John Ford

John Ford

23/06/2018 Opinie o filmach 0
john ford

Miał dostać robotę reżysera, bo "dobrze krzyczy". Prawie podpalił własnego brata, nakręcił ponad 140 filmów, podziwiali go Orson Welles i Ingmar Bergman, wkurzał go Peter Bogdanovich, zagrał go David Lynch. Oto John Ford i przegląd jego twórczości.

It’s no use talking to me about art, I make pictures to pay the rent.” – John Ford

Pisząc o takich reżyserach, jak John Ford, w ogóle nie mam potrzeby dodawać czegoś od siebie. Są o nim całe książki, więc pewnie nic nowego nie wymyślę. Jest znany, doceniany, jego wartość jest ugruntowana, jego filmy wmurowane w fundament kinematografii… Nawet wydaje mi się, jakby zarzut wobec używania przez niego „podstawowego” języka filmowego został obalony – po prostu widać, że wie, co robi i w którym momencie czego użyć, jak opowiedzieć zarówno daną scenę jak i film jako całość. Podkreśla ważne informacje, daje przestrzeń aktorom, komponuje czytelne kadry i potrafi zawrzeć historię w jednym ujęciu.

Z tym ostatnim miał mówić, że robi tak, ponieważ aktorzy zarabiają więcej, więc to oni powinni zasuwać, zamiast operatorów kamer. Ta i kilka innych uwag o nim, anegdot na jego temat, podsuwa mi na myśl pewną refleksję. Mianowicie: musiał być wrażliwy i to ukrywał. Cholera, są nawet plotki, że ukrywał homoseksualizm, ale to inna sprawa. Urodził się w czasach, kiedy miałem mnóstwo rodzeństwa i widziałeś, jak połowa z nich umiera, zanim ukończą szkołę. Miał starszego brata, z którym rywalizował – od niego podjął zmianę nazwiska na Ford, on wprowadził Johna w przemysł filmowy. Miał pewien luksus w postaci nakręcenia ponad 130 filmów, a jeśli jakikolwiek kinomaniak umie wymienić choćby 20 z nich – wymienić, nie mieć obejrzane! – to już będzie sukces. Mam na myśli, że miał okazję dużo ćwiczyć w praktyce i robił też filmy, których nie chciał. W sposób, którego nie chciał. Z aktorami, których nie chciał – ale robił, co mógł. Jest znany jako chłop robiący westerny, a tymczasem były okresy, że robił jeden western na 10 lat albo i rzadziej.

I saw Stagecoach forty times. I didn’t need to learn from somebody who had something to say, but from somebody who would show me how to say what I had in mind; and John Ford is perfect for that.” – Orson Welles

Sam podtrzymywał o sobie opinię twardego i bezlitosnego, potrafił być niemożliwy do współpracy, umiał być tyranem dla ekipy. Własnemu bratu odpłacił się z nawiązką, tylko jednak aktorzy go lubili, a sam John Wayne był jego przyjacielem aż po grób. Jego filmy wcale nie utrwalają twardości, odwagi i „tylko silni przetrwają”, jest w nich dużo subtelności i delikatnej nuty. Przewija się tam motyw utrwalania ludzkiej legendy, tworzenia z nich czegoś więcej, co będzie inspirować i przetrwa. Miał potrzebę opowiadać o prostych ludziach i ich życiu. Tworzył sentymentalne kino, umiał wydobywać emocje z widza. W ten sposób też będzie pamiętany.

Zresztą, co ja mogę wiedzieć. Widziałem tylko 15 jego filmów. W pozostałych 130 pewnie wygląda to już inaczej. A w tych zaginionych to w ogóle…

He didn’t direct you. He never told you what to do. He would talk to you, mostly about something completely different, and you find yourself doing the right thing. It was really very spooky—what he did.” – Anna Lee

(When asked if he had ever employed a crane shot) „Never. It’s awful. When I am asked why I hardly ever move the camera, I answer that the actors are better paid than the stagehands and grips, so it’s normal that they should work and move about a little more. You should never use technical gimmicks to create emotion.” – John Ford

