Akira Kurosawa

Akira Kurosawa

24/12/2017 Blog 0
red beard kurosawa rudobrody 1965

Jeden z perfekcjonistów kina. Jedyny w swoim rodzaju, odnajdujący się w każdym gatunku, inspirujący całe pokolenia filmowców. Do jego filmów zawsze warto wrócić. Oto Akira Kurosawa i przegląd jego twórczości.

For me, film-making combines everything. That’s the reason I’ve made cinema my life’s work. In films painting and literature, theatre and music come together. But a film is still a film.” – Akira Kurosawa

Miał troje rodzeństwa, ale tylko Akira przetrwał. Najstarszy brat, którego czcił i od niego podpatrzył miłość do kina, popełnił samobójstwo. Pozostała dwójka zmarła w skutek choroby. Był malarzem, zanim zaczął robić filmy. Największe wrażenie zrobiło na nim „Koło udręki” (1923), wzorował się na kinie Johna Forda (ponoć jak już się spotkali, Ford miał powiedzieć Kurosawie, że ten musi lubić deszcz, na co Kurosawa radośnie odpowiedział: „Naprawdę oglądałeś moje filmy!”). Był przyjacielem z Ishiro Hondą, z którym razem robili filmy w ostatnich latach swojego życia. Lubił golić brwi swoim aktorkom (widząc brwi protagonistki z Ukrytej fortecy, wcale się nie dziwię). W sumie sam nie wiem, na ile była rozwinięta duchowość Kurosawy, patrząc po pobieżnym podejmowaniu tematów w Sobowtórze, poziomie humoru w Ukrytej fortecy albo taki Rashomon, gdzie nie dał rady spojrzeć na swoich bohaterów indywidualnie, zamiast tego idąc na skróty i wymyślając, że ich postępowanie jest typowe dla wszystkich ludzi na tym świecie, że odkrywa wtedy jakąś głęboką wadę całej ludzkości… Chociaż w tym przypadku sam film dawno widziałem i powszechne interpretacje filmu mogą mi go samego zasłaniać, więc możliwe, że sam Kurosawa nie miał tego na myśli.

[na temat oglądania Solaris z Tarkowskim] Tarkovsky was sitting in the corner of the screening room watching the film with me, but he got up as soon as the film was over and looked at me with a shy smile. I said to him, „It’s very good. It’s a frightening movie.” He seemed embarrassed but smiled happily. Then the two of us went to a film union restaurant and toasted with vodka. Tarkovsky, who does not usually drink, got completely drunk and cut off the speakers at the restaurant, then began singing the theme of Seven Samurai at the top of his voice. I joined in, eager to keep up. At that moment, I was very happy to be on Earth.” – Akira Kurosawa

Akira Kurosawa

Obecnie Akira Kurosawa znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #12

Top

1. Niebo i piekło
2. Dersu Uzała
3. Zły śpi spokojnie
4. Straż przyboczna
5. Pijany anioł
6. Piętno śmierci
7. Siedmiu samurajów
8. Ran
9. Sanjuro – Samuraj znikąd
10. Dodes’ka-den
11. Ukryta forteca
12. Tron we krwi
13. Sobowtór
14. Sny
15. Rudobrody
16. Rashomon
17. Na dnie
18. Zbłąkany pies
19. Pojedynek w ciszy

Ważne daty

1910 – Akira przychodzi na świat

1943 – debiut fabularny

1945 – małżeństwo i narodziny syna

1954 – narodziny córki

1971 – próba samobójcza (podcięcie żył)

1985 – śmierć żony Kurosawy

1998 – śmierć Kurosawy (udar)

