wsiadają w pociąg i jadą kilka dni, by odwiedzić swoje dzieci, które wszystkie przeniosły się do Tokio. Tutaj natrafiamy jednak na problemy nowoczesności – młodzi ludzie prowadzący szybki tryb życia, gdzie każda chwila jest ważna, i tym samym trudno ją wydzielić na czas z rodziną. Goście to teraz przeszkoda, intruz ingerujący w tutejszy plan dnia, podyktowany Wielkim Miastem. Relacje rodzinne zostają wystawione tutaj na próbę.
Ciekawostka: chociaż ten tekst powstaje na podstawie powtórki Tokyo Story, to ja ten film tak naprawdę oglądam po raz pierwszy… W 2009 roku chodziłem do Iluzjonu, i to była jedyna okazja, by w Polsce legalnie obejrzeć jakikolwiek filmu Ozu. Poprzedzała go prelekcja, która mnie ominęła, z powodu którego dziś już nie pamiętam. Może zrezygnowałem z założenia, że nie chcę typa słuchać, a może tak się wciągnąłem w przeglądanie demotywatorów aż stwierdziłem, że skoro nie zdążę, to mogę olać w całości, i udać się na sam film. Gdy przyszedłem do kina, okazało się, że prelekcję anulowano i film zaczął się 40 minut wcześniej… co miałem zrobić? Wszedłem na salę i obejrzałem, co mogłem. Wciąż mi się to podobało.
Dobra, do rzeczy: Tokyo Story jest jednym z najłatwiejszych filmów do polecenia, ponieważ wypełniony jest konkretnymi motywami i uwagami. Jest tak samo aktualny wtedy co dzisiaj, i nawet nie widać specjalnego postępu. Oczywiście, nadal są ograniczenia technologiczne w postaci choćby telegramu, i podróże trwają tu więcej niż obecnie – ale głównym daniem są tutaj relacje między ludźmi. Tutaj wszystko działa od lat tak samo. Obawy przed tym, że nie spełniło się oczekiwań rodzicieli. Rodzice z kolei czujący zawód, że ich syn jest zaledwie lekarzem na przedmieściach. Tyle lat ich wychowywali, a w zamian nie mogą nawet znaleźć dla nich kilku dni czasu! To oczywiście, że będzie musiało dojść do konfrontacji. Trzeba zdecydować, czy jeszcze stać nas na coś więcej niż kłamstwa, jako środek ucieczki przed rzeczywistością.
Reżyser obiera kierunek obserwacji i pomocy, zamiast osądzania lub zawiedzionego machania głową. Woli pocieszać w obliczu zmian i zapewniać, że w tym wszystkim nadal jest miejsce na bliskość. Trzeba tylko o tym im przypomnieć. Na końcu każdy robi to, co uważa za słuszne. I nie ma w tym nic złego.
Zmierzch nad Tokio (1957)
Filmy Ozu do tej pory określałem w podobny sposób: proste, oparte o banalny pomysł, pozytywne i ponadczasowe. Tylko to ostatnie dotyczy Tokyo Twilight, które jest wyraźnie dłuższe, bardziej rozbudowane… I nawet, można rzec, skomplikowane. Przynajmniej w pewnym stopniu. Przez pierwszą godzinę nie bardzo potrafiłem te scenki złożyć do kupy pod wspólnym szyldem, pomysłem. Na dodatek, niektórych aktorów ze sobą myliłem, co nie pomogło mi w połapaniu się, kto jest kim i jakie są między nimi relacje. Narracja jest wolna i bardzo ostrożna we wskazywanie kierunku. Coś jest budowane, ale nie mogłem tego sprecyzować. Kolejnym utrudnieniem jest to, że postaci u Ozu zaczęły kłamać, i robić temu pochodne czynności. Przemilczą pewne elementy, milczą w ogóle, albo i wybierają ucieczkę w udawaną bezinteresowność niż konfrontację.