I don’t have a method. I tell them what to do. They do it. If I’m not satisfied, I correct their errors, I tell them to raise their voice, or to emphasize such-and-such sentence, and they do it again; that’s all. Anyway, most of the time the actors are very good friends of mine and I know their personality and their range. There’s no method involved there.” – John Ford

John Ford circa 1926

Obecnie John Ford znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #55

Top

1. Dyliżans
2. Poszukiwacze
3. Człowiek, który zabił Liberty Valance’a
4. Nosiła żółtą wstążkę
5. Masakra Fortu Apache
6. The Long Gray Line
7. 3 Bad Men
8. Jak zdobyto Dziki Zachód
9. Jesień Czejenów
10. Grona gniewu
11. Miasto bezprawia
12. Zielona dolina
13. Spokojny człowiek
14. Rio Grande
15. Bucking Broadway
16. Potępieniec

Ważne daty

1894 – urodziny jako John Martin Feeney w Maine (potomek Irlandzkich imigrantów, przybyłych oddzielnie do Stanów w ’72 [ojciec otworzył saloon udający spożywczy], pobrali się w ’75 i w ’80 zostali obywatelami USA, mieli 11 dzieci z czego sześciu przeżyło dzieciństwo)

1898 – wybuchnie i zakończy się wojna amerykańsko-hiszpańska (Hiszpania utraci większość Karaibów na rzecz USA), Francis weźmie w niej udział na krótko, zanim go odeślą za bycie nieletnim; przeniesie się do Nowego Jorku i później do Teksasu, gdzie pracował przy filmie; zainspirowany przemysłem samochodowym zmieni nazwisko na Ford, przeniesie się teraz do LA i zacznie kręcić oraz występować w westernach

1990 – urodzi się syn Francisa: Philip, również reżysera, również nazwie się później Ford

1909 – brat Francis debiutuje jako aktor; ponoć John wchodzi do biznesu filmowego powodowany chęcią rywalizacji z bratem

1913 – Francis ma dość, że jego osiągnięcia są przypisywane jego współpracownikowi (Thomas H. Ince), więc przenosi się i tworzy serial

1914 – John przenosi się do Kalifornii, początek pracy przy filmach; będzie też grać w produkcjach Francisa i zacznie siebie nazywać Jack Ford; wykona dla starszego brata niebezpieczny wyczyn kaskaderski, w którym skoczy z dachu budynku na wagon pociągu będący w ruchu – wiele lat później w ramach rewanżu John przywiąże Francisa do płonącego wozu z sianem, który z mściwością miał zgasić w ostatniej możliwej chwili; John będzie też pracować jako operator kamery

1917 – debiut reżyserski Jacka, Francis zaczyna prawie wyłącznie grać – i to role często pomijane w napisach końcowych. Pomimo grania u brata i ogólnie częstej kolaboracji, ich relacje miały być antagonistyczne (starszy brat czuł, że jego wkład w karierę Johna jest niedoceniany i lekceważony)

1920 – małżeństwo (do jego śmierci, dzieci w 1921 i 1922 roku)

1923 – Jack Ford pierwszy raz kręci film wyreżyserowany przez Johna Forda

1939 – John kręci pierwszy western od 13 lat, kiedy to zrobił ostatni niemy western 3 Bad Men

1942 – John bierze udział kręci atak Japończycy w bitwie pod Midway i zostaje trafiony w lewe ramię, później nakręci też plażę Omaha, gdzie był zaraz po jej zdobyciu przez aliantów (czego był świadkiem z pokładu statku)

1945 – John zostaje postrzelony w nogę podczas kręcenia ostatniego filmu na potrzeby wojenne; debiut reżyserski Philipa, ostatni nakręci w 1964 (łącznie zrobi ponad 40 filmów), umrze w 1976

1953 – śmierć brata Francisa; John kręci swój ulubiony film: (Słońce świeci jasno, innymi była Młodość Lincolna i Droga do San Juan)

1966 – ostatni film kinowy (Siedem kobiet, gdzie jest ich osiem i jest też symboliczną zmianą dla reżysera znanego głównie z męskich filmów dla facetów)