Kolejny reżyser, o którym wszystko było napisane – w tym książki o nim i jego produkcjach- więc trudno coś dodać od siebie, a wstyd marnować uwagę odbiorcy pisaniem oczywistości. Kurosawa był doskonałym reżyserem – w tym znaczeniu, że rozumiał elementarne podstawy tego zawodu – oraz artystą, z niepowtarzalnym stylem, o którym lepiej jest opowiedzieć w wideo-eseju, więc do niego odsyłam. Tam widać jego miłość do ruchu, skali, natury i wyrażania emocji obrazem, bez słów. Ja dopiszę do tego tylko jedną uwagę: Kurosawa zawsze wiedział, o co chodzi w danej scenie. I temu podporządkowywał jej konstrukcję czy metodę realizacji. Podczas oglądania można się skupić na pojedynczych segmentach, oddzielnie od reszty, a wtedy człowiek dostrzeże, że reżyser był równie zaangażowany i w danym momencie. Dzięki temu z taką łatwością odnajdował się w tak różnych gatunkach: od noir, przez wojnę i na dramacie kończąc. Nieważne, czy realizował dialog, scenę walki albo wspinaczkę na szczyt – za każdym razem robił to tak, by widz czuł każde ważne słowo, każdy ważny cios, każdy krok. To, co było istotne, miało swój ciężar, było opowieścią samą w sobie. Był prawdziwą gwarancją jakości i reżyserem, do którego chce się wracać, nadrabiać i oglądać dalej, pomimo obejrzenia blisko 20 tytułów, które powstały pod jego wskazówkami. Niewielu było i będzie takich ludzi, co Kurosawa.

I jeszcze jedno – jak poprawnym odmieniać jego imię w języku polskim? Film „Akiry” czy „Akiro” Kurosawy? Całe życie pisałem w pierwszy sposób, raz się zetknąłem z drugim sposobem i do dzisiaj nie daje mi to spokoju.

[cytowanie Martina Scorsese o filmach Marvela na 30 lat przed tym, jak sam Scorsese to powiedział] „Regarding American cinema, I could say that much better films were made in the past. Today’s American cinema provides the wrong service to the audience. Violence and car crashes are often seen. What pleasure is there in watching such scenes? Old American films expressed human problems quite well, but these days the American cinema has problems. There is no doubt that a film like Jurassic Park is interesting, but there used to be more impressive films in the past. In contrast, films, like those of Abbas Kiarostami, touch the heart and are very beautiful. These new sci-fi, action films, are good but they are not cinema.” – Akira Kurosawa

Rashomon (1950)

4/5

Pierwszy raz poszedłem do Iluzjonu przez ten film. Wtedy w Polsce Rashomon był dostępny tylko w jakimś drogim pakiecie 3 filmów Kurosawy, pozostałe filmy miałem nawet w wypożyczalni, tylko tego jednego nie. Kilka lat później już można go było nawet oglądać za darmo na iplexie przez jakiś czas. Teraz będzie to mój trzeci seans.

Pierwsze co rzuca się w oczy, to słabe wykorzystanie tych 80 minut, które film trwa. Pierwsze 10 minut – kilka postaci siedzi na piętach i biadoli jedno zdanie w kółko: „Nie wierzę w to. To niesamowita historia, jaką usłyszałem”. W końcu przychodzi ktoś, i oni chcą mu o tym opowiedzieć. Tamten na to: „Etam”. I oni: „Musisz mnie wysłuchać!”. W odpowiedzi: „Spokojnie! Zacznij od początku”. Więc opowiada. Przez kolejne minuty widać tylko jak… idzie przez las. Bardzo długi wstęp.

Warto dodać jedno: widać już wtedy, że Japonia dosyć późno porzuciła stylistykę kina niemego. Taki las – naprawdę w nim kręcono. Ale nie sposób nie czuć plastiku przez cały seans, bo nie nagrano żadnych dźwięków natury (poza deszczem w scenach teraźniejszych). Cała muzyka w tym filmie to typowa aranżacja kina niemego, a bohaterowie przebiegają po gałęziach i liściach, które nie wydają żadnego dźwięku, nie mówiąc już o ptakach. Strasznie sztuczne wrażenie to na mnie wywarło.

