Mel Brooks
Był w moim dzieciństwie. Ostatni film nakręcił niedługo po moich urodzinach - od tamtego czasu wydawało się, że jest o nim cicho, gdy to nadal tworzył, zdobywał nagrody i zaskakiwał energią. Za trzy lata będzie świętować setne urodziny, a właśnie napisał scenariusz do nowego serialu - nie jest zbyt wysoko oceniony, ale to już inna kwestia. Oto Mel Brooks i przegląd jego twórczości.
„We have much to do and less time to do it in.” – Mel Brooks
Chciałbym tutaj dodać, że pan Brooks jest jak South Park, ale aż tak nie będę się zapędzać – stworzył w końcu tylko kilka filmów, z czego jakaś połowa to klasyki. Reszta nie jest zbyt reprezentatywna, ale to klasyki są tutaj najważniejsze. Każda z osobna jest świetną komedią, ale połączone razem pokazują coś więcej. Niestety w tym miejscu skupiam się na nim jako reżyserze filmowym – w końcu jego kariera komika stand-up’owego jest dziś trudna do prześledzenia, a karierę musicalową mógłbym poznać co najwyżej z ukrytej kamery na YouTubie. Zresztą, robię to dla samej zasady – tutaj mówię o reżyserach, a Mel Brooks był wyjątkowy, bo w końcu mało wiedział o języku filmowym. Wiedział za to mnóstwo wiedział o języku komedii. I taki gatunek właśnie tworzył, a przede wszystkim: parodie. Dzisiaj to jest zapomniany gatunek, ponieważ ostatnio, gdy ludzie jeszcze kojarzyli ten gatunek, to kojarzyli przede wszystkim z wulgarnym humorem, obleśnymi żartami i lichym połączeniem z materiałem źródłowym. Gatunek więc umarł, ale kiedyś był ojcem pięknych, inspirujących produkcji, które dostarczały nam naszych ulubionych żartów, gagów, postaci. Te filmy miały styl i polot, grali w nich faktyczni aktorzy. W czasach takich tytułów tworzył Mel Brooks, będąc obok Woody’ego Allena czołowym komikiem lat 70. w Ameryce.
Mel Brooks korzystał jednak z wulgarnego humoru. Gorszącego humoru. Niekiedy pewnie nawet obraźliwego humoru, ale chyba tylko patrząc na to z perspektywy czasu (jego filmy z całą pewnością są seksistowskie i wykorzystują każdą okazję do seksualnej dwuznaczności albo ukazania kobiet jako męskiej fantazji, obiektu seksualnego). Dość powiedzieć, że w jego parodii westernu jest scena, jak siedzą przy ognisku, jedzą fasolę i każdy po kolei wypuszcza masywne gazy. Przez dobrą minutę słyszymy wyłącznie pierdzenie. I to jest piękne, bo to w końcu film śmiejący się z idealizacji Amerykanów okresem podboju Dzikiego Zachodu, mitologizowania tamtych wydarzeń i ludzi: strzelanin w samo południe, szeryfów i bandytów, idealnego życia. Pokazanie, że ci ludzie musieli mieć nieludzkie gazy od takiego stylu życia, jest wręcz obowiązkiem. Poza tym Mel Brooks w swojej karierze adoptował radziecką powieść satyryczną, śmiał się z kina Alfreda Hitchcocka, monster movie ze studia Universal lat 30. czy też filmów o Robin Hoodzie. I pokazywał za każdym razem, że wkładał mnóstwo pracy w to, aby zrozumieć materiał źródłowy – co podoba się widzom, co warto tam wyśmiać, co powinno się wyśmiać, co można wyśmiać. Często osiągał efekt, który można pomylić z oryginałem – naprawdę jestem przekonany, że takiego Młodego Frankensteina najlepiej komuś pokazać bez mówienia mu, że to parodia, ani nawet komedia. Niech odkryje to stopniowo we własnym zakresie.
Najlepsze chwile w karierze tego człowieka, to finały: piękne zakończenie Dwunastu krzeseł, huragan atrakcji w Płonących siodłach czy traktowanie potwora z sercem, przez co to serce dostaje (Młody Frankenstein). To pokazuje, że chociaż te produkcje często są ciągiem gagów bez większego wpływu na opowieść, to jednak autorzy myślą o nich jak o samodzielnych produkcjach, na które chcą zaprosić widzów nie tylko dlatego, że ci już widzieli ten lub tamten film. Nie, oni mają dla nich własne wspaniałe sceny, własne zapadające w pamięci postaci. Nie oglądamy filmu Mela Brooksa, bo to udana parodia czegoś, co lubimy. Oglądamy Mela Brooksa, bo to udane komedie.