1970 – ostatni film (dokument średniometrażowy) będzie mieć premierę sześć lat później; John Ford łamie biodro i ląduje na wózku; John Wayne w wywiadzie w 1976 roku powie, że „Pappy (tak go nazywał) mógł nadal reżyserować, ale ówczesne Hollywood wolało zrobić z niego legendę i mieć go z głowy, niż go wspierać”

1973 – śmierć Johna Forda (rak żołądka, USA)

2002 – w Portland otwarto pub o nazwie „Bull Feeney”, będącej odniesieniem do przydomka, jaki Ford miał w szkole (podczas meczu wbiegał w oponentów jak byk); pub zamknięto w 2023 roku

3 Bad Men (1926)

4/5

Dwie trzecie tego obrazu nie robiło na mnie szczególnego wrażenia. Oto jest kobieta i trzech złych ludzi, którzy postanawiają zadbać, aby ta kobieta miała bezpieczne życie. Widzicie, nie są oni źli do szpiku kości, ale są zdolni do złych czynów i łamali prawo w przeszłości. Nie mogę powiedzieć, by to był już wtedy wzór dla westernowych antybohaterów, ale tutaj chyba mogło się to zacząć. Historia w ogóle widzi tutaj wiele początków, również dla „Ukrytej fortecy” Kurosawy. Cały motyw odpokutowania za złe uczynki robiąc coś dobrego też mógł się tutaj zacząć – gdy bohaterowie Forda poświęcają się w imię zapewnienia bezpiecznej drogi ucieczki innym, ja widzę tutaj Boromira, jego echo, dalekie echo.

To jest ta jedna-trzecia filmu, która zrobiła na mnie wrażenie. Wcześniej mogłem kupić trochę komedii, mogłem czuć sympatię do bohaterów, ale to ostatni akt, kiedy bohaterowie są gotowi położyć własne życie na linii, jest tak silnie angażująca, jak współczesne filmy chciałyby być. Jak znajdują w sobie to, co potrzeba, że są w stanie uwierzyć w odpokutowanie za przeszłość, że na to zasługują i w końcu to robią… A reżyser z ich poświęcenia tworzy mit i legendę – zarys sylwetki na horyzoncie, które zawsze tam będą – chociaż my doskonale wiemy, że ich tam wcale nie ma… To jest autentyczne, filmowe piękno. To jest kino niosące coś więcej niż tylko ekscytującą przygodę. Bo pod tym względem – jak i opowieści składającej hołd pionierom Dzikiego Zachodu – wolę nadal „The Covered Wagon” z 1923 roku. John Ford jednak zamiast tylko opowiedzieć przygodę, wynosi ją poziom wyżej.

Potępieniec / Informator (1935)

2/5

Pośmiałem się. Stara, głupkowata produkcja. Na TCM leciała pod tytułem Informator.

Dublin lat 20. Główny bohater Gypo Nolan, by zdobyć kasę dla dziewczyny, postanawia wydać władzom miejsce pobytu swojego przyjaciela, Frankiego, który działa dla podziemia. Dostaje za to kasę, tamten umiera, ale pozostali szybko wpadają na właściwy trop i zaczynają szukać szczura w swoich szeregach.

Zacznę od bohatera, który po pierwsze jest nudną postacią i sprowadza się zasadniczo do stałego bycia pod wpływem, a także mówienia na zmianę dwóch kwestii: „Nic nie pamiętam” oraz „Wypiłem trochę i nic nie pamiętam”. Do tego cały czas całym sobą daje otoczeniu do zrozumienia, że jest winny, że na pierwszy rzut oka można by go podejrzewać o zasadzenie też brzozy 14 kwietnia 1912 roku na środku Atlantyku. Cały czas się rzuca, drze i awanturuje, oczywiście wszystkie podteksty powstają jedynie w jego głowie. Najgorsze jednak jest… że tylko ja to widziałem. Postaci w filmie reagują jedynie słowami: „Ale przecież nikt cię o to nie podejrzewa!”. Ta opowieść jest szyta tak grubymi nićmi, że jakby jedna z ich przeszła mi przed telewizorem, to bym stracił cały sezon StarGate.

