Krzysztof Kieślowski
Ojciec z Wołynia, mama z Bydgoszczy. Ja pierdolę. Pobrali się w Warszawie, we wrześniu 1939 roku. Uczył się na strażaka, ale odpadł po paru miesiącach. Poszedł na studia teatralne, bo prowadził go członek rodziny. Chciał zostać reżyserem teatralnym, ale brakowało mu papieru na to, więc poszedł w międzyczasie na filmówkę w Łodzi, gdzie zapewne pił z Polańskim i Wajdą, ale najpierw był dwa razy odrzucony. Groziła mu kariera w wojsku, więc był studentem sztuk pięknych i przeszedł na dietę, która zapewniłaby mu zwolnienie z przywdziewania munduru. W szkole porzuca marzenia o teatrze, teraz chce robić dokumenty.
„I’m having one good characteristic, I am a pessimist. I always imagine the worst. To me the future is a black hole.” – Kzysztof Kieślowski
Personel (1975)
Film to taka sztuka, która zna wielu, ale też trudno znaleźć kogoś, kto ją zna. Może 2 osoby w tym kraju wiedzą, na czym polega praca reżysera, ale to on się wyróżnia i na nim opiera się często promocja. Czasem zamiast niego jest aktor/aktorka. Raz na parę lat jest film reklamowany nazwiskiem scenarzysty. Widzowie zwrócą jeszcze uwagę na muzykę, zdjęcia. A kostiumy też trzeba uszyć. Personel opowiada o życiu początkującego pracownika teatru, zajmującego się właśnie kostiumami razem z całą gromadą sobie podobnych. Świat mały, będący z tyłu, siedzący cicho, ale mający swoją rolę do odegrania.
Ta opowieść to portret ówczesnej Polski w sposób, który nie rzuca się w oczy. Tylko raz jedna z postaci mówi, że na to wszystko trzeba spojrzeć szerzej – wszędzie indziej jest to prosty, skromny film o młodym człowieku zagubionym w życiu, dostający pierwszą pracę, poznający pierwszych dorosłych ludzi i zafascynowany duszą swojej pracy. Przypadkowej kobiecie w metrze opowiada o „momencie prawdziwego szczęścia”, gdy nadchodzi premiera i kurtyna idzie w górę… Lubię tę scenę. Lubię cały film.
Ale tak. To stary teatr, w którym grają stare sztuki, mało ludzi przychodzi, pracownicy są źle traktowani, żyją normalnie jak ludzie tak bardzo, że ledwo widać klosz nad ich głowami niepozwalający się wyprostować i podnieść głowy. W pewien sposób, to film genialny w swojej metaforze. Jest zaskakująco żywy. Połowa scen wygląda jak dokument, z kamerą wśród pracowników teatru – dziś nawet łatwo zapomnieć, że główną rolę gra Juliusz Machulski, a na drugim planie włóczy się reżyser Ćmy, Tomasz Zygadło. Fabuły tu niewiele, jakby przez połowę filmu nic się nie działo. Bohaterowie żyją swoim życiem – nawet pod koniec, pomiędzy dwoma zwrotami akcji tworzącymi tak naprawdę całą tę produkcję, główny bohater proponuje założenie kabaretu. Zupełnie jak pod koniec odcinka w serialu, rozpoczynają wątek, który będzie kontynuowany w przyszłości.
Zakończenie jest najlepsze. Personel oglądałem teraz kolejny raz, wiele lat od pierwszego seansu, i pamiętałem tylko tę jedną scenę. Jego klasę tworzy optymizm w oparach smutnej rzeczywistości. Widz wie na 90%, jaka jest prawda, co się naprawdę stanie, ale jednocześnie zatrzymano się w tej sekundzie, gdy wciąż jest możliwa inna droga. Ta chwila staje się wtedy wiecznością, pełną dobra i uśmiechu. Takie otwarte epilogi mogę lubić – niby nie ma pewności, ale to tak naprawdę jedynie oszukiwanie się. Zakończenie będzie tylko jedno, ale też trudno wskazać moment, w którym reżyser nakazuje oglądającemu tak myśleć. Podobnie jak z całą resztą tej opowieści, tutaj też widać chłodny obiektywizm narracyjny.
