Robert Wise

Robert Wise

23/12/2017 Blog 0
west side story 1961 wood wise

Za jaki gatunek filmowy by się nie wziął, tam odnosił sukces: od neo-noir przez horror na musicalu kończąc. Osiągnął doskonałość w każdym z nich. Oto Robert Wise i przegląd jego twórczości.

My three Ps: passion, patience, perseverance. You have to do this if you’ve got to be a filmmaker.” – Robert Wise

Do Hollywood trafił dzięki nepotyzmowi – starszy brat załatwił mu fuchę. Robert pracował na różnych stanowiskach, aż trafił do działu montażu dźwięku. Ponad dekadę zajęło mu przejście do reżyserii własnego filmu, w tym czasie przesunął się do montażu obrazu. Przez następne trzy dekady powoli stawał się idealnym reżyserem tego okresu w Hollywood – potrafił działać szybko i w ramach budżetu, odnajdował się w każdych warunkach, a przy tym potrafił dodać do swojej produkcji „coś jeszcze”. Poruszyć temat czy motyw, powiedzieć coś, zrobić to w nowy sposób. Nie jest człowiekiem, którego warto poznawać tylko po najpopularniejszych tytułach, jak Dźwięki muzyki czy West Side Story, bo można wtedy nabrać błędnego wyobrażenia o jego całej karierze. Zaczął w końcu od Obywatela Kane’a, a przynajmniej tak chciałoby się rzec. Już parę lat wcześniej miał swoje zasługi na piśmie wyświetlane przed seansem, ale wiadomo – kino zaczęło się od Kane’a, tak się mówi, więc warto podkreślać, że i sukcesy Roberta Wise’a nie zaczęły się parę lat później, od 1944 roku i przejęcia realizacji Curse of Cat People od poprzedniego reżysera, który nie wyrabiał się z terminami. Swoją drogą Robert był ostatnim żywym członkiem ekipy pracującej nad Kanem.

W sumie nie wiem, czy Robert Wise jest cenionym reżyserem. Pamiętam, że brałem się za większość jego produkcji, nie wiedząc, że stoi za nimi ten jeden człowiek. Teraz widzę, że znam jego filmografię w naprawdę małym stopniu, a o wielu cenionych tytułach słyszę dopiero teraz. To jeden z tych ludzi, o których trudno coś konkretnego powiedzieć z samych jego filmów. Jeden z tych, których człowiek docenia z czasem. Ma w końcu coś dla każdego. Robił wszystko, ale przede wszystkim robił swoje. I robił to dobrze.

A West Side Story jest jednym z najlepiej wyreżyserowanych filmów w historii. Wielka nauka dla nas wszystkich: współpracuj z choreografem. Tylko teraz trudno powiedzieć, w jakim stopniu to osiągnięcie można przypisać samemu Robertowi. Czy to ważne? Liczy się film. A ten jeden robi naprawdę skomplikowane rzeczy, jest pełen ambicji, i nie popełnia błędów.

Istnieje Dzień Roberta Wise’a, nawet dwa. Jeden 1 marca, drugi 4 czerwca.

Curse of the Cat People (1944)

5/5

Mroczna baśń o samotności. Nie tylko dla najmłodszych.

Amy ma sześć lat i bogatą wyobraźnię, którą przekłada nad integrację z rówieśnikami. Jej rodzice wydają się zaniepokojeni, dzieci z czasem są coraz bardziej zniechęcone – w końcu wręcz ją odtrącają. Smuci to małą Amy, która bardzo pragnie mieć przyjaciela.