Ma to szersze znaczenie, ponieważ aktorzy u Ozu zawsze grali w trochę mniej zaangażowany sposób. Byli drętwi oraz prości, ale trzymało się to poetyki całego obrazu, wiec każdy biały widz nadal mógł to nazwać aktorstwem. W Tokyo Twilight wszystkie kłamstwa przychodzą im z podobną ekspresją, i na początku trudno to rozpoznać. Tak właściwie to powinno się obejrzeć ten tytuł dwa razy, gdy już w finale zobaczyło się moment, gdy jedna postać nie miała więcej sił, by udawać i pękła. W ten sposób widz już wie, co naprawdę ludzie czuli przez całą opowieść, i ile powstrzymywali uczuć.
A więc, o czym to jest? O życiu dwóch kobiet, sióstr, które zostały wraz z ojcem opuszczone przez rodzicielkę. Teraz gdy są już dorosłe, jedna z nich podejrzewa, że jej matka wróciła do miasta. Dużo tu bólu wynikających z przeświadczenia, że to była ich wina, coś z nimi było nie w porządku, są złe. Wdały się w matkę i jej krew, dlatego tak różnią się od ojca. Nie potrafiłem się wczuć w te motywy podczas seansu East of Eden, nie udało mi się to i teraz – jednak wypada dodać, że film Ozu na tym polu jest bardziej realistyczny, nie opiera się na symbolach i Biblii. Były za to wątki poboczne, w które wczuwałem się dużo bardziej, ale już ich nie będę zdradzał. Poczułem cały dramat tej opowieści. Wciąż uwielbiam sposób, w jaki Ozu opowiada o rodzinie. Zdecydowanie wart poznania.
Kwiat równonocy ("Equinox Flower", 1958)
Ozu często tworzył podobne do siebie filmy, biorąc ten sam temat, tylko pokazując go z różnych perspektyw. W Kwiecie… pokazuje rodziców z jednej strony świadomych zmieniających się czasów i tego, że wybranie samemu miłości jest lepsze od narzuconego przez rodziców partnera, z drugiej strony… nadal chcą jak najlepiej dla swoich dzieci. Chcą mieć na nich oko. I tak razem szukają tej granicy, gdzie opieka nie przeradza się jeszcze w ograniczanie.
Wizualnie jest to po prostu film Ozu – jeszcze raz znaleziono sposób na ukazanie zwykłych budynków i rozmów przy sake tak, aby były one przyjemne w leniwy sposób w oglądaniu. To skromny dramat, ale jednak każda scena wprowadza coś nowego, budując napięcie wewnątrz głównego bohatera i popychając go nie tyle do konkretnej decyzji, ile do tego, by podjął jakieś działania, by zajął stanowisko i określił się, chociaż nawet wtedy niewiele z tego wynika. Jeśli już, to w jego wnętrzu – owego rodzica, który chce jak najlepiej, ale nie ma wszystkich odpowiedzi. Od czegoś naprawdę wielkiego odgradza ten tytuł w mojej opinii brak wielkich momentów, które moglibyśmy faktycznie poczuć. Jest za to jeden ładny moment – ostatni, z pociągiem.
Kiedyś rodzice byli osobami, którym należał się szacunek – przeżyli wojnę, brali odpowiedzialność za potomstwo, przekazywali wartości, których sami się nauczyli za młody. Mimo to nawet w czasach Ozu z bezwstydną naiwnością przyznawali, że podobała im się wojna, bo wtedy przynajmniej byli razem, a teraz trudno im zorganizować wspólną kolację. Prawie cztery pokolenia później mamy drugą dekadę XXI wieku i jeszcze trudniej jest nam okazywać szacunek starszym, gdy ci coraz mniej na niego zasługują. Brać ich pod uwagę w tworzeniu własnego życia? To dzisiaj szalony pomysł. Z nielicznymi wyjątkami… Dlatego jednak oglądałem ten film na spokojnie, bez zaangażowania i z pełną świadomością, że nic z niego nie wyciągnę. I nie jest to wina filmu…
Dryfujące trzciny ("Floating Weeds", 1959)
Pod pewnymi względami czuję, jakby ten obraz był kumulacją całego dorobku Ozu i powodem, dla którego zaczął tworzyć sztukę. Ostatnie 20 minut jest tak mocne i osobiste, że musiały być z Ozu od dawna. Słowa, które bohaterowie wtedy mówią, jak wtedy wyglądają – wszystko to jest zrealizowane tak, jak Ozu realizuje swoje filmy, ale wydaje się, jakby z tego właśnie powodu kręcił te filmy od 20 lat w ten sposób: by dojść do tych scen, by tak je pokazać, by umieć posłużyć się swoim stylem, aby oddać sprawiedliwość temu, co wtedy będzie pokazywać.