Największe problem ma z tym, że to przykład bardzo niewykorzystanego potencjału fabularnego. Trzy opowieści o tym samym wydarzeniu, każde przedstawia je inaczej, i kto inny w nim dopuszcza się morderstwa. Całość komentowana w teraźniejszości, ale tak jakby nie słuchali. Po pierwsze, to opowieść krótka, ale obfitująca w możliwości. Jest tu morderstwo, zdrada, pożądanie i tamtejsze zwyczaje, które trzeba było przestrzegać. Naprawdę było o czym opowiadać, a nawet więcej – można było wsadzić kij w te zwyczaje o kobiecie, która została zgwałcona, więc powinna popełnić samobójstwo. O tym wszystkim mogli opowiadać, kłócić się, myśleć. Ale nie. Zamiast tego jedynym tematem, który komentatorzy się podejmują… jest kłamanie. Co dziwniejsze, nie mówią o tym jakoś tak po prostu, tylko od razu zawodzą, że „człowiek nie może być tak zły!” i inne tego typu uwagi, a ja nie wiem, jak do tego doszli. Ja gdy słyszę, że ktoś skłamał, pytam: „Czemu skłamał?”, ale to ja.
Trzeba jednak oddać, że pada w tym filmie kilka ciekawych uwag i daje to jakieś pole dla widza, ale niewielkie.

Piętno śmierci ("Ikiru", 1952)

5/5

Ikiru to film w filmografii Kurosawy wyjątkowy, nie tylko ze względu na czasy, w których dzieje się akcja (brak samurajów). Zazwyczaj, pierwszoplanową rolę grał u niego Miffune, a Shimura królował na drugim planie. Piętno… jest jednym z nielicznych, w których Shimura grał pierwsze skrzypce. I poradził sobie różnie, chociaż w sumie nadal grał tu trochę z boku wszystkiego. Ale po kolei:

Po seansie mogłem dojść do wniosku, że Kurosawa nie lubił urzędników. Widział ich jako mumie, które już nie żyją, chociaż chodzą do pracy i przewracają te formularze. Nic nie robią, egzystuje w bezruchu i powstrzymują ruch wokół siebie, utrudniając życie obywatelom. A nawet uniemożliwiają im jakąkolwiek inicjatywę – choćby ideę wybudowania placu zabaw. Przerzucają się wtedy tylko, do czyich kompetencji to należy: departamentu edukacji? Zarządzania drobnymi sprawami? Czarnej magii? W efekcie nikt się tym nie zajmuje. A jednym z ważniejszych urzędników jest nasz główny bohater, który od blisko 30 lat nie opuścił ani jednego dnia pracy. Właśnie dowiedział się, że ma raka żołądka i najwyżej sześć miesięcy życia.

To, co potem następuje to desperacka próba powrotu zza grobu, zanim trafi się tam dosłownie. Niezręcznie rozmowy z pewną kobietą, wyjawienie przeszłości głównego bohatera, postanowienie zmiany. Oraz wyjątkowe przejście montażowe, dzięki któremu film zaskakuje, nie kończąc się śmiercią głównego bohatera. To moment, którego nie pamiętałem i po tylu latach zaskoczył mnie jak za pierwszym razem. Wspaniałe!

Udany to film. Przejmujący smutny. Widzieć, jak niewiele trzeba było systemowi, by sukces jednostki przerobić w porażkę – to zatrważający widok.

Siedmiu samurajów (1954)

5/5

Gdy obok wioski przejeżdża banda grabieżców, jeden z nich chciał zaatakować. Przywódca jednak się nie zgodził – woli zostawić wieśniaków do czasu, aż zbiorą żniwa, wtedy zaatakuje. Traf chciał, że podsłuchał ich jeden z mieszkańców owej wioski. W te pędy pobiegł, by przekazać złą nowinę. Po naradzie społeczność podejmuje decyzję, by walczyć, bo lepsze to niż stać z boku, albo powolna śmierć na skąpych resztkach, które im bandyci zostawią. Albo i nie. Trzeba teraz wynająć samurajów, którzy będą ich bronić…

Trudny do podsumowania film. Napiszę prawie to samo, co ludzie uważający ten tytuł za najważniejszy w historii, mimo że cenię go sobie o wiele mniej. „Siedmiu samurajów” to bezbłędnie zrealizowany film przygodowy, bardzo pomysłowy, który miał spory wpływ na całą kinematografię. Nakręcono go w trudnych warunkach i to bez jednego potknięcia. Sceny w plenerze, bitwa – to było osiągnięciem, a każde ujęcie zabójstwa jest bardzo przemyślane.