Curse of the Cat People jest, technicznie rzecz biorąc, kontynuacją filmu Cat People (1942), ale jego znajomość nie jest konieczna w oglądaniu. Wspomniana jest tylko pewna postać, ale temat w żaden nie jest zgłębiany, a to nawet lepiej. W ten sposób współpracuje z całym nastrojem opowieści: tajemniczym, niepewnym i „nieznanym„. Zostawienie pewnej części tej historii poza nawiasem tylko wzmacnia to, co najważniejsze w tej produkcji: opowieść o samotności, dzieciństwie i własnym świecie. Jest coś bezpośrednio niepokojącego w dzieciach występujących w horrorach, pełniących funkcję łącznika między wymiarami – tym naszym i tym drugim, w którym czai się groźny mrok.

robert wise

Obecnie Robert Wise znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #19

Top

1. Nawiedzony dom
2. Odds Against Tomorrow
3. Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia
4. Zmowa
5. Chcę żyć!
6. Pożeracze ciał
7. The Curse of the Cat People
8. West Side Story
9. Dźwięki muzyki
10.Star Trek
11. Panna Fifi 
+Wspaniałość Ambersonów

Moje wyróżnienia

1941 – montaż roku (Obywatel Kane)
1961 – reżyser roku (West Side Story)
1963 – reżyser roku (Nawiedzony dom)

Ważne daty

1914 – urodziny Roberta (USA)

1923 – premiera ulubionego filmu Roberta: Dziesięcioro przykazań C.B. DeMilla

1933 – przez Wielki Kryzys Robert nie może kontynuować studiów; przenosi się do Hollywood i zaczyna pracę przy filmach (starszy brat załatwił mu fuchę przy „the shipping department at RKO”, parę prac później przejdzie do działu montażu dźwięku)

1935 – pierwszy „credit” Wise’a; pragnienie pracy nad montażem filmu i początek współpracy z Hamiltonem, montażystą filmowym

1945 – samodzielny, pełnometrażowy debiut reżyserski

1977 – drugie małżeństwo (do jego śmierci)

1984 – Orson Welles wybacza Robertowi, co ten zrobił z jego Wspaniałością Ambersonów z 1944 roku

2000 – ostatni film Roberta (telewizyjny – jedyny, jaki zrobi) na podstawie scenariusza Roda Serlinga z 1970 roku

2005 – śmierć Roberta  (atak serca, USA)

Nie zakładajcie jednak, że to horror jest. Nic nie jest tu wprost powiedziane, większość pozostawiono domysłowi, opierając cały ciężar emocjonalny na tym, że nie wiemy, na czym przez cały seans stoimy. Czy tajemnicze siły są tylko wyobraźnią, czy też faktycznie istnieją? Czy mają nieprzychylne zamiary? Czy Amy wyjdzie na tym dobrze, czy też wpadnie w poważne tarapaty? To wygląda momentami, jak produkcja Disneya, ale nią nie jest, dlatego tym bardziej nie domyślamy się, do czego twórcy mogą się posunąć.

W drugiej połowie historia zmienia kostium – przychodzi zima, ubieranie choinki i mnóstwo śniegu. Ma to znaczenie podwójne – z jednej strony podkreśla w ten sposób, że oglądamy produkcję dla młodszych widzów. Czarno-białe kadry nagle zyskują świątecznego kolorytu, pod dom podchodzą kolędnicy, cała rodzina ogląda zdjęcia rodzinne… Z drugiej strony – ten mróz tylko dodaje chłodnego dreszczu opowieści. Warto znaleźć dla niej czas. Szczególnie kiedy za oknem gromadzi się biały puch.

Chcecie więcej?

Zaczarowany ogród Tomka (1999). Katowałem kiedyś na kasecie, jak masochista, pamiętając o smutnym zakończeniu. Dorastający chłopak odkrywa, że jedne z drzwi w jego bloku mieszkalnym prowadzą do innego świata, w którym tylko jedna osoba może go widzieć. Zaprzyjaźnia się z nią i spędzają razem czas, ale jak to w życiu – są rzeczy, na które nie mamy wpływu…

Pożeracz ciał ("The Body Snatcher", 1945)