Dochodzą do tego takie dziwne zagrania realizacyjne, jak początkowa zasadzka na dom przyjaciela. Władze wbiegają jak typowe mięso armatnie, chociaż mają takie wielkie karabiny, że mogliby nimi nawet rzucać jak oszczepem. A tak wbiegają, i Arnold – znaczy Frankie – może ich kosić. Uroczo

Słaba realizacja, jedyne plusy zalicza na tyle, przy technicznych aspektach. Powinienem tak naprawdę obniżyć ocenę za finałowe gadanie o tym, że bohater tak naprawdę nie wiedział, co robił, i trzeba mu wybaczyć. Finału Supermana głupotą nie przebija, ale jednak czołówka durnot kinematografii.

Dyliżans ("The Stagecoch", 1939)

5/5

Chciałem zobaczyć Forda, ale mogłem przez przypadek włączyłem „Mad Maxa”. Co za film!

Ciężko nie być pod wrażeniem samej sprawności tego obrazu. Reżyseria jest idealna, a scenariusz tak ciasny i właściwie skonstruowany, że nie umiem tego nie oglądać bez przyjemności. Plan jest prosty: na Dzikim Zachodzie w 1880 roku grupa pasażerów wsiada do dyliżansu i ryzykuje w ten sposób życie podróżą przez niebezpieczny teren, jednak każdy z nich ma jakiś cel, dla którego gotów jest zaryzykować. Poznają się, między każdym wywiązuje się jakaś relacja, wątek każdej postaci ma jakiś finał… Niby „tylko tyle”, ale to jak z reżyserią Forda, który niby kręci w prosty sposób, ale po prostu umiał dobrać prostotę wtedy, kiedy pasowała do narracji – a im bliżej finału, tym każde ujęcie staje się coraz bardziej i bardziej wyjątkowe. Nawet lokacje same w sobie stają się urodziwe. W scenariuszu wszystko ma jakiś powód i uzasadnienie – coś dodaje do filmu. I to wszystko w jakieś półtorej godziny. Niby słynna scena pościgu trwa góra pięć minut, ale ma się wrażenie, jakby cały film był pościgiem. Cały czas coś się dzieje, ktoś mówi coś istotnego, coś nowego.

W zasadzie cały film jest zbiorem mnóstwa rzeczy, które są niezwykłe – błyskotliwość każdego dialogu, w jaki sposób puenta zostaje osiągnięta; każde ujęcie i wykorzystanie przestrzeni; że każda postać ma wyraźne powiązanie z jakąś inną, dzięki czemu ta grupa faktycznie tworzy grupę (Jeździec bierze szeryfa na ochroniarza, który szuka przestępcy, który zakochuje się w prostytutce, która dba o ciężarną damę, którą przed pijakiem-doktorem broni hazardzista [jedynie bankier nie ma tutaj powiązania, ale to chyba jest celowe]); jak dużo tutaj motywów pod spodem. Dzisiaj to trzeba widowni uświadamiać, ale w swoim czasie to nie był klasyczny western – on brał wiele schematów i stawiał je na głowie. Wcześniej prostytutka wygnana z miasta byłaby widziana wyłącznie jako coś pozytywnego, w tym filmie twórcy stają po jej stronie, widz czuje sympatię wobec niej, „poprawnie moralni” są w błędzie w tej historii. John Wayne jest synonimem westernu, ale gdyby nie ten film i specjalne zabiegi ze strony reżysera, nigdy by tak się nie stało – Wayne był kojarzony z uśmiechem w ramotach westernowych i producenci byli przekonani, że widz na widok nazwiska Wayne’a nie pomyśli o „Dyliżansie” jak o poważnym filmie. Raczej jak o jakiejś tandecie wypuszczanej masowo. A tymczasem mogła go ominąć jedna z najlepszych sekwencji filmowej w historii – jedno ujęcie było tak samobójcze, że John Ford miał powiedzieć, że i tak by go nie nakręcił drugi raz. Nawet jakby nie wyszło za pierwszym – na szczęście wyszło i będzie zachwycać widownię przez kolejne sto lat.