Na papierze nie ma tego wiele – ojciec wraca po latach do swojego syna i jego matki. Syn nie wie, że to jego ojciec, bierze go za wujka. Teraz dorosły chce być więcej w życiu młodego, potem mamy sporo zapchaj-dziury, by w końcu dojść do końcówki, gdzie syn mówi ojcu, że go nie potrzebuje i nie można od, tak wejść do czyjegoś życia. Finał z ujęciem na pociąg jest w zasadzie kopią zakończenia Kwiatu równonocy i dochodzi do tego jeszcze niespodziewana ilość chamstwa, jak na obraz Ozu. Jeszcze w żadnym jego obrazie nie widziałem, by bohaterowie tak bardzo byli wulgarni, obrażali się, nawet dochodzi do rękoczynów i przemocy. Zupełnie tak, jakby Ozu wypierał tę stronę ze swojej sztuki przez tyle lat… Chodzi mi o to, że nie jest to zbyt angażujący seans. Ładny, czytelny, bez konkretnego pomysłu na rozwój akcji, za to z bardzo konkretnym pomysłem na finał.
Co więcej, jest to remake filmu Ozu z 1934 roku (Opowieść dryfujących trzcin), który miał ograniczenie w postaci bycia niemą produkcją. Nie było kolorów ani barwnych dialogów, co jako całość pasuje do mojej teorii. Trzeci akt z całą pewnością trzeba zobaczyć, to piękna rzecz i jedna z najlepszych w karierze Japończyka, ale jako całość oceniam ją pozytywnie głównie poprzez pryzmat osoby reżysera, jego sylwetki artysty.
Późna jesień (1960)
Yasujiro Ozu stwierdził na stare lata, że dla odmiany nakręci komedię romantyczną. Mamy tu przeważnie starszych bohaterów, którzy mają już swoje dzieci, te dzieci dorosły, i teraz starszyzna kombinuje za kogo tu wydać swoich potomków. A skoro już przy tym jesteśmy – to może warto byłoby się zakręcić wokół wdowy? Wiecie, by nie zostać samotnym na starość…
Ozu kontynuuje tutaj styl, który już poznałem przy okazji Tokyo Twilight. Akcja toczy się wolno, niepostrzeżenie zawiązuje się pomiędzy kolejnymi – zdawałoby się – nieistotnymi wydarzeniami. Podarowano również widzowi nieco czasu, by sam poznał bohaterów. Przyłapał ich na kłamstwie, przy którym zachowują się tak jak wcześniej. Aktorzy ponownie grają tu ludzi, którzy grają w prawdziwym życiu. A te dwie godziny, które z nimi spędzimy są uzasadnione – zobaczymy w końcu zmęczenie za każdym uśmiechem, i ile cierpliwości ich kosztuje, by nie stracić panowania nad sobą w kluczowych momentach.
Abstrakcją u Ozu jest to, że wszystkie jego filmy wydają się identyczne, a jednak każdy jest unikatowy na polu całej kinematografii. W Późnej jesieni mamy motywy nie tylko swatania swoich dzieci i kłopotów, które z tego wynikają (swoją drogą, ujęto to naprawdę dobrze – teraz nasi rodzice i dalsza rodzina może obejrzeć taki film i sami dojdą do wniosku, żeby lepiej nas nie pytać, kiedy w końcu wejdziemy w związek sakralny). Film Ozu to przede wszystkim strach przed zmianą – oddaleniem między członkami rodziny, które nastąpi, gdy pociecha zacznie budować własne gniazdo. Obawa przed opuszczeniem swojej samotnej matki, bo jak ona sobie jako wdowa sama poradzi na starość? A to tylko niektóre z nich. Kilka tysięcy pełnych metraży za mną, i pierwszy raz stykam się z takimi rzeczami na ekranie.
