William Wyler

William Wyler

18/06/2018 Opinie o filmach 1

It’s 80% script and 20% you get great actors. There’s nothing else to it.” – William Wyler

Wichrowe Wzgórza („Wuthering Heights”, 1939)

3/5

Najgorszy odcinek „Różowych lat 70” jaki w życiu widziałem!

Tytułowe Wzgórza są posiadłością, do której przybywa nowy mieszkaniec. Na miejscu zastaje jednak szalonego pana domu – zafascynowany postanawia wysłuchać historii o jego przeszłości, kiedy to został adoptowany przez bogatą rodzinę i zakochał się nieszczęśliwie… I to będzie na tyle, ale przynajmniej zaczął się jak horror. Każdy romans powinien zaczynać się jak horror.

Akcja ma miejsce w czasach nam obcych (końcówka XIX wieku?) i zasady tego świata nie są zbytnio tłumaczone. Bohaterowie są majętni, ale nie są jeszcze arystokracją. Posiadają ziemię czy dwory, i o ile dobrze zrozumiałem, zarabiają jako posiadacze okolicy. Ludzie uprawiają ziemię i płacą bohaterom za możliwość robienia tego – albo coś w tym stylu. Chodzi mi o to, że sami bohaterowie nic nie robią. Nie muszą i nie chcą, jedynie są i zajmują się głównie jazdą na koniu czy innym patrzeniem się w ogień z kominka. Są nudni i tyle, jedynie ich perypetie są interesujące. Heathcliff ma co prawda potencjał, bo wyszedł z ubóstwa i wyznaczał sobie cel, jakim chce być człowiekiem, ale nie jest to pokazane, nie jest w centrum uwagi filmu. Cathy, czyli jego miłość, wychodzi za mąż dla pieniędzy, pytania o to „za co kogoś kochasz” uważa za bezsensowne, mówi jedno i robi drugie, pyta innych, co powinna zrobić, oni jej mieszają, a ona na to pozwala. Jednym słowem, „Wichrowe Wzgórza” to najgorszy odcinek „Różowych lat 70” jaki w życiu widziałem!

Końcówka pomimo to wciąż jest niesłychanie dramatyczna. Zbiera plusy za samo przekonanie mnie wtedy, że „Wichrowe wzgórza” nie są złe, to tylko ta adaptacja taka jest. Mogłem oglądać trzeci akt i dostrzegać tutaj to, co autorka powieści próbowała przekazać – a przynajmniej tak tylko zgaduję. Widzę tu historię o czasach nienawidzących miłości, kiedy ludzie nie rozumieli jej, był kult statusów i sztuczności. Na tym wszystkim tracili ludzie „prawdziwie” zakochani, cierpiący i będący ranieni, ograniczani i spychani na bok, nie pozwalano im żyć, rozwijać skrzydeł, którzy dopiero w śmierci znajdują wolność do kochania… Może tak w książce jest, może tam nawet jest wyjaśnione, czym „miłość” jest. W filmie ci ludzie sami rozwalili swą relację z drugą stroną, a potem byli zbyt niedojrzali, aby ją naprawić. Poza tym miłość tutaj wygląda tak:
– Kocham cię!
– A ja ciebie nie.
– Rzucam na ciebie klątwę!

Możliwe jest, że to wszystko zasługa okrojenia materiału źródłowego z wszystkich atrakcji tła. Możliwe, że scenarzysta zostawił tylko głównych bohaterów oraz historię relacji między nimi. Zapytam w bibliotece, czy mają. Co do filmu – nie polecam. Znacie inne adaptacje, bardziej godne uwagi?

List („The Letter”, 1940)

4/5

Porządny film noir z wybornym zakończeniem tak wielowymiarowym, jak wyjście księżyca zza chmur. Warto!

Pierwsze sceny powiedziały mi, że oto mam przed sobą tytuł, który wie, jak powinien zostać opowiedziany – oto długa jazda kamery pokazująca noc na pewnej posiadłości. Ludzie śpiący, kilku czuwających, tu i tam różne drobiazgi przykuwają naszą uwagę – aż pada odgłos wystrzału! Jeden za drugim, z posiadłości wypada mężczyzna i upada na frontalnych schodkach. Za nim podąża kobieta, kontynuując opróżnianie w niego magazynku. Wszyscy wokół stają na nogi i podbiegają sprawdzić, co się dzieje. Gdy magazynek jest pusty, kobieta wraca do wnętrza i prosi, by posłać po jej męża. Ten przybiega i słucha opowieści o tym, co się stało – i dlaczego. Zamiast jednak prostego monologu mamy rozmowę, słuchacze reagują na słowa kobiety, która właśnie zabiła człowieka. Ten ją napadł, musiała się bronić. Wciąż jednak będzie oskarżona o morderstwo, dojdzie do rozprawy w sądzie. Czy uda się to udowodnić?