5/5

To przede wszystkim naprawdę dobra historia: początki medycyny, uczenie się na świeżych ciałach – których zawsze jest mało, więc pozyskujemy je, ekhem, na własną rękę. Konflikt moralny jest nieustający – z jednej strony szlachetne pobudki, z drugiej brak wiary w to, że naprawdę mamy rację i nasze wartości są faktycznie wyższe. Czy warto zabić dla nauki, aby uczyć i ratować kolejne życia? Przeszłość jest żywa i nam ciąży: rzeczy, które wtedy popełniliśmy, wciąż ciągną się za nami, zalegają na sumieniu. Dla mnie naprawdę mocnym zwrotem – może nie akcji, ale jednak – było dowiedzenie się, kto był nauczycielem obecnych nauczycieli, skąd wiedza tak naprawdę się wywodzi. A to bardzo istotne dla wymowy tej produkcji.

Można Pożeracze… nazwać horrorem, dramatem psychologicznym, thrillerem, ale to też opowieść ku pokrzepieniu serc – niewinne dziecko dostaje tu w końcu dar od losu. I to wszystko w niecałe półtorej godziny! Są tu emocje, atmosfera wiktoriańskiego Londynu: deszcz, cmentarze, karoce, ciała i domy wyższych klas. Paru sekwencjom – powiedzmy akcji, dla uproszczenia – brakuje dynamizmu, ale raczej ją poświęcono wtedy na rzecz stylu. Gry cieni i śmiesznego kota. Oklaski dla Borisa Karloffa na drugim planie, on dosłownie przejmuje kontrolę nad życiem widza.

Chodzi chyba o to, że poświęcenie jest konieczne, ale najważniejsze jest uwolnić następne pokolenia od ciężaru decyzji, które musieliśmy podjąć. W tym sensie, żeby nie musieli znać kontekstu dawnych czasów, które minęły – i razem z nimi rzeczy, które wtedy były naturalne, a dziś są już niezrozumiałe: jak przesądy, próżne obawy, strach przed nieznanym, które w życiu naszych wnuków będzie czymś powszechnym. Weźmy to ze sobą do grobu, niech młodzi odkrywają nowe światy bez strachu, który nam był narzucony.

Zmowa (1949)

5/5

Mały, świetny film. Krótki, trwa nieco ponad godzinę, jest prosty – bokser musi wygrać, prościej i banalniej się nie da. Jest świetnie opowiedziany – podczas walki są emocje, całość jest niezwykle intensywna i żywa. Od samego początkowego, intro z walką anonimowych zawodników, w której widziałem tylko ich nogi. Następnie zobaczyłem obłędny opening z wręcz Altmanowską pracą kamerą pokazują u wejścia sprzedawców gazet, widzów oczekujących show, ludzi obstawiających prywatnie zakłady, menedżera martwiącego się o zakładnika. Wszystko w jednym, przepięknie skonstruowanym ujęciu – niesamowite.

Cóż, jestem zwolennikiem narracji. Historia banalna, ale opowiedziana dobrze jest dla mnie atrakcyjna. A ta taka właśnie jest – postaci są proste i oczywiste, ale mogłem w nie uwierzyć. Jest bokserem, który powinien przejść na emeryturę, ale tego wieczora ma walkę i wierzy całym sobą, że wygra. Jest jego kobieta, która boi się o niego i nie chce, by wyszedł się bić. A tytuł zdradza już na starcie, co będzie dalej. Tak, oglądałem już to nieraz. Ale nerwówkę bohatera świetnie przedstawiono, sceny w szatni, w których każdy poprzedzający go bokser opowiada o czym innym (jeden wspomina zawodnika, który przegrał 21 razy pod rząd, a i tak został mistrzem), a bohater rzadko coś na to odpowiada. Reaguje głównie twarzą, co jest o wiele wymowniejsza. Niemniej, czas leci. Co kilka scen przed kamerą pojawia się zegar przypominający o tym. Jest to w zasadzie klamrą, całość zaczyna się o 21:05, a kończy 22:15.