A przy tym tytuł ten jest za długi, a scenariusz pisał Peter Jackson. Na historię wieśniaków i ich tragedii nałożono wątki poboczne, które mają lichy wpływ na główną fabułę, i nie mam pojęcia, po co je dodano w takiej formie. Na przykład, wieśniacy robią w gacie, że im samuraje córki zgwałcą, więc przebierają je za chłopców i… z grubsza to tyle. Wieśniacy są biedni, mogą zapłacić jedynie ryżem, więc będzie trudno znaleźć chętnego do współpracy samuraja, więc… woje będą dreptać w miejscu przez 30 sekund, zanim się zgodzą. Z grubsza tyle. I tak mijają trzy godziny…

Do tego dano jednej postaci przeszłość, żeby potem można było chwalić cały obraz za „psychologię”, co mnie bardzo bawi. W ogóle nie ma widać znaczenia, że opowieść jednego z samurajów jest wykrzyczana w kamerę – to mój kolejny zarzut, brakuje tu subtelności. Uwielbiam ekspresję Japończyków, ale wciąż prosiłbym o odrobinę subtelności w „Siedmiu samurajach”. Choćby w scenie, gdy płonie młyn. Przez godzinę gadali o tym, że przeciwnik tak zrobi, że muszą go zostawić, godzili się z tym… A gdy to nastąpiło, i tak zaczęli jęczeć, płakać, grozić, umierać praktycznie ze smutku. Gruba przesada.

Samo mięso jest w porządku. Poznawanie kolejnych obrońców, obraz wsi, plenery, sceny bitwy i wysiłek techniczny twórców, portret wieśniaków, Mifffune.. Większość wątków pobocznych buduje solidne tło, chociaż same w sobie nie dają rady. Do tego ten surowy klimat! Wciąż lubię ten film.

Ukryta forteca ("The Hidden Fortress", 1958)

4/5

Zastanawiający film, naprawdę. Na pierwszym planie umieszczono parę bezużytecznych przygłupów dostarczających irytującego poczucia humoru, a na drugim planie postawiono fantastycznego Miffune. Do tego jedyna scena pojedynku zapadająca w pamięci ma marginalne znaczenie z narracyjnego punktu widzenia (konfrontacja z przyjacielem z drugiej strony wojny, zakończona absurdalnym uśmiechem). I to jeszcze zainspirowało do stworzenia Star Wars, chociaż mnie bardziej przywoływały na myśl Drużynę pierścieni (sceny krycia się w lesie).

Cóż. Trudno napisać coś, co by to usprawiedliwiało, ale faktem jest, że równocześnie całość jest fantastycznie wyreżyserowana, a sama przygoda (jak już się zacznie, bliżej środka filmu), to ogląda się naprawdę dobrze. Wojna, Miffune, niebezpieczeństwo, Miffune, skala wydarzeń, Miffune… W sumie dopóki para przygłupów nie próbuje dla jaj gwałcić (!) księżniczki albo komunikować się z nią na gesty, to seans jest naprawdę przyjemny. I nawet najbardziej nie przeszkadzają oni sami, tylko to, jak ich postrzegają twórcy?… A przynajmniej takie można odnieść wrażenie. Nie śmiejemy się z czegoś, co jest zabawne, tylko z tego, co jest głupie. I nie nazywamy ich idiotami czy coś, tylko „peasant”: pospólstwem, chłopstwem, wieśniakiem… Ludźmi drugiej kategorii. Czuję dyskomfort na myśl, że istnieje możliwość, iż twórcy po prostu wszystkich takich ludzi widzą w ten sposób. I moje myśli krążą wokół tego podczas seansu, który miał być przecież wyłącznie przygodowy.

Straż przyboczna ("Yojimbo", 1961)

5/5

Samuraj bez ojczyzny i domu wędruje po kraju. Przy skrzyżowaniu rzuca w górę gałąź, aby jej koniec wskazał mu, w którą stronę powinien zmierzać. W ten sposób trafia do małej wioski będącej trochę z boku od oczu wszystkich ludzi.

