Między słowami („Lost in Translation”, 2003)

Między słowami („Lost in Translation”, 2003)

31/12/2013 Opinie o filmach 0
miedzy slowami
miedzy slowami
Sofia Coppola
Scarlett Johansson & Bill Murray
Tokio

Film o pogodzeniu się z samym sobą. O życiu ze sobą, z rzeczywistością, stanem obecnym, konsekwencją tego, co było kiedyś i zaakceptowaniu tego, co jest.

Charlotte skończyła filozofię, do Tokio trafiła u boku męża, który ostatnio pracuje tu jako fotograf. Wychodzi na całe dnie, więc większość czasu ma dla siebie. Bob to starszy aktor, który od dawna nie zrobił filmu, a do Tokio trafił, aby kręcić reklamę alkoholu. Oboje zamieszkają w tym samym hotelu, będą się mijać w windzie, w barze późnym wieczorem, gdzie zajrzą, by uleczyć bezsenność…

Za pierwszym razem, gdy go oglądałem, chyba nie mogłem się zdecydować, jak bardzo go lubię. Poza tym faktem naprawdę myślę, że to film, który trzeba obejrzeć przynajmniej dwa razy. Przy pierwszym seansie szkodliwie działa przyzwyczajenie, przeczucie graniczące z pewnością o tym, co się zaraz wydarzy. Młoda dziewczyna bez pomysłu na siebie, stary wypalony aktor – jak to się może skończyć? Były już takie historie, ta jest ładnie nakręcona i zagrana, ale po co znowu o tym kręcić? To będzie do bólu typowe. Prześpią się ze sobą, będzie z tego romans stulecia, będą razem szczęśliwi, jak nikt inny nigdy nie był i nie będą wiedzieli co zrobić, a na końcu i tak wybiorą swoje stare życie, bo tak. Co niby wyróżnia ten tytuł, poza nazwiskiem reżyserki?

Trzeba to obejrzeć do końca, dowiedzieć się, że to historia o zupełnie czymś innym, i następnie podejść do niego z pełną świadomością, co się ogląda.

Film o pogodzeniu się z samym sobą. O życiu ze sobą, z rzeczywistością, stanem obecnym, konsekwencją tego, co było kiedyś i zaakceptowaniu tego, co jest. A jednocześnie – o patrzeniu w przyszłość, na podstawie nowo zdobytej wiedzy i doświadczenia. Z optymizmem i satysfakcją. To również jest film o wyborze „czy z nim/nią zostać”, ale bardziej pod względem znalezienia siły, by podjąć decyzję.

I chyba nie ma takiego drugiego filmu, a ten robi, co zamierzał, właściwie bez jednego potknięcia. Uwielbiam ciszę w tym filmie, chociaż nie ma tu jakoś mało dialogów. Uwielbiam spojrzenie między Charlotte i Bobem, które trwa i trwa, bez słowa wypowiedzianego na głos. Uwielbiam klimat, przypominający swoistą medytację, tylko niepolegającą na głupim siedzeniu w miejscu. I do dziś pamiętam wrażenie, jakie wywarło na mnie ujęcie Scarlett Johansson siedzącej na parapecie, a za oknem widać Tokio z wysokości 50 piętra. Bo teraz oglądam i czuję dokładnie to samo. Moment geniuszu.

Zresztą, jeden z wielu. Można to było kręcić wszędzie, ale wybrano Tokio, by m.in. przez zwykłe spojrzenie wyrazić pragnienie zaakceptowania samego siebie (Charlotte oglądająca tubylców grających na automatach). Można było zatrudnić wielu aktorów, a wybrano Billa Murraya. Zwróćcie uwagę na drobiazgi, jak pomiędzy dwiema scenami spotkania się widać pojedyncze migawki tego, co robili, kiedy byli sami.