Tajemnica Filomeny („Philomena”, 2013)
Aktorstwo, dialogi oraz ładna atmosfera nie rekompensują zmarnowanej historii.
Historia oparta na prawdziwych wydarzeniach. Steve Coogan jako „emerytowany” dziennikarz, Martin Sixsmith, postanawiający pomóc Filomenie Lee (Judi Dench). To starsza kobieta, która właśnie obchodzi 50. urodziny syna, który został jej zabrany, gdy miał 5 lat. Kościół oddał go do adopcji ludziom, którzy „bardziej się do tego nadadzą”. Postanawia go odnaleźć. Sprawdzić, jakie ma życie. Może być bezdomny albo został weteranem z Wietnamu i nie ma nóg. Filomena jest religijną osobą, głęboko wierząca, że żyje w grzechu. Martin to bardziej agnostyk, lubiący z dziennikarską manierą zadawać pytania. Razem wyruszają w tę podróż…
Pomijając słaby wstęp (jakaś postać słyszy, że ktoś jest dziennikarzem i natychmiast mu ufa, powierza mu hitową historię na piękne oczy, on się zaczyna w to bawić dopiero po „no, niieee wieeemm„, bez żadnego powodu, by zmienić zdanie) oraz braku obecności Bonifacego, mój największy zarzut w stronę filmu to wybrany kierunek. Nie jestem pewien, komu to zarzucać – reżyserowi czy scenarzyści, może producentowi? – ale przez większość seansu ta opowieść nie ma żadnego celu. Szukają, znajdą syna albo nie, i koniec, lecą napisy końcowe. Wydarzenia następują po sobie bez odgórnego kierunku, jakby nie wiedzieli, po co opowiadają tę historię. Na koniec jednak podejmują decyzję: kościół jest be, okłamuje ludzi, niszczy życia, działał nielegalnie, to oni najbardziej potrzebują przebaczenia, bo stare zbrodnie… bla, bla, bla. Taki jest w zasadzie morał. Są nawet tak bardzo przeze mnie nielubiane sceny „dyskusji„, np. Martin Sixsmith pytający Philomenę, dlaczego seks jest grzechem.
To mogła być dobra historia. W pewnym momencie okazuje się, że Martin poznał syna Filomeny. Wiele lat temu, przez kilka minut. Więc ona go wypytuje: jaki był? Co powiedział? W odpowiedzi wymienia jakieś detale, mniej lub bardziej istotne. Gdy usłyszeć je z boku – nie znaczą nic, nie tworzą nawet zarysu tego człowieka, ale dla starszej Filomeny to najcenniejsze słowa pod słońcem. Pomyślałem wtedy, że taki będzie kierunek tej fabuły. Opowieść o tym, co po nas pozostaje, złożona z tych skrawków pożyczonych od ludzi, którzy go kiedyś poznali. Choćby przez sekundę. Dać to na czarno-białą taśmę i mamy drugą „Nebraskę„. Nie zmyślam, to było w tej historii. Podobnie jak parę innych możliwości*, ale nie, woleli najechać na kościół. Byle jak, na szybko, nie stawiając nikogo po ich stronie postaci z osobowością. Zamiast czegoś na ich obronę lub uzasadnienia, czemu tak robili, mogłem najwyżej usłyszeć „pierdolnąłem, to pierdolnąłem, po co drążysz temat?„.
Aktorstwo, dialogi oraz ładna atmosfera nie rekompensują zmarnowanej historii.
Spoilery
Wyobraźcie sobie, jakby ten film wyglądał, gdyby był skupiony na postaci Filomeny. Nie piszę o niej wiele, ale gdy zostaje przedstawiona widzowi, jest trochę… „inna”. W pozytywnym sensie – nie jest pewna jak się zachować i nie zna tego, co dla innych jest codziennością. Po początku to już jednak tylko ciekawostka i jej życie wewnętrzne na przestrzeni lat nikogo nie będzie interesować.
Najnowsze komentarze