Mały, duży film.
Szpital (1977)
Kieślowski zagląda na jedną dobę do polskiego szpitala. Znowu daje upust swojemu pragnieniu, aby przyjrzeć się drugiemu człowiekowi, i przy okazji zostawia miejsce dla widza. Dla jednych jest to dokument o braterstwie. Dla innych o ponadczasowych warunkach polskich szpitali. Mnie zachwyca zdolność reżysera do znalezienia czegoś w tym co zastał.
Amator (1979)
Panu Moszowi urodziła się córka. Z okazji jej narodzin wpadł na pomysł, by kupić kamerę i zrobić swojemu dziecku zdjęcia co roku, zarejestrować jej dorastanie. W tamtych czasach kamera to była droga zabawka, więc zakład, w którym Mosz pracuje, postanawia to wykorzystać. Zleca mu nakręcenie małej uroczystości, która tu niedługo będzie mieć miejsce. Ot, ważni ludzie przyjadą, trzeba to upamiętnić. W ten sposób zaczyna się coraz bardziej zażyła relacja Filipa Mosza z nowym nabytkiem…
To opowieść pełna życia i naturalizmu. Człowiek dostaje kamerę, bawi się z nią, fascynuje się jej możliwościami. Idzie do kiosku i kupuje te same gazety co widz, rozmawia z prawdziwym reżyserem, opowiada z pasją o sztuczkach filmowych które same później w Amatorze znajdą miejsce. Film pełen takich drobiazgów, nawiązań i prawdy. Podobał mi się rozwój bohatera, jak zaczął mieć problemy z opisywaniem rzeczy słowami, mówił tylko: „Och, gdybym tylko mógł ci to pokazać… to trzeba zobaczyć!”
Z początku wygląda to na opowieść o utracie rodziny na rzecz pasji. Od samego początku mało subtelnie reżyser wtyka postaciom różne uwagi, w stylu „Ja mam tylko znaczki” i nadnaturalną obawę żony, który od samego początku przeczuwa, jak się to skończy. Wolałbym co innego, by drugi plan coś z tym robił, by bohater nauczył się balansować te dwie rzeczy, zamiast ignorować jedno na rzecz drugiego, by był dojrzały. Kieślowski miał jednak inny styl, i to też dobrze. Bo ostatecznie, film jest o czym innym.
O relacji artysty z tym co tworzy, o poczuciu odpowiedzialności za to, co one zrobią. O konflikcie z samym sobą, czy jest się na tyle dobrym, by zabrać głos, by ponieść konsekwencje, by je przewidzieć? I dalej: o sztuce, o jej roli w życiu, o życiu i społeczeństwie… Ostatnie sceny na polu były dla mnie niespodzianką, bardzo poważną i dojrzałą.