A gdy dochodzi już do walki, jest świetnie. Napięcie sięga wysoko, a całość z pewnością stawiam obok Rocky’ego oraz Warriora.

Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia (1951)

5/5

Dziwne, że nawet taki reżyser jaki Wise nie sprawił, aby stylistyka tych tanich sci-fi była inna. A może to on ją wymyślił i później wszystkie filmy ją kopiowały? Aktorzy są drewniani, w scenach strasznych krzyczą w przesadzony sposób, kostiumy to piżamy, operator po prostu stawia kamerę i niczego nie komponuje, muzyka zapomina w ogóle, że powinna być w tym filmie… Widać, że to było zrobione na szybko, tanio… I niekoniecznie byle jak, bo w scenariusz i ogólnie pomysł wyjściowy włożono mnóstwo pracy, ale przy tym potraktowano to jak ówczesne telewizyjne produkcje. Coś w tym tekście jest, zgadzam się, ale nie wierzę, że ktoś to obejrzy.

W sumie nie wiem, kiedy ten tytuł zaczął być klasyką. Pół wieku później na pewno był, kiedy zacząłem się interesować kinem. I chyba jest do tej pory…

Stolica USA. Ląduje tam statek kosmitów, ze środka wychodzi chłop i mówi, że przychodzi w pokoju. Ma wiadomość dla wszystkich, ale przekaże ją tylko wszystkim przywódcom równocześnie. A to może być problematyczne.

Łatwo się domyślić, że tutaj chodzi przede wszystkim o treść filmu, to ona jest jego dominującą zaletą i wartością. W czasach zapowiadających zimną wojnę, gdy wszyscy regenerujemy siły po drugiej Wojnie Światowej i nie ufamy sobie nawzajem – oto pojawia się film sci-fi ostrzegający nas, do czego to nas prowadzi. Odkryliśmy też kilka zajebistych sposobów, żeby się zabijać, to też ma jakiś cel. Jaki świat przyszłości zbudujemy w ten sposób? Jakimi będziemy ludźmi, jeśli niczego nie zmienimy? Jak będzie wyglądać nasza historia, którą stworzymy naszymi decyzjami i wyborami? Nie myśleliśmy o tym, a chyba powinniśmy. Odpowiedzi nie spodobają się nikomu. Mądry to i ponadczasowy tytuł. W taki właśnie sposób powinniśmy myśleć o wielu rzeczach… Nawet jeśli sam film tego poczucia aż tak w nas nie wywołuje.

Chcę żyć! ("I Want to Live!", 1958)

5/5

Z serii filmów o tym, że kara śmierci jest generalnie kiepskim pomysłem. A przynajmniej kiepsko realizowanym. Jeśli jednak oglądam „kolejny” taki film, a oderwać się nie mogę, to mamy przed sobą obraz co najmniej bardzo dobry.

Powodów ku temu jest co najmniej kilka: charakter protagonistki, która jest złym człowiekiem, ale nie aż tak, by mogła popełnić to, co jest jej zarzucane. Jest niewinna temu, co jest jej zarzucane, ale też ma temperament, oszukuje, walczy o przetrwanie i równocześnie wszystko to obraca się przeciw niej. Niesprawiedliwość jest podwójna, a widz z nią sympatyzuje, rozumie ją. Nasza bohaterka jest niewolnicą samej siebie, ale tym samym uosabia ideę i wymowę tytułu: ona chce żyć. Na swoich warunkach, po swojemu – o to jest walka. Nie o sprawiedliwy wyrok, nie o potępienie idei kary śmierci. Życie samo w sobie jest istotne.