Szybko staje się jasne, że panuje tutaj konflikt między dwiema grupami, co straszy mieszkańców do tego stopnia, że boją się wyjść z domostw. Nasz samuraj decyduje się pomóc, jednak odkrywa, że obie grupy są siebie warte. Co więc zrobić w tej sytuacji? Na pewno nie odejść!

Pomimo podłoża z komentarzem społecznym (relacje władzy z mieszczaństwem) jest to bardzo gatunkowa produkcja, przywodząca na myśl cechy westernów. Samotny sprawiedliwy zaprowadza porządek wbrew wszystkim, kiedy nawet uciśnieni są zbyt pasywni, by walczyć o zmianę. Sporo tu humoru (samuraj ostatecznie wchodzi we współpracę… z twórcą trumien, który jako jedyny również stoi z boku, bo i korzysta niezależnie od tego, która grupa jest u władzy) i napięcia towarzyszącego kolejnym starciom. Nie jest to kino przesadnie surowe, chociaż muzyka jest oszczędna jeszcze bardziej niż bohaterowie w swoich słowach. Pojedynki z kolei opierają się głównie na oczekiwaniu, odwlekaniu nieuniknionego, prowadzących do licznych szybkich zgonów. Muszę też podkreślić ludzką stronę produkcji – nie tylko chodzi tutaj o dobro prostych ludzi, nie tylko nasz protagonista staje się w naszych oczach postacią pozytywną właśnie z tego względu, że dba o ludzi, ale bardzo istotny jest czynnik człowieczeństwa. Samuraj może się mylić, kłamać, popełnia błędy – dlatego sporą część filmu zajmuje mu po prostu siedzenie i myślenie nad kolejnym ruchem. Ostatecznie nie jest też bohaterem, który wyjdzie cało z każdej sytuacji, jak to ma miejsce w dzisiejszym kinie. Dwóch silnych ludzi da mu radę, jeśli nie będzie ostrożny.

Dzięki temu ogląda się to naprawdę dobrze, ale ogromnie pomaga tu styl Kurosawy, który jest bardzo wyraźny w Straży przybocznej. Począwszy od wplecenia natury w kontekst scen (mocarny wicher z pyłem za plecami każdej ze stron w finałowym starciu!) po kręcenie na długim zbliżeniu. Połączono to jeszcze z bohaterami w nieustającym ruchu, przemieszczają się po planie z lewej strony na prawą. Dzięki temu operator kamery musiał być czujny i reagować na każdy szczegół, żeby widz niczego nie przegapił – i to napięcie udziela się podczas oglądania. Ponadto, idealnie balansowano precyzyjne budowanie kadru z ujęciami w ruchu – ujęcia statyczne, w których aktorzy stoją bez ruchu, bo ich tak reżyser (bezbłędnie) w kadrze rozmieścił, mogą w jednej chwili przejść w jakieś dłuższe ujęcie, gdzie cała ta początkowa kompozycja rozpada się i panuje pozorny chaos. Większość twórców robi tylko jedną z tych dwóch rzeczy – ich filmy albo wyglądają jak statyczne fotografie, albo wszystko kręcą bez statywu i komponowania kadru. Tutaj te dwa style mieszają się, cały czas uwzględniając jakiegoś rodzaju ruch (kamery, operatora, przedmiotów lub aktorów przed kamerą) w obrazie.

Powtórzyłem sobie teraz ten film po blisko 10 latach i widzę wyraźnie sam, że Kurosawa miał ogromny wpływ na późniejszą kinematografię. Począwszy od filmografii Davida Finchera, poprzez re-definiowanie gatunkowe westernu, na zainspirowaniu Sergio Leone do kręcenia remake’u Straży przybocznej w postaci Za garść dolarów, który to inspirował już na własną rękę, od trylogii Powrotu do przyszłości po Głupi i głupszy z Jimem Carreyem. Sam w sobie jest to bardzo satysfakcjonująca produkcja – na poziomie tego, jak to zostało zrobione, kończąc na historii, którą opowiada. Udany tytuł, bez dwóch zdań.

Niebo i piekło ("High and Low", 1963)

5/5

Ciężko pracował. Osiągnął sukces. Zdobył majątek. I zachował równocześnie miłość do tego, co robi: buty. Ta miłość popycha go do postawienia wszystkiego na jedną kartę: przejęcia zakładu, w którym pracuje. Żeby nadal mógł robić to, co kocha.