Właśnie: lubimy. Coś czuję, że gdyby dziś wyszła parodia takich Gwiezdnych wojen, to byłaby kierowana do osób, które ich nie lubią. Mel Brooks kierował się do fanów parodiowanych tytułów. Może to różnica w podejście, może różnica czasów. Wiem, że wyszły dwa pierdyliardy parodii Star Wars, ale ja mówię o filmach pełnometrażowych, nie esejach i filmikach na YouTubie.
Po zakończeniu kariery reżyserskiej nadal grał w telewizji – zaliczył kilka dubbingów i występów gościnnych tu i tam. Zaczął przerabiać swoje klasyki na musicale, niektóre z nich przerabiano z powrotem na film. Jego sztuka potrzebuje czasu, by za sztukę być braną – w końcu to tylko parodie i banał dla wielu, ale im więcej mija lat, to tym bardziej tęsknimy do czasów, gdy w kinach można było zobaczyć dobrą komedię. Albo w ogóle komedię, która umie się zamknąć w czasie 90 minut. Albo parodię, która poświęca czas, by zrozumieć materiał, z którego zaraz będzie się śmiać – ale nie tylko nabijać, kpić czy wyśmiewać, ale poprzez humor powiedzieć coś więcej. Pokazać, jak dobre było to, co wtedy sprawiło nam taką przyjemność. To twórca, który mógłby żyć wiecznie, bo zawsze będzie coś, z czego Mel Brooks powinien się śmiać.
Obecnie Mel Brooks znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #96
Top
1. Młody Frankenstein
2. Płonące siodła
3. Dwanaście krzeseł
4. Lęk wysokości
5. Historia świat: Część I
6. Nieme kino
7. Kosmiczne jaja
8. Producenci
9. Robin Hood: Faceci w rajtuzach
10. Dracula – wampiry bez zębów
11. Smród życia
Ważne daty
1926 – Melvin rodzi się na Brooklynie
1931 – urodziny drugiej żony
1935 – Melvin idzie do teatru i zakochuje się w rozrywce, ogłasza potem ojcu, że będzie tak zarabiać na życie (zamiast handlem, jak reszta)
1936 – powstaje film Od wtorku do czwartku, który zainspiruje Melvina do gagu „Walk this way”, który później zainspiruje piosenkę Aerosmith
1937 – powstają Towarzysze broni, jeden z ulubionych filmów Melvina; innym są Złodzieje rowerów (1948)
1940 – pierwsza praca jako komik na basenie czy w hotelu, gdzie pozna Sida Caesara (starszego o 4 lata), u którego dekadę później zacznie pisać; poznał wtedy też Buddy’ego Richa, nauczy się grać na perkusji i zarabiać tak na życie (jedyny instrument, jaki będzie znać do końca życia, pomimo bycia twórcą musicali nie umie czytać nut)
1944 – ukończenie szkoły średniej, służba wojskowa, zmiana nazwiska na Brooks (po matce, Brookman)
1945 – po wojnie jako komik zostaje w armii; mama zagwarantowała mu pracę jako clerk, ale on pojechał do klubów nocnych jako perkusista, zaczął robić stand-up pod nieobecność jednego z regularnych komików
1946 – zwolnienie ze służby wojskowej ze stanowiskiem kaprala
1950 – początek kariery, pisanie skeczy do programu telewizyjnego nadawanego na żywo (Your Show of Shows, aż do 1954 roku); tam pozna Carla Rainera i razem stworzą postać oraz skecz pt. 2000 Year Old Man, który później stanie się samodzielnym bytem w 1960 roku jako album komediowy „na żywo”, kończąc w 1997 roku wydaniem „2000 Year Old Man in the Year 2000”, możecie słuchać jak podcastu
1962 – pierwszy i jedyny rozwód, z którego ma 3 dzieci
1964 – drugie małżeństwo, będą razem do jej śmierci w 2005 roku
1967 – debiut fabularny, pełnometrażowy; w 2001 roku zaadoptuje go do musicalu na scenie (za namową żony, którą nazwał swoim Obi Wanem Kenobim), który z kolei zostanie zaadaptowany do filmu w 2005 roku; początek współpracy z debiutantem Johnem Morrisem, kompozytorem (razem będą pracować dziewięć razy, a sam Morris będzie też robił muzykę do Tropu czy Dirty Dancing)