…Gdybym był reżyserem, pewnie dałbym nawet i wyższą ocenę. Ja jednak jestem „scenariuszowy”, stąd to nie do końca moja bajka…
Obecnie Krzysztof Kieślowski znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #1
Top
1. Krótki film o miłości
2. Dekalog IV
3. Krótki film o zabijaniu
4. Bez końca
5. Personel
6. Podwójne życie Weroniki
7. Amator
8. Trzy kolory: Niebieski
9. Dekalog II
10. Dekalog I
11. Przypadek
12. Dekalog III
13. Dekalog V
14. Trzy kolory: Czerwony
15. Z punktu widzenia nocnego portiera
16. Gadające głowy
17. Murarz
18. Blizna
19. Trzy kolory: Biały
20. Szpital
21. Spokój
22. Refren
23. Byłem żołnierzem
24. Zdjęcie
25. Tramwaj
26. Siedem kobiet w różnym wieku
Ważne daty
1941 – urodziny Krzysztofa
1957 [16] – Krzysztof zaczyna chodzić do Państwowego Liceum Techniki Teatralnej w Warszawie
1964 [23] – przyjęcie na kierunek reżyserski
1967 [26] – małżeństwo, będą razem do jego śmierci
1968 [27] – Krzysztof decyduje się zacząć tworzyć filmy dokumentalne
1972 [31] – urodziny córki
1975 [34] – debiut pełnometrażowy
1976 [35] – początek współpracy z Jerzym Stuhrem
1984 [43] – początek współpracy z Arturem Barcisiem, Krzysztofem Piesiewiczem i Zbigniewem Preisnerem
1988 [47] – Krzysztof prawie kręci 13 filmów w mniej niż 12 miesięcy
1993 [52] – wychodzi książka „Kieślowski o Kieślowskim” oparta o wywiady z nim
1994 [53] – Krzysztof odchodzi na emeryturę, ale później pracował nad kolejną trylogią filmową (inspirowana Boską Komedią), która miała być reżyserowana przez trzech innych reżyserów
1995 [54] – wychodzi film biograficzny: Krzysztof Kieślowski: I’m So-So
1996 [54] – śmierć Krzysztofa podczas operacji serca, spoczywa na Powązkach i ma zajebisty grób. Harvey Weinstein pisał mu mowę pogrzebową, jako dystrybutor jego ostatnich filmów na terenie US.
2010 – jeśli dobrze liczę, w tym roku zaczęła się pierwsza edycja festiwalu filmowego w Sokołowsku Hommage a’ Kieslowski, gdzie Krzysztof spędził część dzieciństwa
Przypadek (1981)
Witek. Dorosły mężczyzna, mający za sobą śmierć matki, pierwszą miłość, jest w trakcie studiów. W ostatnim telefonie od ojca słyszy: „Nic nie musisz”. Wtedy „stracił powołanie” do studiów, jak to określił, i chce wyjechać. Pobiegł za pociągiem, ledwo go łapiąc…
Pomysłem na film było pokazanie trzech wariacji na temat życia bohatera – co by się stało, gdyby nie dogonił owego pociągu, lub czego nie zauważył w trakcie biegu za celem – i złożenie tego wszystkiego po sobie. To dosyć ryzykowne, bo chyba każdy pomyślał to samo co ja: „Zdarzyło się co innego… I co z tego? Przypadek ma wpływ na życie, więc… co?”. Długo nie łapałem legendy tego filmu – zdążył na pociąg lub nie, a potem już można było tylko wypychać taśmę filmową, dając byle jaką historyjkę.
Ale może chodziło o coś innego – może chodziło o to, że przypadek wpływa na decyzje, które staną na naszej drodze, ale koniec końców to tylko inna skórka dla tego samego, na co sam się człowiek zdecydował. To mi się podoba, naprawdę. Kieślowski miał wiele pomysłów na akcję i nie ogląda się tego jak „nudnego polskiego kina”. Tym lepiej, że w tle dzieje się więcej niż wychwyciłem i konkretne wersje życia Witka tworzą razem pewną całość o nieco szerszym wymiarze niż po prostsze „moralność ma wpływ na wybory”.
Ależ ta Warszawa była czysta w latach 80!
„Nie będziesz mieć bogów cudzych przede mną„, zobrazowane przy pomocy ojca matematyką, pokładającego całkowitą wiarę w nieomylność liczb. Można to oczywiście odczytywać w płaski religijny sposób – ja wolę widzieć w tym przypowieść o niepoleganiu na obcych siłach, tylko na sobie samym. I byciu odpowiedzialnym.
I to wszystko. Seans trwa 55 minut i jest bardzo prosty. Precyzja scenariusza jest idealna, nie ma tu elementu zbędnego lub takiego, który został nie do końca rozbudowany. Świat zbudowano, postaci stworzono, i każdy element składowy doznał spełnienia. Jedynie do końcówki mam zastrzeżenia, trochę się ciągnie. Narracja filmowa poprowadzona bezbłędnie.