I wtedy wydarzyło się TO. Porwanie. Jego syn jest w obcych rękach. Okup to majątek. Teraz musi wybrać: syn albo marzenie.

A jednak nic nie musi. To nie jego syna porwali, ale szofera. Porywacz pomylił się, ale nie zmienia stanowiska: to bohater ma zapłacić. Co teraz?

Od początku strasznie rzuca się w oczy styl, jaki narzucił Kurosawa tej produkcji, czyli skrupulatne podawanie informacji. Każda długa scena oddzielnie podaje inną wiadomość, bez pośpiechu ugruntowując każdą z nich, by kolejny zwrot akcji faktycznie coś zmieniał. Czujemy każdą z nich, wierzymy w nie, chociaż ta dokładność trochę ujmuje wiarygodności – oraz inteligencji bohaterom. Zdarza im się nie pomyśleć o czymś oczywistym, jak choćby zasłanianie zasłon przed porywaczem, który podgląda wszystko i na widok takiego działania zacznie być nieufny.

To film o śledztwie niemożliwym, dlatego wolne tempo musiało być elementem całości. Policja szukając zbiega staje przed wyzwaniem, które ich przerasta: nie mają żadnych konkretnych poszlak czy motywu, przestępca pomyślał o wszystkim. Ich determinacja, mająca swoje źródło w swoim podejściu do głównego bohatera, który im zaimponuje, stanie się źródłem ciężkiego, zasłużonego sukcesu, w którym pozornie błahe wskazówki z czasem nabiorą blasku. W tej opowieści zbrodnia musi być ukarana. Rujnowanie życia drugiemu człowiekowi musi zostać ukarane.

Trudno powiedzieć, jak to świadczy o intencjach autora filmu. Czy to dobrze, że chciał pokazać sukces policji i wygranie systemu, czy też efekt jego prac nie jest jednak… dydaktyczny? Nachalny? Ku pokrzepieniu serc? Czy może jednak po prostu pokazać ciężką, ludzką pracę i pochwalił ją, tak po prostu? Czasy się zmieniły, naprawdę. Jesteśmy nieufni. Ja jestem nieufny, a jednak chcę wierzyć, że to film o realistycznym podejściu chwalący nieustępliwość oraz życie według zasad. Kryminał i dramat obyczajowy w jednym.

Zakończenie jest wspaniałe. Zostawia odbiorcę z wieloma zaskakującymi myślami o naturze zła, mówiący wiele nie o samych ludziach, ale świecie, który ich otacza. Jak życie kształtuje to, co oni decydują się widzieć zamiast rzeczywistości wokół nich, jakie wymówki pojawiają się na ich języku, jak w imię walki z wyimaginowanym wrogiem ranią tylko samych siebie – także samych siebie w innych osobach. W końcu zarówno protagonista jak i antagonista wyszli z tego samego parteru: piekła. Tylko jeden z nich widział drugiego tylko wtedy, gdy ten już ten parter opuścił.

Arcydzieło sztuki filmowej, doskonały kryminał oraz film, któremu mimo wszystko trzeba trochę zaufać, by wysoko ocenić. Ja się na to decyduję.

Rudobrody / Red Beard (1965)

4/5

Trzygodzinna produkcja o młodym lekarzu, który przekonuje się do metod pewnego starszego doktora, tytułowego Rudobrodego, który specjalizuje się w leczeniu biednych. Cała opowieść ma konstrukcję nowelkową, tytułowa postać pojawia się okazjonalnie, a skupienie reżysera spoczęło na opowiadaniu kolejnych przygód młodego lekarza. Nie lubię takich produkcji, a ta na dodatek promuje publiczną służbę zdrowia, ale ocenę daję wysoką. A chciałem dać nawet wyższą. Pod względem czysto filmowym jest to doskonała produkcja. Ogląda się ją smacznie, to może być najlepsze dokonanie Kurosawy. Konstrukcja każdej sceny to miniaturowe dzieło sztuki. Od czasu do czasu zdarza się jakaś perełka – moim faworytem jest moment podawania wariatce lekarstwa. Skupiony, nerwowy, doskonały moment z delikatną nutą lekkości w grze Mifune.