Potem przychodzi środkowa część filmu, kiedy to dowiadujemy się o istnieniu tytułowego listu. Zależnie od tego, czy jest prawdziwy lub nie, mógłby on rzucić podejrzenie na główną bohaterkę i wiarygodność jej zeznań. I to wszystko – dzisiejszy widz jest raczej przyzwyczajony do większej liczby wątków, mylenia tropów i większej liczby poziomów, na których taka historia będzie się rozgrywać. „List” daje nam tylko tyle – wybór między dwoma możliwościami. Z tego powodu napięcie nieco opada w kolejnych scenach, ta prostota nie zestarzała się dobrze.

Koniec jednak przynosi pewien zwrot akcji, swoistą „trzecią możliwość„, ale nie to jest najlepsze. Otóż na kilka ostatnich minut bohaterowie milkną. Dowiadujemy się prawdy o wszystkim, postaci rozchodzą się, księżyc zachodzi, wszystko zapada w mrok, skrywając przeróżne rzeczy – w milczeniu, w spojrzeniach i ponurym wycofaniu się, przegranej i głębokim przekonaniu o stracie tak wielowymiarowej, jak wyjście księżyca zza chmur. Zakończenie tak wyborne, że niemal zasługujące na dużo lepszy film go poprzedzający! Pod pewnym względem nawet powinno tak być, bo po dowiedzeniu się prawdy zostajemy z wieloma pytaniami, na które już odpowiedzi nie poznamy.

WILLIAM WYLER

Obecnie William Wyler znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #121

Top

1. Kolekcjoner
2. Biały kanion
3. Dodsworth
4. List
5. Opowieści o detektywie
6. Najlepsze lata naszego życia
7. The Fighting Lady
8. Jak ukraść milion dolarów
9. Zabawna dziewczyna
10. Rzymskie wakacje
11. Małe liski
12. Wichrowe wzgórza
13. Ben Hur
14. Jezebel – Dzieje grzesznicy

Ważne daty

1902 – urodziny Willy’ego (wtedy Niemcy, dziś Francja)

1909 – urodziny pierwszej żony

1914 – urodziny drugiej żony

1920 – Willy emigruje do Stanów

1925 – debiut (short 20 min), asystuje też przy Ben Hurze, którego remake później zrobi

1927 – pierwszy pełnometrażowy film (powyżej 60 minut)

1929 – pierwszy dźwiękowy film

1934 – pierwsze małżeństwo (rozwód w 1936, bo sobie zrobi aborcję za jego plecami, stawiając najpierw na karierę)

1938 – drugie małżeństwo (pięcioro dzieci, będą razem do jego śmierci)

1939 – Lawrence Olivier uczy się aktorstwa filmowego dzięki Willy’emu („Stop trying to reach the third balcony of the Manchester Opera House.”)

1945 – Willy kręci bombardowanie, od którego na stałe traci słuch w prawym uchu

1949 – śmierć jednego z synów (miał 3 i pół roku)

1955 – śmierć mamy

1960 – śmierć pierwszej żony (po czterech małżeństwach, dwoje z trzech dzieci popełniło samobójstwo, ona sama prawdopodobnie przypadkiem zatruła się barbituranami – Peter Fonda podkochiwał się w jednej z jej córek, a gdy ta się zabiła, to sam nazwał własną córkę na jej cześć: Bridget Fonda)

1970 – ostatni film

1981 – śmierć Willy’ego (USA, atak serca)

1991 – śmierć drugiej żony

Małe liski („The Little Foxes”, 1941)

3/5

Pajace chcą zrobić coś złego. Na jednej nucie, z reżyserią na wysokim poziomie.