Humanitarny film. Bardzo go lubię.
„Nie będziesz brał imienia Pana Boga twego nadaremno„, czyli dramat kobiety, której mąż prawdopodobnie umrze. Jego zgon będzie oznaczać, że zatrzyma dziecko, które ma z innym mężczyzną. Jeśli wyzdrowieje, będzie musiała dokonać aborcji, co z kolei oznacza, że straci życiową szansę, by mieć potomka.
Dramat niekoniecznie pode mnie, do tego całe założenie ma jeden konkretny problem: niewiele można z nim zrobić poza czekaniem i życiem ze świadomością tego, co nadciąga. Nie ma tu miejsca na akcję, więc… jest trochę monotonnie. Szczególnie pierwsze 15 minut miało problem by mnie „chwycić”. Potem jest nieco lepiej, Janda razem z głosem Fronczewskiego sprawiają, że tej historii nawet nie idzie kwestionować. Akceptuje się jej reguły i czeka na rozwój wydarzeń.
Nie bardzo widzę związek z dekalogiem. Domyślam się, że chodzi o to, iż czasem nie wiadomo, o co prosić, ale wybór zostanie podjęty, w tę lub drugą stronę, i trzeba się zdecydować. I lepiej najpierw to dobrze przemyśleć. Takie sobie.
Końcówka wiele dodaje do finalnej oceny. Ciekawe, czy zaplanowali to ujęcie ze szklanką…
„Dzień święty święcić„. Dosyć naturalne, że wybrano Wigilię jako czas akcji. Janusz gra Mikołaja przed dziećmi, potem do Kościoła. Na ulicach pusto, dzieci idą spać, dorośli przy kieliszku składają sobie życzenia… i tu do drzwi dzwoni domofon. Janusz udaje, że ktoś go poinformował o typie kręcącym się koło jego samochodu. Tak naprawdę jednak schodzi na dół i spotyka tam Ewę. To ona dzwoniła. Edward zaginął, chce by Janusz pomógł go jej szukać.
Film niemal kryminalny, bo i zagadka naprawdę wciągająca. Kim są dla siebie Ewa i Janusz, jaka jest ich przeszłość, co stało się z Edwardem? Fabuła jest naprawdę satysfakcjonująca, rozgrywająca się w ciągu kilku godzin, od późnej nocy do wczesnego ranka. Klimat polskich świąt, polskiego miasta, noc i Kieślowski. Tym razem nie jestem do końca pewien – inni piszą, że „święcić” oznacza wg filmu „spędzanie tego dnia z wyjątkową osobą”, ale nie jestem przekonany, by tylko o to chodziło. Podczas gdy wcześniejsze „Dekalogi” można wyraźnie na różne sposoby interpretować w związku ze swoim mottem, tak ten nie wydaje się mi z nim powiązany.
Dlatego traktuję go jako najsłabszy do tej pory, ale też bardzo ciekawy i stanowiący w pewnym stopniu wyzwanie dla oglądającego. Narracja filmowa czy skalowanie obrazu do czasu, który mają, jak zwykle, bezbłędne. Może z wyjątkiem sceny, w której opowiadają sobie, jak spędzili tamten wieczór… mało naturalne i płynne.
