Milczenie owiec („The Silence of the Lambs”, 1991)

Milczenie owiec („The Silence of the Lambs”, 1991)

31/05/2018 Opinie o filmach 0
milczenie owiec
Jonathan Demme & Tak Fujimoto & Howard Shore
Jodie Foster & Anthony Hopkins & Roger Corman & George A. Romero
Owady & Zimne powietrze & Zimne kamienie

Pozorne kino gatunkowe o ogromnej sile oddziaływania i tytanicznej walce o szacunek do siebie.

Znamienne jest, że cały czas podczas seansu widz myśli, że ogląda co innego niż w rzeczywistości. Mamy tu trzy wątki i im bardziej jest on istotny, tym mniejszą rolę odgrywa na ekranie. Na początku wydaje się, jakby była to produkcja o pani policjant goniącej mordercę – jednak jest to wątek statyczny, pozbawiony progresu. Wszystkie wnioski o profilu psychologicznym mordercy są już znane, wskazówki potrzebne, by go złapać, zostały zebrane. Nic się nie zmienia na ten temat przez cały film poza jedną sceną, cała reszta – jak sekcja zwłok – jest jedynie zmyłką pod tym względem. Ważniejszy wydaje się wątek, który przecież jest na drugim planie – czyli skłonienie pojmanego seryjnego mordercy do pomocy w złapaniu tego, który jest na wolności.

Tutaj jednak też niewiele się dzieje – profesor Lecter, uznany psycholog i znany kanibal, czyta akta sprawy i stwierdza, że wszystko już tam jest, by złapać mordercę. Bardziej interesuje go ucieczka z więzienia, wydostanie się na wolność. Oferuje pomoc w znalezieniu mordercy w zamian za zmianę lokacji, w której jest przetrzymywany – na taką o mniej zaostrzonym rygorze. Prowadzi też grę z główną bohaterką – to ona wydaje się go interesować najbardziej. Jakby dopiero po poznaniu jej warto byłoby przebywać na wolności. Z pozoru jest kierowany chęcią zemsty i kontynuowania serii zabójstw, ale na równi z tym ma potrzebę wykonać telefon do Clarice Starling, aby dowiedzieć się, czy jej owieczki zamilkły. I dobrze, bo to one są tu najważniejsze.

Trzeba jednak czekać do połowy filmu, by usłyszeć o nich pierwszy raz, ale nawet po seansie całości trudno to podsumować w jednoznaczny, klarowny sposób. Powodem tego jest fakt, że „Milczenie owiec” bardziej „dzieje się” po tym, jak już się skończy. Jeśli oceniać tę produkcję pod kątem gatunkowym wychodzi dosyć dziwna produkcja, pełna błędów – bierna protagonistka, niewiele się dzieje, o tempie nawet nie ma co mówić. Gdy jednak spojrzeć na historię pod innym kątem – tutaj dopiero pojawiają się jej rumieńce. Chyba najbardziej imponujące jest właśnie, że „Milczenie…” ma taką siłę oddziaływania, tak mocno trzyma w napięciu – pomimo jedynie pozornie standardowej konstrukcji. Widzowie nastawiają się na śledztwo i zagadkę, otrzymują dziwne retrospekcje oraz wulgarne traktowanie protagonistki z każdej strony – jej otoczenia, jej wrogów oraz jej samej wobec siebie.