To zresztą kolejny powód: realizm oraz pozwolenie, aby obraz mówił za siebie. Procedury są przedstawione w zimny, co najmniej dokumentalny sposób bez słowa komentarza. To w końcu oczywiste, co można sobie pomyśleć, widząc takie rzeczy – że oszczędniej i atrakcyjniej byłoby wprowadzając kary śmierci poprzez zrzucenie z urwiska. To żart bardzo w stylu głównej bohaterki, która zachowuje zimną krew do samego końca, nadal się bawi, nie biorąc życia na poważnie… do momentu, gdy dłużej już nie umie. Wszystko tutaj do siebie pasuje: lekkość bohaterki, powaga sytuacji, tragedia losu. Nie można się smucić cały czas, tak samo jak nie można żyć w zaprzeczeniu aż do końca. Ostatecznie coś pęknie, a potem trudno o powrót. Nawet jeśli wyrok nie zapadnie. Przytłacza w końcu sama wiedza, że takie rzeczy są możliwe.

Napięcie jest w tym filmie bezlitosne. To obraz dla ludzi, którzy chcą zrozumieć, dlaczego kary śmierci nie rozdaje się z taką łatwością. Dobry wstęp oraz uzupełnienie do Wyroku w Norymberdze – o takich właśnie historiach pamiętamy, gdy inni nam mówią, że przecież sprawa jest jasna, życie jest łatwe, więc chcą głosić, co jest słuszne i niesłuszne. Wiadomo – to w końcu nie ich życie jest zagrożone. I nie oni będą egzekwować swoją decyzję. Oczu nie można oderwać, chociaż chciałem i potrzebowałem, ale też rozumiałem potrzebę bohaterki, gdy chciała już tylko przestać czekać. W finale dzwoniący telefon nie jest oznaką nadziei i ułaskawienia w ostatniej chwili. Niech nie dzwoni, niech już będzie po wszystkim! A gdy dzwoni, to chce się tylko, żeby ktoś sobie go w dupę wsadził, tylko kto? Oni tutaj tylko pracują – przy przygotowaniu skazanego do śmierci. I jeśli nie będą musieli, to nie zabiją. Ktoś inny przygotowuje, ktoś inny decyduje, ktoś inny realizuje, ktoś inny orzeka śmierć.

Surowy i wspaniały film. Tu nie chodzi o samą karę śmierci i dyskusję z jej słusznością. To cały system wokół niej nie jest gotowy na taką ostateczność.

PS. Podczas oglądania tego filmu zmarł człowiek. Sergio Leone, może słyszeliście… Nigdy już nie dokończył seansu.

Odds Against Tomorrow (1959)

5/5

Mocny, surowy neo-noir o ludziach planujących napad na bank – i naprawdę opowiada o ich życiu, o nich. I jest w tym taki prawdziwy! Rasizm jest tu prawdziwy, ale jest tylko jednym z tematów, dla czarnoskórego jest po prostu codziennością, a nie osobistą misją zastępującą wszystko inne w życiu. Walczy pomimo tego, jak inni nim gardzą, ostatecznie nie znajduje czasu na to, aby walczyć o sprawę. Walczy o to, by przetrwać. I ta jazzowa muzyka! Czołówkę cofałem i słuchałem kilka razy, a przez cały film jest używana w świetny sposób; to kino świetnych momentów, dobrych aktorów i muzyki. Finałowy napad z kolei pokazuje, jak to w życiu bywa. Zaplanujesz, przewidzisz wszystko, a koniec końców okaże się, że nic nie wiesz. I musisz z tym żyć. Bezwzględne, brudne, mocne kino.

West Side Story (1961)

5/5

Balet na usługach języka filmowego. Mistrzostwo montażu, reżyserii, zgrania obrazu z rytmem i muzyką. Dosłownie każdy kadr jest tak pięknie skonstruowany, wypełniony kolorami i postaciami w wymownych pozach, dynamicznych konfiguracjach, niczym nowoczesne malarstwo wielkich mistrzów. Oczu nie można oderwać i wprost nie idzie uwierzyć w niektóre sceny, że udało się je zrealizować tak idealnie. Widać, że próbowali, próbowali, ćwiczyli i mieli tylko jedną szansę na milion, że to się w końcu uda, ale z cierpliwością robili każde z tych miliona podejść.