Dla rozluźnienia reżyser ubrał to w lekkie szaty komedii romantycznej. Wraz z kolejnymi komplikacjami fabularnymi dochodzi do kosmicznych nieporozumień, wszyscy się kłócą, połowa nie ma pojęcia, o czym druga połowa mówi, a na końcu śmieją się z tego i dochodzą do wniosku, żeby otwarcie porozmawiać o swoich obawach, przemyśleniach… decyzjach. Brzmi jak schemat z tych współczesnych komedii romantycznych, ale różnica jest taka, że Późna jesień dla odmiany zdaje się stworzona przez człowieka. Rozumiecie, co mam na myśli?…
Koniec lata ("The End of Summer", 1961)
Zapamiętam sekwencję poświęconą pogrzebowi, jak wyszli by patrzeć na dym wydobywający się z palarni. Komentarz rybaków (?) patrzących nad rzeką i mówiących, że to miejsce będzie zaraz wymienione na kogoś innego, krąg życia. I rozmowa dwóch pań na mostku, wlokących się z tyłu pochodu. Wtedy poczułem, że Ozu dodaje coś nowego do tego, co mówił wcześniej na temat relacji między dziećmi i ich rodzicami. Przez resztę filmu nie byłem zaangażowany w cokolwiek. Może to ja, może Ozu sam zaczął męczyć powtarzaniem się i opowiadaniem o swatach.
Jesienne popołudnie (1962)
O filmach Ozu zawsze warto naskrobać kilka słów. Szczególnie gdy mówimy o jego ostatnim tytule. W An Autumn Afternoon zbieramy się wokół samotnych rodziców, którzy żyją ze swoim potomkiem. Wdowiec z córką, na ten przykład. Zaraz skończy ona 24 lata, i nawet nie myśli o zakładaniu własnej rodziny. Czy to jest słuszne?
Tak, wydaje się, że już o tym pisałem kilka tygodni temu, podczas recenzji Późnej jesieni. Tam był podjęty podobny temat, jednak ujęto go mimo wszystko z pozycji wdowy, która musiała zdecydować, czy chce wyjść ponownie za mąż. Jesienne popołudnie koncentruje się na młodszych ludziach i ich dylemacie, czy w ogóle wolno im opuścić swoich rodziców, gdy ci są już samotni na tym świecie. A na koniec uświadomić sobie tę bolesną prawdę, iż syn albo córka nigdy nie zastąpią tej jedynej, ukochanej osoby. Oni już na zawsze pozostaną samotni.
Reżyser tym razem trochę upraszcza bohaterów, wracając do produkcji sprzed Zmierzchu w Tokio. Ponadto, teraz gdy to piszę, to dostrzegam, że nie ma tu też tego pierwiastka ponadczasowości. Dzisiaj gdy rodzice są rozdzieleni, to oboje nadal żyją. Dorosłe dzieci żyjące z rodzicami nie są oznaką troski. Zresztą, motyw bliskiej relacji ojca z córką też wywołuje różne skojarzenia. A jednak, podczas oglądania nadal czułem, jakby nic się nie zmieniło. Jakby to był taki sam Ozu jak zawsze. Czemu? To już temat na inny tekst. Raczej nie mojego autorstwa.
Teraz liczy się fakt, że ostatni film wielkiego Mistrza trzyma się tradycji uniwersalności. 54 lata minęły. Drugie tyle minie, i nadal będzie warto do niego wrócić.
Related
1932 1936 1953 1957 1958 1959 1960 5 gwiazdek Dramat Psychological Drama
Najnowsze komentarze