Zmierzam do tego, że wspaniałości tego filmu nie da się tak po prostu streścić. Ona jest wielopoziomowa i dotyka każdego aspektu filmowego, jest zarówno wspaniałą przygodą jak i podręcznikiem twórcy filmowego, z którego trzeba czerpać wiedzę szczególnie dzisiaj. Wymowa filmu jest jednak tym aspektem najmniej jednoznacznym, ponieważ autorzy poruszają wiele tematów – niektóre w bardzo szybki sposób, więc nie mówią o nich konkretnie, tylko o czymś wyżej, o jakiejś sumie tego wszystkiego. I to jest film naprawdę otwarty na to, jak widz go odczyta – co też zależy, ile uwagi filmowi widz poświęci, ile razy go obejrzy. Konia z rzędu temu, kto słysząc finałowe słowa tego filmu będzie mieć natychmiastową reakcję na to, co usłyszy. W większości przypadków będzie to raczej klucz, z pomocą którego włączymy film jeszcze raz, próbując tutaj znaleźć coś więcej, czego nawet nie ośmieliliśmy się szukać za pierwszym.

I z tego co wiem dorobek tego filmu jest przekreślany współcześnie, ponieważ John Ford był dupkiem (a może i tyranem), podczas kręcenia zabito konie i wykorzystanie w tle faktycznej wojny między USA oraz Indianami, gdzie Geronimo jest przedstawiony jako antagonista. No cóż. Co do tego ostatniego – bohaterowie nie biorą udziału w samej wojnie, jedynie przejeżdżają i są zaatakowani jako obcy, co film jednoznacznie potępia, więc… Tego.

Grona gniewu ("The Grapes of Wrath", 1940)

3/5

List miłosny do zwykłych ludzi, którzy potrafią sobie poradzić. Jak źle im nie będzie, to zawsze „jakoś to będzie”. Twórcy to podziwiają.

Młody człowiek wychodzi z więzienia i orientuje się, jakie zmiany zaszły w jego rodzinnych stronach – teraz wszyscy muszą stamtąd uciekać. Nikt nie czuje, że jest sprawiedliwie traktowany. Nikt nie chce opuszczać ziemi, która jest jego domem od pokoleń. I każdy ucieka w tę samą stronę: do Kalifornii. Po drodze nie będzie łatwo, a finał podróży nie przyniesie końca zmagań. To czarno-biały, klasyczny obraz adresujący okres depresji ekonomicznej oraz zmagań ubogich, aby żyć i przeżyć z jakąś godnością. Tylko że jest jednostronny, mający zapewne szlachetne pobudki, ale koniec końców jest jedynie jednostronnym obrazem tego smutnego okresu. Już sam początek nie jest dla mnie zrozumiały – mieszkają na ziemi, na której nic już nie rośnie i dlatego nie mogą wyżyć, nie mogą spłacić długów i dlatego tracą ziemię… Jeśli jednak ziemia nie daje plonów, to i tak musieliby ją prędzej czy później opuścić, prawda? Tutaj jednak stawia się osobę w garniturze, osobę z rządu, która ich eksmituje. Tylko tylko kogoś obwinić, podkreślając cały czas, jacy bohaterowie są biedni i nieszczęśliwi. Porównując tonację filmu do podobnych historiach pionierów, jakie John Ford kręcił jeszcze 15 lat wcześniej, „Grona gniewu” są dalece bardziej przygnębiające, rzewne, depresyjne. I chodzi tylko o wymowę, nie o historię, czyli przeżycia samych bohaterów. Oni sobie jakoś radzą.