Kilku poważnych inwestorów chce przekonać człowieka do zainwestowania pieniędzy, z czego tamci będą czerpać zyski. Do zabawy przyłącza się żona oszukiwanego jelenia. On jednak jest oporny, trzeba więc stosować bardziej zaawansowane środki perswazji…

Całość jest doskonale wyreżyserowana, aktorzy poprowadzeni są bezbłędnie. W każdej chwili wiedzieli jak się zachować, co robić – a sporo jest tu scen grupowych ze wszystkimi w kadrze, kiedy dwie lub więcej osób przez dłuższą chwilę są „z boku„, przyglądając się dialogowi między innymi postaciami. Z drugiej strony całość jest do przesady teatralna i momentami po prostu umowna. W jednym momencie cały sens danej sceny opiera się na tym, że jedna postać krzyczy do drugiej o pomoc – ale druga osoba nie chce tego zrobić. Pierwsza więc mdleje, wtedy druga krzyczy o pomoc – nagle się okazuje, że w domu było z 10 innych postaci. Przybiegają, pomagają i pytają, co się stało – kiedy każda trzeźwa osoba wśród widzów myśli „przecież musieliście słyszeć wszystko od samego początku, po co pytacie?„. W każdym normalnym filmie miałoby to podwójne dno (służba celowo ignorowała, co słyszała do tego momentu, co prowadzi do jakiegoś zwrotu akcji), w „Małych liskach” z kolei traktują to poważnie, jakby Tommy Wiseau to produkował.

Całość jest jednotorowa, na jednej nucie – pajace chcą zrobić jedną złą rzecz i 3/4 filmu nadal próbują, w ramach tej samej rozmowy zdaje się. Mam wrażenie, że cały dramatyzm miał pochodzić z wewnętrznego konfliktu głównej bohaterki, która miała mieć opory przed posuwaniem się tak daleko, jak do tego doszło na ekranie. Aktorka wcielająca się w nią chyba tak myślała, reżyser możliwe też, ale w scenariuszu nie było wystarczającego kontekstu, który by sprawił, że te intencje byłyby wyraźne i wpływały dodatnio do ciężaru dramatycznego. W obecnym kształcie czułem się, jakbym dopowiadał za twórców, co chcą przekazać.

Między aktorami faktycznie rośnie napięcie, ale na koniec cała ta historia była mi obojętna. Coś jak dwie godziny starania się, żeby ktoś wywalił się na skórce od banana. W końcu się przewraca i tylko pozostaje pytanie: co z tego?

Biały kanion („The Big Country”, 1958)

5/5

McKay, kapitan statku, po latach przygód na wszystkich oceanach Ziemi postanawia się osiedlić na dzikim zachodzie. Małe miasteczko, dobry teren, do tego narzeczona czekająca na niego.

Nie wie, że tutaj toczy się walka między dwiema grupami, a on wmiesza się w jej środek, do tego zostanie wykorzystany jako powód do kolejnej awantury. Sam McKay okaże się nie pasować do tego świata – nie nosi broni, ma głupi kapelusz i zaczepiony zachowuje spokój. Przyszła żona jest zawiedziona, z czasem coraz mocniej.

Moje pierwsze wrażenie było mocno ujemne, bo film wchodzi w dupę grającego główną rolę Gregory’ego Pecka po uszy, i to nie swoje. Jego postać jest czysta, idealna i nieskazitelna, na mdłości może zebrać. Szybko to jednak zaczyna mieć swoje uzasadnienie oraz pasować do historii. To jest historia o Jamesie McKayu, człowieku wymęczonym karierą na wszelakich wodach, które zbudowały jego charakter i cierpliwość ponad wszystko. Jest tu rewelacyjna scena, gdy idzie się nauczyć jeździć na najdzikszym koniu w okolicy. Wcześniej mu to proponowali, by prawiczek poznał prawdziwe życie, ten jedna odmówił. Czyli stchórzył. A teraz, gdy była okazja i mógł sam potrenować, zrobił to. Jedna porażka za drugą, aż do zwycięstwa, po którym… poszedł do domu. Nie mówił o tym nikomu, nie chwalił się, nie przejechał się na widok i nie udawał, że to pestka. Zrobił to dla siebie, by sobie coś udowodnić, by to osiągnąć. By pokazać widzowi, że jego pewność siebie nie wzięła się z kiepskiego scenariusza tylko po latach treningu i wielu bolesnych próbach. Pod tym względem to porządne, męskie kino, w którym nieskazitelność Pecka wydaje się realistyczna – uwierzyłem, że naprawdę osiągnął wewnętrzną harmonię i życie, jakie prowadzi, przyszło mu po długiej walce. Ból, zwycięstwo, długa droga do niego z zaciśniętymi zębami oraz własna ocena ponad tym, co gadają inni. Idealnie.