„Szanuj swoich rodziców„. Tego epizodu obawiałem się, bo nie podoba mi się idea kazania komuś szanowania drugiego człowieka. Kieślowski obrazuje to przekazanie zupełnie od drugiej strony – uczy o tym, że rodzicem nie jest się z automatu, tylko trzeba na to zapracować. Historia: Michał przed wylotem w sprawie służbowej zostawia (przypadkiem?) swojej córce Annie list, zatytułowany „Otworzyć po mojej śmierci”. Anna jest już dorosła, uczy się aktorstwa, i długo ze sobą walczy, by zajrzeć do koperty. Jednak gdy ojciec wraca do kraju, ona na lotnisku recytuje mu z pamięci cały list, który napisała jej matka, która umarła parę dni po jej urodzeniu. A w nim stoi jak byk, że Michał nie jest ojcem Annny…
A potem wszystko się zmienia. Główny motyw związany z dekalogiem odchodzi na bok, a wszystko skupia się na dwójce głównych postaci, ojca i przyszywanej córki, którzy zaczynają prowadzić dialog… bardzo mi przypominający Ayn Rand. Dwoje ludzi próbujących się nawzajem poznać, rozszyfrować, dojść do prawdy, do samego sedna o sobie samym i tej drugiej osobie. Jakie były intencje za każdym ruchem i słowem? Tylko czytając „Atlas zbuntowany” miałem poczucie równie głębokiego wejścia w czyjąś psychikę.
Jak nazwać relację dwojga ludzi, którzy żyją ze sobą tak długo, kochają się, ale przecież nie są rodziną? A to dopiero początek. Nie chcę wiele zdradzać, ale to kolejny niezwykle ciekawy i pomysłowy film Kieślowskiego. Z jeszcze lepszym cameo Barcisia niż w „Trójce„.
„Nie zabijaj” – czyli „Krótki film o zabijaniu” obcięty o jakieś pół godziny. Chłopak zabija taksówkarza i teraz czeka go wyrok śmierci. W tym wypadku mniej znaczy… mniej. Teraz jest to historia bardziej nakierowana na konfrontację dwóch zabójstw, obu brutalnych, bezosobowych i nienaturalnych, do tego obrzydliwych. Dobrze się stało, że wydano również wersję rozbudowaną, z dłuższym początkiem, dodatkowymi scenami, które dodają kolejny wymiar tej historii. Tamta jest ciekawsza i bardziej szokująca. A także – ją pierwszą obejrzałem.
„Dekalog V” sam w sobie – to dobry film. Początkowe monologi o prawie to znakomity wstęp, pomysł z brunatnym filtrem obrazu znakomicie pasuje do klimatu. Baka i Gajos to mistrzowie, tylko Barciś pojawia się tak jakoś… niezwyczajnie.
I chyba w „Krótkim filmie…” nie ma tej ostatniej sceny z Gajosem krzyczącym w lesie „Nienawidzę!”
Coraz większy szacunek mam do tria Kieślowski-Piesiewicz-Preisner. Scenariusz znowu taki prosty jak w „Krótkim filmie o miłości”, też bardzo proste (fabuły nawet nie ma co streszczać), a tyle szczegółów i precyzji w budowaniu postaci dramatu, relacji i ich przeżyć… a także narracji. Pierwsza połowa filmu to niewiele znaczące fragmenty, scenki, mruknięcia, przebłyski. A tak łatwo są one potem połączone.
Podoba mi się to, że tonacja filmu nie jest do końca turpistyczna. Pierwsze morderstwo ciągnie się w nieskończoność – człowiek twarda bestia, nie da się jej tak po prostu zabić. Ślina, prychanie, walka, brak ustępstwa i pozwolenia, a na końcu krew. A ja to oglądając, nie czułem się jak gówno. Aż szok, że to naprawdę polskie kino. Jednak tak się da przedstawić równie drastyczne widoki bez wywoływania u mnie odruchu wymiotnego lub chęci wyłączenia.
Spodobał mi się pomysł na postać zabójcy. Jego motywacje podano dosyć subtelnie w kilku miejscach, ale już choroba psychiczna jest tylko przypuszczeniem. Na początku filmu wydaje się normalny, ale pod koniec zachowuje się jak dziecko. I nie czułem, że to środek do czegoś, do zmuszenia mnie bym coś poczuł. Potraktowano to w dosyć zimny sposób, zaobserwowano coś naturalnego, co się po prostu wydarzyło.