Brakuje tutaj naturalizmu. Nikt nie jest tutaj tak zwyczajnie ostrożny wobec nieznajomych osób – każdy albo jest wrogi i wykorzystuje ich, albo bez namysłu akceptuje i przygarnia obcych. Gdy na końcu filmu bohater cieszy się, że trafia do obozu, gdzie policja nie ma wstępu, to film ujmuje to jako coś szczęśliwego, podczas gdy wyjęte poza kontekst dotychczasowych wydarzeń (opłacona policja współpracująca ze złymi ludźmi w garniturze, którzy tylko chcą eksploatować robotników) jest bardzo złym znakiem dla właściciela tego pola. Nie ma tutaj w ogóle perspektywy drugiej strony – jak to jest dawać pracę, jak to jest być oszukiwanym przez pracowników, jak to wygląda z ich strony. Oni mają prawo być ostrożni, ale w tym filmie oni rządzą i jedynie wykorzystują, a zwykły człowiek ma szczęście, że w ogóle ma pracę. Nawet jak nie dostaje wypłaty.

Nie dziwię się, że taki film zyskał przychylność. Takie rzeczy też mają miejsce i pewnie Ford mówił o tym jako jedyny jeszcze przez wiele, wiele lat. Musiał dojść do wniosku, że dwie godziny filmu zmieszczą tylko jeden przekaz i na nim się skupił. „Grona gniewu” są obrazem depresji, desperacji, ekonomicznych i społecznych nierówności oraz gorącym apelem o zmiany. To również list miłosny do zwykłych ludzi, którzy potrafią sobie poradzić. Jak źle im nie będzie, to zawsze „jakoś to będzie”. Twórcy to podziwiają. Filmowo też jest znakomicie – aktorzy, muzyka, reżyseria, scenografia. Ja to wszystko doceniam, ale wyżej stawiać będę produkcje pełniej prezentujące rzeczywistość, mniej rzewne i naiwne (nasuwa się też zwrot „pandering”). Tego spodziewam się po książce, którą przeczytam za jakieś dwa lata.

Zielona dolina ("How Green Was My Valley", 1941)

3/5

Propaganda bardzo, ideologiczny chaos i w ogóle, ale przy tym całkiem ładna nostalgia za zieloną doliną. Seansu nie żałuję.

Akcja filmu rozgrywa się gdzieś w okolicy rewolucji przemysłowej – dzieci mogą już pracować, edukacja jest dostępna uboższym klasom społecznym, świat się zmienia. Miejscem wydarzeń jest mała wioska gdzieś obok dużego świata, ale też nie jest na samym uboczu. Wszystko oglądamy z perspektywy dorosłego mężczyzny, który wspomina swoje dzieciństwo. I muszę przyznać, że ładnie ukazano świat filmu, pełny nostalgii do czasów minionych. Tytuł mówi o zielonej dolinie i faktycznie można ją tu dostrzec, chociaż film jest czarno-biały.

To po pierwsze. Co drugie rzuca się w oczy to mocna propagandowość. Zielona dolina propaguje pewne wartości, nie dyskutuje o żadnym problemie, jedynie przedstawia przeciwników danej idei jako ludzi złych. Dla przykładu – robotnicy mówią o tym, że chcą zacząć tworzyć związki. Ktoś wtedy w odpowiedzi krzyczy: „To socjalizm, to jest złe!” – bez mówienia, czym socjalizm jest i dlaczego jest zły i dlaczego to, co bohaterowie chcą zrobić, jest złe. To przeciwnik dobrej idei i dlatego jest zły. Dlaczego dobrej? Bo tak jest przedstawiona, bo razem będziemy silniejsi i to wystarczy. Kilka scen później – zwolennicy związków mówią „Będę mówić, jak zobaczę niesprawiedliwość” (czym sprawiedliwość jest i dlaczego to, co się dzieje, nią nie jest? O tym nie mówią), a przeciwnik związków odpowiada na to: „Nie w tym domu”. Dlaczego? Bo przeciwnicy związków tak właśnie są przedstawiani w utworach propagandowych. A kilka chwil później socjaliści zaczęli wybijać okna, bo ktoś nie był razem z nimi. Im wolno, a ich przeciwnik jest okryty hańbą.