1974 – początek współpracy z Madeline Kahn, Cloris Leachman i Harveyem Kormanem, później wystąpią u niego w Młodym Franku czy Lęku wysokości
1980 – pierwszy film wyprodukowany przez Brooksfilm (ponieważ widząc napis „A Mel Brooks Film”, widownia mogła liczyć na komedię, a produkował m.in. Człowieka słonia)
1991 – U2 nagrywa Achtng Baby, inspirowane filmem Melvina Producenci
1995 – ostatni film fabularny (Dracula)
1996 – początek serialu Szaleję za tobą, Melvin wystąpi w czterech odcinkach i jego występy gościnne zasłużą na Emmy
2006 – jeden z synów Melvina, Marx, wydaje książkę World War Z, w 2012 roku w końcu wyjdzie coś na kształt adaptacji filmowej
2020 – pierwszy raz miesza się w politykę i publicznie popiera jednego z kandydatów na prezydenta
2023 – chociaż Historia świata, cz. 1 nigdy nie miała mieć drugiej części, w tym roku powstała, wydana i napisana przez Melvina
Dwanaście krzeseł ("Twelve Chairs", 1970)
Nie ważny jest cel i uzyskanie bogactwa. Liczą się tylko wariaci, których poznajemy po drodze.
Rosja, początek XX wieku. Baba umiera i na łożu śmierci wyznaje, że jak przyszła Rewolucja, to zaszyła diamenty w jednym z krzeseł, które posiadała. Tych krzeseł było dwanaście i teraz zaczyna się wyścig szczurów po połowie Rosji za meblami (przeciwnikiem jest oczywiście ksiądz, który spowiadał umierającą). Syn denatki spotka człowieka, który pomoże mu odnaleźć diamenty – to będzie młody Frank Langella, który jednak kiedyś wyglądał inaczej. W życiu nie miał łatwo, przez co nauczył się chwytać każdej okazji oraz cwaniakowania, ale pod spodem jest ten zraniony, tragiczny osobnik, którego życie nauczyło z uśmiechem podejść do każdego wydarzenia. W końcu łatwiej zaufać uśmiechniętemu.
Gagi wypełniają opowieść, która trwa i trwa (film jednak jest naprawdę krótki), a my widzimy, jak przyjaźń tych dwojga ludzi przechodzi kryzysy i je pokonuje. To jeden z najlepszych wizualnie filmów Brooksa – nie żeby była jakaś konkurencja – ale czuć tutaj inspirację epopejami Davida Leana. Aktorzy wykazują się mistrzowskim wyczuciem dialogu, a scenarzysta daje radę dostarczyć wspaniałe zakończenie, które wynosi całą opowieść na wyższy poziom. Wiedzieli, jakie jest serce tej historii i zgodnie z waszymi oczekiwaniami: krzesła nie będą zbyt istotne – w końcu to byłaby marna historia, gdyby te diamenty znaleźli albo nie, bo co z tego? Ale zrealizowano ten zwrot akcji w taki sposób, jakiego jeszcze nie widzieliście. Ten film naprawdę pokazuje, że można zrobić spodziewane zakończenie, które nadal czymś zaskoczy, zapadnie w pamięci, a nawet zapomnimy, że przecież od początku coś podejrzewaliśmy.
Płonące siodła ("Blazing Saddles", 1974)
Mel Brooks pokazuje, jak fajne jest łamanie przyzwyczajeń. Rasowych i filmowych.
Western i budowa kolei, gdzie pretekstowa fabuła oparta jest o jakieś tam niezbyt istotne szczegóły. Generalnie chodzi o to, że małe miasteczko potrzebuje szeryfa, wyznaczono na tę rolę czarnoskórego, który musi teraz uratować okolicę przed bandytami. Pomaga mu w tym zaprzyjaźniony na miejscu eks-rewolwerowiec, który teraz więcej pije niż strzela (w tej roli wspaniały Gene Wilder, jego monolog o upadku jest przezabawny i tragiczny jednocześnie), pokonując jednocześnie rasizm i uprzedzenia.