To również opowieść niczym z antywesternu – jedna strona zaczepi McKaya, będą go szturchać, strzelać do niego dla zabawy, ośmieszą go. Gdy druga grupa się o tym dowie, od razu zbiorą wszystkich i pojadą dać im nauczkę. Jednak McKay nie zgadza się na to. Nie chce, by robili awanturę w jego imieniu i odłącza się zupełnie od tego, co zrobią. Mówi im, że jeśli pojadą, to tylko we własnym interesie – nie będą używać go jako wymówki. Nie ma tutaj szeryfa albo obiektywnego prawa, jedynie dwie grupy walczące, ponieważ… kto to pamięta? I między kim ona tak naprawdę się toczy? Czy są tu tacy, co mają rację? To główny konflikt filmu i jest naprawdę bardzo ciekawy – nie ma tu słusznej strony, jedynie gnój i walka pełna fałszu.

Jednak wymieszano tu trochę. Motywy antywesternu i męskość miesza się z typowym, białym westernem. Czyste ciuchy, schematyczni bohaterowie trzymający się reguł ówczesnego kina amerykańskiego, niektóre wątki też takie sobie… Niemniej, warto zobaczyć.

Kolekcjoner ("The Collector", 1965)

5/5
Przerażająca historia, w której ze złem można tylko współpracować. Plus najlepiej zagrany obrót nadgarstkiem w historii aktorstwa.
 
Tytułowa osoba jest kolekcjonerem, ponieważ jest też entomologiem. Ma kolekcję motyli na ten przykład (słowo na dziś: lepidopterolog) – wtedy właśnie go poznajemy, podczas łapania na siatkę, wpada mu w oko też stara posiadłość. Widząc ją od razu rozumie jej możliwości – może porwać kobietę, w której się podkochuje. I ją mieć na własność tam, gdzie nikt jej nie znajdzie. A plan ten zaskakująco łatwo realizuje, bez żadnych trudności. Teraz jego ofiara równie szybko musi się pogodzić z tym, że nie będzie innego sposobu na ratunek, niż zacząć spełniać żądania oprawcy. Dostosować się. Współpracować z nim. To starcie istoty niewinnej, która nie spodziewała się nigdy znaleźć w takiej sytuacji, z kimś zimnym, pozbawionym pozornie emocji, eleganckim i grzecznym… Pomijając to całe porwanie. Wbrew pozorom, nie jest gwałcicielem ani nawet w ten sposób nie wyraża zainteresowania jej ciałem. Jego cel jest… Inny.
 
Rzadko człowiek trafia na film tak skupiony na detalach. Każda pojedyncza akcja i czynność, myśl bohaterów, emocja na ich twarzy, jest zaprezentowana z czułością i dokładnością. Wszystko wydaje się rozciągnięte w czasie, abyśmy mogli poczuć i zobaczyć powagę sytuacji, jak każda postać zdaje sobie z czegoś sprawę, jak z tym walczy we własnej głowie i jak w końcu się poddaje. Zanim cokolwiek się stanie mamy często chwilę napięcia, w trakcie której przez głowę przeleci nam wiele przykrych rzeczy, które zaraz mogą się wydarzyć… I ten wizerunek jest konfrontowany z naszymi oczekiwaniami, tworząc wielki, przejmujący moment. A takich chwil jest tutaj naprawdę dużo. Pozornie więc ten skromny film, w większości zbudowany na dwóch aktorach i ich relacji, ma w sobie wiele napięcia, magnetyzmu oraz brzydkiej seksualności. Nagie ciało tutaj pociąga, ale tę ochotę trzeba w sobie poskromić w tej historii.
 
Aktorzy tworzą wielkie kreacje, z głębią psychologiczną bardzo wyraźną, ale jednak momentami widać po nich, że prowadzi ich ten sam reżyser, który prawie trzy dekady wcześniej kręcił Wichrowe wzgórza. Wielkie emocje zostają wtedy wyrażone wielkimi gestami, które musiały inspirować rok później Star Treka. Wzdychają, robią krzywe miny będące w obrębie naprawdę subtelnego, wysmakowanego filmu. Dom i jego samotność jako scenografia też jest angażująca dla oka, pasując do muzyki, która opowiada swoją własną historię. To w końcu horror i thriller psychologiczny, wypełniony wewnętrznym cierpieniem – tymczasem muzyka trzyma nas po stronie oprawcy i jego perspektywie. To nie jest akompaniament dramatu, to muzyka, która mogła nawet lecieć w wesołym miasteczku. W telenoweli. Jest zapraszająca, miła, relaksująca. Sam dom tak samo: nic w nim nie mówi o tym, że jest miejscem tragedii, że skrywa sekrety – nawet gdy faktycznie je ma, poprzez obecność tajemnych przejść mających smutną przeszłość. Nie, to przytulny dom na uboczu dla ludzi ceniących ciszę.
 