Nie ma wątpliwości, że to film propagandowy, ale też nie ma jej tu dużo. Może to dobry sposób – siać ziarna propagandy pomiędzy opowieścią wywołującą ciepło w sercu. Wszyscy zaraz zapominają o konflikcie ze związkami, bo tak naprawdę sporo w Zielonej dolinie fabuły – młody pójdzie do szkoły, gdzie będą go bić, bo pochodzi z uboższej okolicy, więc nasz bohater zacznie uczyć się bić. Ksiądz zakocha się w kobiecie. Ktoś pójdzie do armii. Ktoś zginie podczas wydobywania węgla. Młody nawet wpadnie do zamarzniętego stawu i prawie umrze z zimna, nie będzie mógł chodzić… Dużo, prawda? W całej Grze o tron jeszcze tyle się nie działo. I przy tym wszystkim nadal jest gdzieniegdzie propaganda, ale tak chaotyczna, że trudno mi rzec, co poeta miał na myśli. Otrzymujemy tu najazd na kościół za jego przestarzałe zasady, najazd na szkołę za brutalnych nauczycieli, potem dostaniemy śpiewanie na cześć królowej, co jakiś czas ktoś wróci do tematu związków… I jeszcze to całe biadolenie, że nie ma pracy, jakby praca była jakimś ograniczonym surowcem naturalnym. Dlaczego jej nie ma? No, nie ma i tyle. Grunt, aby widz się smucił.

Muszę jednak na koniec przyznać, że te dwie godziny wysiedziałem bez większego problemu. Zawsze coś!

Miasto bezprawie (1946)

3/5

Rewolucyjny, romantyczny… Ta, jasne.

Klasyczny do bólu dupy z nudów. Wszystko tu jest takie, jakie powinno być w klasycznym westernie. Grajkowie grają tylko dwie melodie, bo wtedy niczego innego nie słuchano poza „Oh My Darling Clementine”, w kółko i w kółko. Reszta dźwięków to też klasyczne skrzypce. Scena przemowy na pogrzebie pamięta czasy kina niemego, jest aż tak klasyczna. Kobiety jak na klasykę przystało, grają coś, co można nazwać „postaciami kobiecymi”. Wiecie: „Nie opuszczę cię”; „Musisz”. Zamach głową w bok, w ramiona, poczekać na podjazd kamery, przyssać się, obraz zostaje przygaszony. Klasyka.

Natknąłem się na ten film przeglądając ranking westernów przy okazji oglądania Tombstone. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że oba filmy to w zasadzie ta sama historia. Z tym że u Forda wszystko rozgrywa się na tle wyraźnej dekoracji, fabuła pełna jest zmian faktów, byle wszystko pasowało bardziej do klasycznej formuły westernu, a aktor grający Doca… Zawsze jak na niego patrzyłem, to się zastanawiałem, czy on już gra, czy może dopiero przygotowuje się psychicznie, że zaraz będzie musiał wcielić się w tę postać. Poważnie.

A w Tombstone nie ma większości zmian w historii (Wyatt Earp wcale nie zostaje szeryfem w 15 sekund), wszystko rozgrywa się w wiarygodnym miasteczku, a Doc w wykonaniu Kilmera jest przesympatyczny. Nie znaczy to, że Miasto… to zły film. Jest solidnie wykonany i wiadomo, czego się spodziewać przy jego wyborze, o ile wcześniej nie poczyta się o tej „rewolucyjności” i nie zacznie się oczekiwać za dużo. Dla mnie to tylko tyle, dla niektórych aż tyle i będą zadowoleni. Proste.

Spokojny człowiek ("The Quiet Man", 1952)

3/5

Ford kręci telenowelę.

John Wayne gra gościa, który z USA przenosi się do miasteczka w Irlandii, w którym się urodził. Dobry powód, ale dosyć niewspółmierny do okoliczności – rodzinne miasteczko pełne jest redneków, z którymi nie idzie się dogadać nawet w kwestii „Którędy do wioski” bo ci zaczną gadać coś o rybach. Oczywiście wszyscy są radości i swojscy, o ile chodzisz do kościoła, pijesz whisky z rana i nie masz nic przeciwko plotkom oraz przestarzałym tradycjom. Takie tam drobiazgi.