Wszystko tutaj jest zabawne, rasiści również. Sposób, w jaki nawet nie dostrzegają murzynów i są bardziej zmartwieni losem np. kolei niż kierujących nią czarnoskórych to czysta komedia. Wręcz można by się spodziewać, że gdy czarny zaatakuje białego łopatą, to biały nawet nie zwróci na to uwagi. Przemoc ogólnie jest tu zabawna, nawet gdy widzimy kata przy pracy (wieszającego jeźdźca razem z koniem). Wszystko tutaj zasługuje na wyolbrzymienie i wyśmianie, od niekompetentnych polityków po głupotę zbirów. Każda scena nie służy za bardzo fabule lub postaciom, to okazja do frajdy, wyśmiania czegoś związanego z naszą wizją westernu i tamtych czasów. To żarty uniwersalne, chociaż tu i tam zdarzy się żart mocno osadzony w kulturze popularnej albo ówczesnej („Zabiłem więcej osób niż Cecil B. DeMille”). To krótki film, ale im bliżej finału, tym na więcej twórca sobie pozwala. Wsadza na Dziki Zachód nawet nazistów, a co. Przeszłość i teraźniejszość szybko zaczyna się mieszać, czego podsumowaniem staje się spektakularny finał, bedący jednym, wielkim łamaniem przyzwyczajeń widza. Wszystko po kolei idzie inaczej, bawiąc i otwierając oczy jednocześnie. W 1974 roku to musiał być wspaniały widok podwojony przez zaskoczenie, a dzisiaj zapewne każdy uczeń podstawówki już wie, jak kończą się Płonące siodła. I dobrze, to trzeba pamiętać. Wspsniały film!
Młody Frankestein (1974)
Mel Brooks pokazuje tutaj chyba najbardziej swoje podejście do tematu parodii – jak mocno trzeba materiał źródłowy zrozumieć, odtworzyć jego kluczowe elementy. Ten film naprawdę można oglądać niczym klasyczne monster movie i dopiero stopniowo zacząć zdawać sobie sprawę, że coś tu jest nie tak, a my tak naprawdę oglądamy parodię. To niby kontynuacja – oto wnuk tytułowego doktora jako naukowiec wypiera się dorobku rodzinnego, ale w końcu sam zaczyna w to wierzyć, gdy ma twarde dowody, że całość może zadziałać. A wtedy znowu zaczyna się liczyć mania wielkości i zabawa w Boga, twórcę, Stwórcę. Potwór będzie czym będzie, ale najważniejsze tutaj jest bycie tym, który powołał go do życia. Nowo nabyte życie nie ma znaczenia, ważniejsze jest móc tego dokonać, być autorem tego wynalazku. Te motywy są tu ważne tak samo, co w oryginalnej książce czy filmach. A że są wyśmiane? To nie znaczy, że gorsze.
Już pomijam moją osobistą ocenę filmu z 1931 roku i jego kontynuacji, których w ogóle nie jestem fanem. Słabe to filmy dla mnie. Za to lubię Niewidzialnego człowieka!
Wracając do filmu Mela Brooksa – to seria gagów, które zapadają w pamięci. Ciężkiej, rewelacyjnej, gotyckiej atmosfery, której mógłbym oczekiwać po najlepszych „poważnych” przedstawicielach gatunku. Każdy aktor wygłupia się inaczej, śmiech dosłownie się nie kończy. Wszystko tutaj jest źródłem żartu: postaci, absurdy, sekretne przejścia czy też nieuniknione zbiegi okoliczności. Jak np. co by się stało, gdyby policja nakryła kradzież ciał na potrzeby eksperymentu? Albo gdyby niewidomy człowiek… Był niewidomy i mimo to nalewał zupy gościowi? Mój ulubiony żart dotyczy dziewczynki i zabawy potwora z nią.
Jednocześnie te żarty są faktycznie wyrazem czegoś więcej. Nie tylko miłości do pierwowzoru, ale np. typowy gag Brooksa z błędnie wymawianym imieniem. Tutaj imię jest wymawiane poprawnie, ale bohater upiera się przy innej, by w finale zaakceptować tę oficjalną, tak jak akceptuje swoje dziedzictwo i coś więcej, co się z tym niesie. Doktor u Brooksa zdobywa serce i rozum, bo to mu się daje.
Nieme kino ("Silent Film", 1976)
Ukryta parodia przemysłu filmowego, a przy okazji hołd dla humoru wizualnego.