Fabuła za bardzo nie ma sensu, opierając się na dwóch wątkach: miłości od pierwszego wejrzenia, w którą nie da się uwierzyć, oraz rywalizacji dwóch gangów, które nie mają o co się bić między sobą. Dosłownie o nic. Czysta nienawiść między nimi, to wszystko. Nie mogą wtedy nic zyskać, nawet terenu, na którym byłby większy zysk z handlu narkotykami czy coś, ale to po prostu zbyt męskie jak na ten film. I to jest najlepsze określenie na ten cały film: on jest pozbawiony męskości. Rozumiem język baletu, bardzo mi się on podoba; pomijam fakt, że już od kilku dekad śmiejemy się ze zwrotów, których używali bohaterowie. Mówię o ich zachowaniu, podejściu do życia, do stawiania czoła problemom. Oni mówią o tym tak, jakby nigdy nie prowadzili samodzielnego życia, jakby nigdy nie poznali życia, jakby dyskutowali o sprawach życia i śmierci, a byli czterdziestolatkami niemającymi odwagi wyprowadzić się z piwnicy swoich rodziców. O zabiciu drugiego człowieka mówią z takim samym uczuciem, jak dziecko marzące o tym, że jak dorośnie, to będzie taki i taki. Najbardziej męską rzeczą w całym filmie jest użycie rękawa jako chusteczki. No i jest jeszcze baba chcąca być jednym z gangsterów (tylko dlaczego?), więc zachowuje się jak „facet”.

W tym filmie giną ludzie. Żywi wyciągają lekcję o tym, że nienawiść nie jest rozwiązaniem. A ja wciąż pytam: o co się w ogóle biją? Znaczy jak już skończę się ślinić na widok wizualiów. To naprawdę jeden z najlepiej wyreżyserowanych filmów w historii, pomijając może akcent Natalie Wood. Dobra, żartuję, ta produkcja wdycha cały swój kicz i go akceptuje ze wszystkich sił. Akcent Wood jest świadomym wyborem. To się kupuje w całości albo nie. I rozumiem, że to może podzielić odbiorców.

Dźwięki muzyki ("Sound of music", 1965)

4/5

Kolejny piękny musical – przyjemny dla ucha i oka, pozytywny i radosny, z zapadającymi w pamięci melodiami i widokami. Od pierwszej sceny to piękno jest ponadczasowe, gdy kamera podlatuje do Julie Andrews i nie wiadomo, jak to osiągnęli… Helikopter? To czemu trawa nie poddaje się fali wiatru? To jest prawdziwa sztuka, zacząć film od obrazu, który wryje się wszystkim kinomanom w pamięć. Coś pięknego.

Sama fabuła czy bohaterowie… Nie uwierzyłem w nic. Nie uwierzyłem, że bohaterowie się kochają, że są nazistami i ogólnie to nie wiem, co tu się wydarzyło. Chciała być zakonnicą, ale dali ją na opiekunkę, dzieci jej robią koło pióra, a ona: „Ale fajne dzieci”, to dzieci płaczą, bo im wstyd, więc się wszyscy przyjaźnią, ona śpiewa, wszystkim jest lepiej, potem jest ucieczka, a potem powrót, no bo no, a potem kochanka sama się odsuwa w cień, no bo no, i teraz zakonnica z tyranem są małżeństwem, ale Trzecia Rzesza! I uciekają, ale są złapani, więc śpiewają, a potem uciekają znowu i już koniec filmu. Czemu to trwa trzy godziny? I czemu dzieci, które umieją od początku śpiewać, musiały być uczone śpiewu przez zakonnicę? I jak można było obdarzyć uczuciem chłopa, który gwizdkiem traktuje inne istoty ludzkie?

W sumie mogę tylko uwierzyć, że ich codzienność była lepsza po tym, jak Julie Andrews wkroczyła w ich życie.

Dla mnie był to seans obojętny, zyskujący walorami wizualnymi. Które i tak stoją kilka poziomów niżej od West Side Story.