Znamienne jest jeszcze trzymanie z boku tego, co wyobrażamy sobie jako pracę policji. To wszystko jest fikcją, to nie jest prawdziwe – trening na początku jest tylko treningiem, to nie jest prawdziwy sprawdzian umiejętności, można go przerwać bez problemu. Tak samo ćwiczenie zatrzymania uciekiniera – to tylko teoria, na którą bohaterowie nie zwracają uwagi, gdy rozgrywa się obok nich. Tak samo główna bohaterka – nasza protagonistka! – nie jest prawdziwym policjantem. To jest bardzo ważne dla niej – brakuje jej autorytetu, nie ma posady, nikt nie traktuje jej poważnie. Motyw ułudy przewija się przez cały seans, w końcu mordercy też oszukują w tej historii – by coś zyskać, czy jest to lepszy lokal albo kolejna ofiara. Co reżyser robi w tej sytuacji? Umieszcza na drugim planie takie tuzy jak Roger Corman czy George A. Romero, byle tylko odwrócić naszą uwagę od głównej bohaterki. Poświęca długi czas, by przedstawić nam postać Lectera. Zanim w ogóle zobaczymy go na oczy, już usłyszeliśmy o nim mnóstwo informacji, nawet całe historie, wkraczamy do pokoju, mając już o nim zdanie, a następnie to nasze stanowisko wokół niego jest obiektem naszych wewnętrznych debat i ulega zmianom. Gdy widzimy go we własnej osobie, wszystko wokół wskazuje na tę postać – język filmowy, wystrój wnętrz, kontekst. Jesteśmy skupieni na nim i to uczucie jest bazą, na której buduje się cały film. Na koniec mamy wrażenie, jakby to on był bohaterem, chociaż był na ekranie przez jakąś dziesiątą część czasu projekcji. Tylko tyle, ale zrobiono wszystko, by zdominował „Milczenie owiec„, przykrył cały tytuł swoim cieniem.

Gdzie w tym wszystkim jest faktyczna protagonistka: Clarice Starling? Otrzymuje swą prezentację, ale stonowaną i pozbawioną konkretnego przekazu. Widzimy ją podczas ciężkiego treningu, ale co to ma nam o niej powiedzieć? Trudno powiedzieć. Następnie zostaje zaangażowana do sprawy, ale nie z poważnego powodu. Ot, by upewnić się, że spróbowano wszystkiego. Nie jest najlepsza na roku, nie ma sukcesów w tego typu sprawach. Clarice po prostu jest – i tak ma być, właśnie dlatego, że „Milczenie owiec” jest filmem o niej, a raczej: o jej walce o zyskanie miejsca na pierwszym planie. To było trudne zadanie od strony technicznej i autorzy podjęli słuszną decyzję wizualizowania tego procesu nie poprzez osłabianie głównej bohaterki, ale poprzez skupianie uwagi odbiorcy na innych elementach. W takim otoczeniu Clarice Starling walczy – wobec innych, ale przede wszystkim wobec samej siebie. Marzy, pragnie i zostaje ostatecznie poddana koszmarnym wyzwaniom, ale daje radę. Bo to jest możliwe. To dosyć przewrotne, że pozornie zwyczajny kryminał może oferować tak osobistą i uniwersalną opowieść. Teraz oglądam ten film któryś raz i jestem zaskoczony, jak dobrze reprezentuje on moment stania w tłumie z podniesioną głową, kiedy wszyscy wokół patrzą na ciebie z góry, a tobie pozostaje tylko trwać i czekać na moment, kiedy udowodnisz swoją wartość. Im, wszystkim wokół – ale przede wszystkim sobie.

Co więc zostało osiągnięte?

Jeden złapany, jeden uciekł. Równowaga została zachowana – coś poświęcono by inne zyskać, ale morderstwa będą trwać. Problem istnieje. Reżyser trzyma się tej nuty bardzo mocno – chwyta ją i pokazuje ją widzowi wraz z napisami zamykającymi produkcję i nie puszcza jej aż do końca. Co więc tak naprawdę zostało osiągnięte? To bardzo dojrzała decyzja, sprowadzająca na ziemię tę niewydarzoną historię o więzieniach będących fortecami, zbrodniarzach będących psychopatami i geniuszami, rzadkich owadach i policjantach mających szczęście. To też sztuka, która udała się niewielu (ostatnio choćby „Luther” nie dał rady i ukazuje Londyn jako miasto uginające się od psychopatów pierwszej klasy).