Bohater – chociaż to za duże słowo, bo tutaj mówimy o grupach niż pojedynczych postaciach – jest reżyserem filmowym z przeszłością: przez alkohol stracił karierę. Teraz chce wrócić na salony i wymyślił, że zrobi to niemym filmem. W latach 70. Dlaczego? Bo w końcu twórcy filmowi zawsze mają niestworzone pomysły, które wbrew oczekiwaniom i zdrowemu rozsądkowi stają się hitami. A producenci tylko bankrutują i panikują, na film nie wyrażą zgody bez gwiazd. Więc niemy film powstaje, dopóki gwiazdy się znajdą. I trzeba kombinować, a zagrożeniem jest jeszcze dodatkowo konkurencja, która nie chce, by upadające studio odbiło się od dna.
Jak to w kinie niemym – muzyka jest tylko z zewnątrz, jak w Grawitacji, podkreślając akompaniamentem brak właściwych dźwięków i melodii, co wypada rewelacyjnie. Żarty same w sobie rzadko są faktycznie pomysłowe i dopasowane do konwencji – na pewno wybija się gag z unoszącym się stołem na widok kobiety. Pozostałe nie są czymś wyjątkowym jak na kino Mela Brooksa i jemu równych – w końcu wizualny humor jest tak samo obecny, co w kinie dźwiękowym. Tutaj tylko bohaterowie nie mogą śmieszyć tym, co mówią, więc korzystają z innych możliwości. Efekt jest oczywiście śmieszny, ale jednocześnie nie mogę napisać, by był szczególnie odmienny względem filmografii tego reżysera. Jakby się nad tym zastanowić, to spora część tego filmu byłaby równie zabawna w kinie dźwiękowym (napisy na ścianach, zachowanie, slapstick), co najwyżej bardziej zabawna, bo by jeszcze doszły żarty słowne.
Niektóre żarty z kolei są dziwnie wykorzystane, bo są wstępem do czegoś, co wydarzy się bardzo późno. Np. żart z puszkami koli z automatu, które lecą, jak chcą. Godzinę później ten automat wróci jako broń w walce z tłumem. Pay-off udany, tylko wcześniej to był po prostu dziwny gag. Zabawa wciąż przednia, chociaż dziwnie… podstawowa.
Lęk wysokości ("High Anxiety", 1977)
Mel Brooks nadal umie w parodie, składa hołd Hitchcockowi w świetnym stylu.
Kolejny piękny przykład podejścia Mela Brooksa, który wyśmiewa sztuczki Alfreda Hitchcocka i jego filmy (co by było, gdyby Ptaki z Ptaków… srały?), ale robi to tworząc przede wszystkim wciągający kryminał z licznymi wciągającymi zwrotami akcji. Psychiatra obejmuje dyrektorskie stanowisko w zakładzie, który pod fasadą pomagania prowadzi inną, ukrytą działalność, a nowy dyrektor tylko w tym przeszkadza. Jak się go pozbyć, bez pozbycia się go i sprowadzenia na siebie kłopotów oraz policji? Jak bohater to przeżyje? Na dodatek jeszcze znajdzie miłość i uratuje ludzi po drodze. To po prostu solidna opowieść ze wszystkimi niezbędnymi elementami takowej.
Sama komedia jest już różna. Niekoniecznie jestem fanem chociażby imitacji sceny pod prysznicem, gdzie dźganie odbywa się przy pomocy gazety – bo chłopak z obsługi miał być poirytowany ciągłym proszeniem o gazetę, ale sama gazeta nie pełni szczególnej roli. Ot, zostaje zmoczona, nikt jej nie może czytać. Żart dla żartu, nawiązanie dla nawiązania. Co prawda dużo tutaj tych nawiązań udało się zmieścić i są one spójne z samą produkcją, erotyka nadal jest wyraźna i widać na kilometr, co twórcy próbują osiągnąć. Hołd dla Hitchcocka został zrealizowany bez dwóch zdań i to po prostu dobry film sam w sobie, sprawna parodia, tylko żarty jako takie rzadko do mnie trafiały. Były już przewidywalne.
Historia świata: Część I ("History of the World: Part I", 1981)
Lubię wygłupy Mela Brooksa i jak ma gdzieś zasady. Śmiałem się!
Coraz trudniej mi pisać coś świeżego, bo to znowu to samo, więc piszę w oparciu o nowe przykłady. Nadal jednak oglądanie daje frajdę, więc… oglądam. Teraz oglądamy epizody inspirowane historią: Francuską Rewolucją, Jezusem czy Hiszpańską Inkwizycją. Twórcy umieją znaleźć tutaj humor: Inkwizycję ubierają w kontekst widowiska musicalowego, a tłum chcący dopaść Króla tak naprawdę zabiera się za jego sobowtóra. Jest tu więc komentarz w koncepcji, same żarty już niekoniecznie trafiają (Leonardo maluje Ostatnią wieczerzę, gdy ta ma miejsce… w sensie gdzie żart?), ale całościowy absurd i wygłupy ułożone w gigantyczny stos nadal mnie bawią. Dobrze, że takie kino istnieje. Kino powinno zawsze umieć śmiać się samo z siebie.