Dersu Uzala (1975)

5/5

Wszystko za życie w rękach Kurosawy. Piękno odkryte w smutku i tragedii.

Na początku była autobiografia faktycznego żołnierza z okolic 1900 roku. Niewiele osób w ogóle ją czytało poza ZSRR, ale Kurosawa poznał te wspomnienia i chciał nawet się za nie zabrać (jedno źródło mówi o latach 30., inne: 50.), tylko nie mógł przełożyć rosyjskiego ducha na japoński, więc nic z tego nie wyszło. Potem była klapa finansowa, próba samobójcza (żona mu nawet pomagała) oraz brak współpracy ze strony japońskich studiów – na szczęście ktoś w Związku Radzieckim uznał, że mało im tam dobrych filmowców, więc zapytali Kurosawę, czy by nie chciał nakręcić takiego Dersu…. Karma*. Trzy lata później gotowe dzieło ma swoją premierę, potem jeszcze tylko zrzutka Lucasa, Scorsese i kilku innych i Kurosawa znowu kręci ogromne kino.

Zawiłe losy powstania kontrastują z fabułą samego filmu – to po prostu losy dwóch gości, którzy się spotkali i przeżyli przygodę życia, ale taką skromną, polegającą po prostu na przeżyciu. Mamy tutaj Kapitana oraz Dersu, pierwszy przemierza puste tereny, aby nanieść je na mapę, a drugi jest doświadczonym łowcą, uzdolnionym we wszelkich metodach przetrwania w dziczy, to jego miejsce na ziemi. Kapitan gada po Rosyjsku, a Dersu ledwo kilka słów. Razem stawią tutaj czoła naturze, mroźnej pustyni, dzikim zwierzętom, ale nie będzie w tym nic heroicznego, inspirującego lub szokującego – tutaj oglądamy zgubienie się, budowania chatki z trawy, cierpliwe czekania na odejście tygrysa. Życie jest tutaj zagrożone i bohaterowie wchodzą tutaj na szczyt swoich możliwości fizycznych oraz psychicznych, aby dożyć jutra, ale nie ma w tym nic ładnego. Dosłownie czuć podczas oglądania brak czucia w rękach i nogach, jak robią coś ostatkiem sił. Urok filmu kryje się w relacji tych dwóch postaci.

Każdy jest z innego świata i nie ma zamiaru porzucać go na rzecz tego drugiego. Dersu nie umie żyć w mieście i nie rozumie, jak prawo może zakazywać rozbijania sobie namiotu, a Kapitan oczywiście woli miasto i własną rodzinę. Obaj kochają się tak, jak mogą się kochać tylko ludzie zawdzięczający sobie nawzajem życie w dosłownym tego słowa znaczeniu – ta głęboka wdzięczność oraz szacunek, gdy w swoim towarzystwie odkrywają świat, o którego istnieniu wcześniej nie wiedzieli. Prawdą jest, że to relacja dosyć jednostronna – a przynajmniej z przewagą zasług tytułowej osoby – ale to w końcu historia będąca pomnikiem ku jego pamięci. To on ratował życie Kapitanowi, to on pokazał piękno świata. I mimo to Kapitan pozwolił mu żyć tak, jak ten chciał żyć – w dziczy, mając niewiele więcej poza bronią w ręku, chociaż wiedział, że to nie jest los osób długowiecznych. Na tym polega największy tragizm tej opowieści, bo o tym jest ten film: o najwyższym poświęceniu, jakie możesz zaoferować swojemu przyjacielowi.

Piękny obraz przyjaźni od człowieka po którym czuć, że ma za sobą próbę samobójczą. Jest tu po prostu ta radość z samego życia, z daru życia, że nadal się żyje, że pokonało się trudności.