Mimo to, jest to ponure, przytłaczające doświadczenie. Na szczęście twórcy pamiętali o szczęśliwym zakończeniu, w którym nie ma żadnej nadziei. Ciężko nawet wynieść z tego jakiś morał poza wiedzą, że takie zło faktycznie może istnieć. Nie zdziwiłem się, kiedy przeczytałem, że Kolekcjoner inspirował co najmniej jednego seryjnego mordercę. Twórcy poszli daleko w uczłowieczeniu zbrodniarza, budując wobec niego sympatię, pokazując go w niebezpiecznie pociągającej pozycji z rozpiętą koszulą. Są ludzie, którzy inaczej patrzą na pewne rzeczy. Tak zostali wyuczeni. Porywacz z Kolekcjonera jest taką osobą.  W książce był jeszcze gorszy, film daje mu parę momentów mogących o nim świadczyć… Nieco pozytywniej. Poza tym tam narracja była rozbita na różne punkty widzenia, film stara się reprezentować jednocześnie – za pomocą reżyserii, muzyki, kostiumów, scenografii.
 
Ze złem można tutaj tylko pójść na ugodę. Nie przeraża poddanie się, albo myśl o tym, co to Zło z tobą może zrobić. Przeraża myśl, że to i tak nic nie da. Nie ma wyjścia. Dialogi potrafią przekazać puentę. To jeden z tych tytułów, które umieją w narrację z offu, dodając jednocześnie – może nieświadomie? – myśl o tym, co musiało się z nami takiego stać i jak się znaleźliśmy w sytuacji, w której on nam opowiada tę historię… To jest chyba najbardziej w tym przerażające.
 
PS. Plus pierwszy pojazd po ludziach ceniących sobie „Buszującego w zbożu”. South Park i tak zrobił to lepiej.

Zabawna dziewczyna („Funny Girl”, 1968)

3/5

Momenty musicalowe rewelacyjnie. Pierwsze 40 minut naprawdę warte uwagi.

Fanny jest osobą, która chce trafić na scenę, chce występować. Formuła nie jest ważna: może tańczyć, śpiewać, żonglować i jeździć na nartach, jeśli tylko tego będą wymagać do występu. Liczy się udział w nim.

Ta część filmu była naprawdę miła – bohaterka ma kompleksy z powodu tego, jak ją rodzina traktuje, z powodu swojego wyglądu. Ma niskie poczucie własnej wartości, ale pracuje ciężko i ma co pokazać. Kiedy w końcu dostanie szansę, to na pewno ją wykorzysta!

Tak prezentuje się pierwsze 40 minut. Bohaterka zyskuje sympatię widowni, świat filmu wydaje się wiarygodny w swoim uproszczeniu, a numery musicalowe są rewelacyjne: złożone, rosną z czasem i mają w sobie olbrzymią moc artystyczną. Dzisiaj dla takich występów ekran jest już za mały. Trzeba iść do teatru, by zobaczyć aktorów równie utalentowanych aktorsko co wokalnie. Mówimy tu o dreszczach, autentycznych dreszczach – wywołanych nie realizacją czy wizualną stroną spektaklu, ale po prostu występem aktorskim.

Do 40 minuty było więc naprawdę dobrze… A potem historia dwukrotnie zmienia tor, za każdym razem film staje się zupełnie inny – tak pod względem fabuły, tonacji, jak i bohaterki, która po swoim przełomie zaczyna zachowywać się zupełnie inaczej. Nie dlatego, że jest fałszywa, nie! Ona nadal jest skromna i to jej nie pozwala śpiewać o swojej urodzie na scenie. Z punktu widzenia reszty filmu jednak? Ona zaczyna po prostu gwiazdożyć. Zmienia spektakl według własnego uznania, debatuje z producentem, a dzień wcześniej niby byłaby gotowa żonglować niedźwiedziami, byle tylko chociaż dostać się na scenę. Na ostatnie półtorej godziny „Zabawna dziewczyna” zamienia się w całkowity bałagan i staje się obojętnym tytułem. Wciąż są dobre momenty tu i tam, ale też nie mogę tej produkcji jednoznacznie polecić.