Komedianci (1945)

Komedianci (1945)

26/04/2013 Opinie o filmach 0
Marcel Carné

Czterech chłopa adoruje w nudny sposób nudną kobietę. Film, któremu trzeba dużo wybaczyć, począwszy od dziur narracyjnych.

3/5

Dali w Iluzjonie! Mogłem obejrzeć w kinie, po raz pierwszy legalnie w naszym kraju, więc się ucieszyłem. Nie przeszkadzało mi, że premiera ta odbyła się w sali przeznaczonej pod 47 widzów (i tylko jakaś połowa miejsc była zajęta). Albo, że przed seansem był wstęp prowadzony przez choreografa, który za często używam słowa „yyy”. Miał dobry głos, więc dało się go słuchać. Metraż filmu, trzy godziny, też nie był przeszkodą. W połowie dali przerwę pięciominutową, więc luz.

Errata: to nie była polska premiera, film był nadawany w Polsce oficjalnie w kinach w latach 50. Wiem o tym, bo za mną siedział mężczyzna, który wtedy widział ten film pierwszy raz. Dziś obejrzał go drugi raz, i zabrał ze sobą żonę, by ta obejrzała go po raz pierwszy. Rozumiecie to?

Ale nawet nie mam zamiaru coś poradzić na to, że mam alergię na filmy opierające się na romansie, w których kobieta to potomek stosunku manekina z kukłą, i jest na dodatek jedyną postacią żeńską w całym obrazie, a jej adorator wszystko, co robi, to powtarza w kółko „kocham cię, jesteś piękna, kocham cię, jesteś piękna, kocham piękna, jesteś cię, nie czekaj”.

I tak film się toczy. Ona nie robi kompletnie nic, po prostu tam jest, czterech chłopów ją adoruje, i to tyle z fabuły. Nie ma tu czegoś innego. Na początku Frederic chce się dostać do teatru, by pogadać z dyrektorem, nie wpuszczają go, więc odchodzi… a kilka scen później jest już w środku. I nie zgadniesz, czemu tak. Albo to: wielka kaszana, bo w trakcie przedstawienia jedna grupa artystów postanowiła pójść w cholerę. Bo jeden aktor za mocno przywalił drugiemu w pantomimie. Więc strzelają focha na wieczność. I jest płacz i depresja, że przedstawienie trzeba ratować, ludzie na widowni drą się, że dyrekcja to złodzieje i żądamy zwrotu pieniędzy. I wtedy wspomniany Frederic wyskakuje z propozycją, że zastąpi tego, co uciekł. Zgoda. Cięcie. Nie wiadomo, jak wypadł ani jak go potem dyrektor zatrudnił na stałe. To się dzieje wszystko w domyśle. Jedna scena – nie zna typa, druga – już tam pracuje od tyluuuu lat… Btw, pomiędzy częściami filmu jest 6 lat różnicy w czasie akcji. Wygląd bohaterów i ich kostiumy w ogóle się nie zmieniają.

Wszystko oczywiście zasługą konwencji, czyli realizmu poetycznego. Bo jak się nie umie, to się mówi, że nieprawda i trzyma kciuki, by to przeszło. Sztuczka polega na tym, by sceny zbiorowe i ogólnie fabularne kręcić w realistyczny sposób, a partie relacji między postaciami (wiecie, sami we dwoje itd.) już kręcić w poetycki sposób. Czyli tak, jakby byli na deskach teatru, tylko z zastosowaniem zbliżeń i tym podobnych. Na tym skupia się pierwsza połowa filmu, na relacjach między „zakochanymi” i walką o kobietę. To nie działa jeszcze z jednego powodu – jedna z postaci idealizuje ukochaną. Na tym polega dramat, gdy musi przestać to robić i dostrzec prawdę. Problem w tym, że ja od początku widziałem, że jest nudna, więc nie szło się w to wczuć. Poza sporą sympatią do nieszczęsnego mima i fascynacją jego możliwościami zupełnie nie rozumiałem tej jego fascynacji tamtą babcią.

Tak myślę, że to wina mojego szacunku dla gatunku ludzkiego. I jak widzę, jak w taki sposób przedstawia się miłość lub w ogóle kobiety… Alergię mam na to.

Do rzeczy – druga połowa jest już lepsza. Bardziej fabularna, mająca w centrum wszystkie postaci… I nawet udaje się jakoś zamknąć to wszystko, przynajmniej w większości. Wyjątkiem są np. wątki główne, które ucięto. Pojawia się do tego sporo żartów czwartej sceny w momencie, gdy Frederic stwierdza, że sztuka jest do dupy, więc będzie improwizować. Mój faworyt to scena, w której ze sceny wybiega na balkon obok, a gdy mu zwracają uwagę, że takie rzeczy nie przystają, on woła ku uciesze widowni: „Wybacz mi, tak rzadko bywam w teatrze…”.

Film ma do tego realizacyjną klasę i pewien styl, z mnóstwem rozbudowanych scen wykonanych z przepychem. Choćby sam początek, w którym ujęcie na całą ulicę zaczyna się od linoskoczka wykonującego swój numer. Mimo pewnego chaosu dosyć szybko poznawałem postać i wiedziałem, kim ona jest, jakie są jej relacje z pozostałymi – więc był w tym jakiś porządek. Polubiłem postać mima, jego umowność i smutną twarz. Oczywiście, wszędzie jest coś gorszego lub zbędnego co przypomina o poziomie całościowym filmu. W tym wypadku jest to choćby ojciec mima, który miesza syna z błotem na początku, a gdy ten odnosi sukces, to go chwali i… to tyle. Wiecie, stryjek brata siostry trzeciego reżysera dźwięku ma kuzyna, który chce zagrać w filmie, to mu dają taką rolę, która nic nie znaczy i nic nie wnosi.