Kosmiczne jaja ("Spaceballs", 1987)
Mel Brooks ponownie pokazuje, że najsilniejszą jego stroną jest łamanie reguł. Głupiutkie to i dobrze!
To przede wszystkim parodia New Hope (łącznie z tym, że oglądamy epizod 54): księżniczka zostaje porwana, żeby coś tam, więc ją ratują, aby do tego czegoś nie doprowadzić. Są tu nawiązania do innych filmów, ale to w sumie podchodzi pod standardową zabawę pana Brooksa przyjętymi zasadami – u swoich podstaw film wyśmiewa standardowe motywy w świecie Star Wars oraz liczne zapożyczenia z innych filmów. Aktorzy dobrze się bawią, żarty tu i tam bawią, ale największa atrakcja to zabawa formą – bohaterowie nie wiedzą, co robić, więc przewijają seans, żeby rozwiązać problem. Albo antagoniści łapiąc bohaterów łapią tylko ich dublerów. Cudowne to jest. John Candy!
– Jestem stryjem kuzyna matki ojca ciotki brata twojego wujka.
– Czym to nas czyni?
– Absolutnie niczym. Tak samo jak ty zaraz będziesz niczym!
Smród życia ("Life Stinks", 1991)
Life’s a bitch and then you die
Z serii: bogacz decyduje się żyć jakiś czas – w tym wypadku miesiąc – bez swojego bogactwa, na ulicy, aby wygrać zakład, a kończy ze zmianą serca. W sensie że otwiera serce na ludzi i potrzeby potrzebujących, zamiast tylko zyski, inwestycje i powiększanie swojego bogactwa. Mel Brooks tym razem decyduje się na spójną fabułę, co rzadko mu się zdarzało, samego siebie częściej obsadza w scenach dramatycznych niż komediowych – co wychodzi mu na zdrowie, pokazując jego zasięg aktorski. Scena śmierci bezdomnego nie jest pogłębiona na poziomie scenariusza, ale aktorstwo pana Brooksa wystarczyło, by ją sprzedać z sukcesem. Humor pasuje, a trudy życia na ulicy bez środków do życia są całkiem wiarygodne jak na taki tytuł. Spanie na ulicach, konflikty z innymi bezdomnymi, osamotnienie i radość znalezienia towarzystwa. Tyle wystarczy.
Większy problem jest taki, że miesiąc na ulicy kończy się ledwo w połowie filmu. Do 60 minuty dobijamy tylko dzięki sekwencje musicalowej – po prostu w tej historii prawdziwą przeszkodą do pokonania nie jest życie, tylko inni biznesmeni. Ci sami, którzy na początku filmu mieli być dobroduszni w porównaniu do protagonisty, który chciał kupić ziemię do złych celów. Oni chcieli ją przed nim uratować w dobrym celu, a teraz, gdy ten wygrywa zakład, to mówią: „Jaki zakład? Idź sobie”. I trzeba odzyskać swoje bogactwo, już po zmianie serca, bo to nie było wcale najistotniejsze w tej historii.
A potem przez 10 minut oglądamy, jak Mel Brooks bije się z bezdomnym na ulicy. Bo tamten powiedział, że był kiedyś bogatszy od niego. Co ja oglądam? Absurd pana Brooksa tutaj działa na jego nie korzyść, bo kończy swój film przy pomocy dwóch garniturów bijących się na koparki. Prawdziwe koparki, które wymagają szkolenia i doświadczenia, a oni wskakują i wywijają koziołki, by w finale jeden złapał drugiego za fraki i trzymał na wysokości dwóch metrów, więc ten się boi upadku (z dwóch metrów) i przeprasza, wyjawia wszystko, co magicznie sprawia, że już jest wszystko fajnie. A to chyba miał być film o tym, że życie zwykłych ludzi jest do bani…
Related
1970 1974 1981 1987 1991 Blog Comedy Mel Brooks Musical Parody Przegląd ranking Retrospektywa reżysera Reżyser Slapstick twórczości
Najnowsze komentarze