Plus dobry Artur Barciś.
Ciekawe, że w niektórych miejscach Warszawy dodali tylko reklamy, a reszta taka sama jak wtedy.
Cudowny film. Sposób, w jaki jest skonstruowany, wykorzystanie kontrastów, języka filmu. Wszystko takie delikatne, subtelne, miękkie i lekkie… oraz poważne. Przez pierwszy kwadrans można oglądać i nie być świadomym żadnych dialogów, poza jednym istotnym momentem. Przez resztę czasu tylko obraz, obraz, obraz… cudowne. Kieślowski pokazuje i to wszystko, czego trzeba. Bohater smaruje sobie bułkę, spogląda przez teleskop, czeka, aż kobieta po drugiej stronie również zacznie jeść, i równocześnie z nią zjada pierwszy kęs. A widz rozumie w tym momencie o wiele więcej, niż słowa mogą wyrazić. Bohater wykonuje telefon, niczego nie mówi, a ona po chwili ciszy nazywa go bydlakiem i się rozłącza. A widz słyszy tę jedną inwektywę, widzi niewinną i młodą twarz Olafa Lubaszenko, i coś mu się tu nie zgadza… cudowne uczucie. Takich kontrastów jest tu mnóstwo.
Rewelacyjnie mi się to oglądało, chociaż nie mam zielonego pojęcia, czemu aż tak lubię ten film. To prosta opowieść, bez żadnego skomplikowania, do tego bardzo krótka i tak naprawdę niewiele się dzieje, ale umiejętnie stworzono tę banalność, u postawy jest sporo szczegółów dotyczących przeszłości bohaterów, ich dotychczasowego życia i rzeczy mających miejsce, zanim zaczął się film. Miałem to poczucie, że scenarzysta wiedział, o kim opowiada, i nie rzuca zdań, byle tylko o czymś gadali. Niby jest to film o czymś niewielkim, jak uścisk ręki (przesadzam). A może właśnie dlatego tak to lubię, bo poświęcono pełny film czemuś tak małemu?
Czołowy moment, blisko końca: „Jak on ma na imię?„
Podwójne życie Weroniki (1991)
Kieślowski urzeczywistnia bajkę. Ruchoma fantazja o ludzkości, interpretacja naszych myśli i uczuć, których nie jesteśmy w stanie wytłumaczyć albo zrozumieć. Kieślowski mawiał, że na podstawowym poziomie nie ma między nami żadnej różnicy, bo jak nas boli ząb, to każdego boli tak samo. Każdy zainteresowany tematem wie, że to kiepski przykład, bo są różne rodzaje bólu i każdy inaczej sobie z nim radzi, ale no, intencje Krzysztofa są dobre. Wystarczyło tylko powiedzieć, że nikt nie chce, aby ząb go bolał. Stąd też mój brak przekonania do jego fantazji, o której opowiada w „Podwójnym życiu…”. Parze dusz, mieszkającej w innych miejscach świata, między którymi jest więź. Gdy jedno umiera, drugie czuje jego brak. Nie wiedzą o swoim istnieniu, więc nie umieją tego wytłumaczyć lub opisać. Wiedzą tylko, że to czują.
Jest więc w tym trochę „Pozostawionych”, tylko brakuje konkretnej fabuły czy opowieści. Seans mija na poznawaniu polskiej Weroniki, następnie czujemy jej stratę, by w końcu poznać francuską Weronikę i obserwować, jak próbuje racjonalizować swoje odczucia, by w końcu poddać się i wykorzystać swoje emocje do tego, co najważniejsze; nawiązania kontaktu z drugim człowiekiem. Tutaj jest to ojciec. Sam osobiście czuję, jakby to zakończenie było urwane.
Chociaż to może jest jakiś sposób. Po seansie, tak jak bohaterowie, nie możemy uchwycić tego, co czujemy. Pamiętamy tylko barwy. I ludzi. A potem jest śmierć.
Najnowsze komentarze