*pozdrawiam fanów Shoguna

Sobowtór ("Kagemusha", 1980)

4/5

Przepiękny film. Ta sekwencja snu, te budowle, te zdjęcia… Kurosawa umieszcza akcję w końcówce XVI wieku, odtwarzając nawet niektóre historyczne wydarzenia, opowiadając o osobie, która ma podszywać się pod władcę, gdy ten jest już za słaby, by robić to publicznie. I później, gdy jest zbyt martwy, by móc przekonać innych, iż żyje i ma się dobrze. Absurdalne, ale ponoć takie coś było faktycznie stosowane. Tutaj jest to wykorzystane nie tylko do podważenia legendy samurajskiej, ale też do pochylenia się nad człowiekiem, który ma udawać kogoś innego. I obserwacji, czy to jest możliwe tak naprawdę, a jeśli już, to ile tego oryginalnego człowieka może w takim przypadku przetrwać. Twórcy nie poświęcają temu zbyt dużo uwagi, raczej skupiając się na „epickim” aspekcie tej produkcji.

Kurosawa miał powiedzieć, że traktował ten tytuł jako taką wprawkę przed Ran, rozgrzewkę można by rzec – dlatego tak zaskoczył go sukces i ogólnie mówiąc powodzenie Sobowtóra. Podejrzewam, że dlatego też metraż tego filmu wygląda,jak wygląda. Trzy godziny to jedno, ale mnóstwo tutaj małych momentów robionych na jednym ujęciu – picie z jednego kielicha – albo niepotrzebnych scen, jak witanie się z każdym podwładnym osobno. Na koniec jeszcze oglądamy pole bitwy przez kilka minut, ten sam widok. Dziwne to, jakby w ogóle nie podejrzewali, o ile czasu będą prosić swoich widzów. Sobowtór się dłuży koszmarnie, ale przy tym uwodzi wizualnie.

Ran (1985)

5/5

Przepiękny film. Te zdjęcia, kolory, rozmach! Muzyka, konie, samuraje – a sekwencja zdobywania zamku w środku filmu to w zasadzie Czas Apokalipsy w wydaniu Kurosawy. Naprawdę żałuję, że nie było tutaj więcej na poziomie bohaterów i historii, co by mogło mnie trzymać przy ekranie. Nadal ogląda się lepiej niż „Sobowtóra i nawet przez moment nie czułem, by któraś scena się ciągnęła, ale fabularnie to typowy Szekspir: sny, tragedia sprowadzana na siebie w obawie przed nią samą, niewydarzeni ludzie chcący więcej władzy zabijający się nawzajem… Tak, to rewelacyjny spektakl, zapierający dech w wielu momentach. Tytuł, dla którego istnieje kino i duże telewizory – i tylko tego od niego wymagam.

Sny ("Yume", 1990)

4/5

Kurosawa ekranizując swoje nocne podróże odrzuca to, co nie musi zachować. Łącznie z powodem, początkiem, strukturą. Sen to w końcu sen. Wydarzył się i tylko go obserwujemy. Nie musimy nawet z niego niczego wyciągać. Możemy go zapomnieć, pamiętać przebłyski, przez chwilę zastanawiać się nad tym, co widzieliśmy. Co przeżyliśmy. Ta produkcja jest fantazją, takiego Kurosawy jeszcze nie widzieliśmy. Wszystko, za co kochamy jego kino, ale już bez ograniczeń. Nie musiał mieć pretekstu czy uzasadnienia – miał w końcu idealną wymówkę: ekranizuje swoje sny. Może wejść na pole surrealizmu z całym swoim doświadczeniem przy kinie dramatycznym, wojennym, samurajskim. Jego miłość do ruchu, barw, skali, patosu… Tutaj jest to wszystko, służące w imieniu pięknego spektaklu oderwanego od tego świata.

I to również doskonały powód do zrzucenia artystycznej odpowiedzialności za swój tytuł. W tym za to, co inni wyniosą z tego seansu. Końcowe segmenty poświęca strachowi przed energią nuklearną – nie musi wtedy nic mówić poza naganą na całą ludzkość za to, że zamiast kochać planetę, to kochają wygodę. Nic, co warto traktować poważnie, szczególnie 30 lat później. Fani jednak powinni zobaczyć – nawet jeśli nie w całości, to jakieś fragmenty, segmenty. Chociażby zaskakującą rolę Martina Scorsese…