Na tym ostatnim właściwie opiera się film. Wayne w drodze do domu widzi jakąś kobietę. Nazwę ją „Disneyowską księżniczką”, bo mniej więcej tak szybko jak one popada w miłość w tym filmie. To nie podlega dyskusji, kochają się. Problemem będzie brat księżniczki niezgadzający się na ożenek. A bez tego nie będzie swatania, czekania miesiąc ze wspólnym wyjściem, czekania dwóch miesięcy z wydaniem przyjęcia i trzech z oświadczynami… Bo kochają się od pierwszego wejrzenie. Dosłownie. Potem będzie coś o posagu (co to za czasy, gdy kobieta coś wnosiła do małżeństwa!), czyli XIX wiek pełną gębą.

Wayne jeszcze sobie w tym wszystkim radzi, ale reszta odrzuca. Papierowym światem i postaciami, brakiem emocji, sztucznością, statycznością, przesadną teatralnością i dialogami, od których słuchania aż chce się zawołać „Ludzie tak nie rozmawiają!”… Szkoda, że film ma tak niewiele z rzeczywistością. O ile byłby to ciekawszy film, gdy te emocje między bohaterami potraktować normalnie. A zamiast tego cofnięto się do ubiegłego wieku, by postawić jakieś sztuczne przeszkody na drodze do nieistniejącej miłości. Fajnie.

Przyznaję, jest tu nieco uroku, sielska okolica jest miła dla oka, końcowa bójka jest nieco zabawna (tak jakby wziąć bójkę z Asterixa, ale wyciąć z niej wszystkie charakterystyczne postaci). Generalnie film jednak nudzi i męczy. Niektórych pewnie też zdenerwuje.

The Long Gray Line (1955)

4/5

John Ford tworzy obraz pełen szacunku do musztry, nauczycieli, tradycji, munduru, parady, salutowania, pamięci. Wzruszający!

Trochę to jest obraz w stylu „Goodbye, Mr. Chips”. Film oparty jest na autobiografii człowieka, który był imigrantem z Irlandii i zaciągnął się do wojska w West Point, gdzie spędził pół wieku. Większość z tego jako aktywny członek, który zaczynał jako kelner, pokonywał wiele nieprzychylności losu, nie sprawdzał się na wielu polach, ale miał szacunek współpracowników oraz wychowanków. Film utrwala jego drogę od przybłędy do człowieka pełnego wartości, które później przekazywał dalej – chociaż jasnym jest, że przyszłość to świat, którego te wartości już nie obchodzą, nie chce o nich słuchać ani pamiętać. Pojawia się dosłownie postać z rządu, która jawnie gardzi przeszłością i uważa to za wartość, że trzeba ruszyć do przodu, że tamte mundury nie oddają godności współczesnego pola walki. Takich ludziom John Ford wymierza policzek tym obrazem.

Ten film działa nawet jeśli nie podzielacie tego poglądu albo stanowiska – nie zmieni on pewnie waszej wizji świata, ale trzeba mu oddać: on naprawdę szanuje tamtą rzeczywistość, w której salutowanie było pełne szacunku. W której parada coś znaczyła i świętowała. W której była cześć do dania i oddania. Jest to romantyzowana wersja prawdziwych wydarzeń i ludzi, ale w taki sposób, w jaki tworzy się mity i legendy oraz wspomnienia, oddaje się ich prawdziwą siłę. Nie tak, jak się wydarzyły, ale jak je pamiętamy i ile znaczyły dla was po tych wszystkich latach. Wielu ma prawo być odrzuconym przez manierę postaci – film zaczyna się w końcu jeszcze w XIX wieku – te wszystkie gesty, nazywanie ojca „Daddy-o”, palenie fajki i zachowanie młodych kadetów, jakby mieli po osiem lat i dostali pierwszy rower… Ale w tym też leży największa siła tej produkcji.

Po seansie możecie mieć refleksję – czy to dobrze, że pożegnaliśmy tamten świat? – ale reżyser nie jest zainteresowany zmienianiem niczyjego zdania. Skupia się tutaj na oddaniu szacunku prawdziwym ludziom, konkretnym ludziom. Oddaje cześć ich pamięci i temu, co po sobie zostawili.

The Man Who Shot Liberty Valance (1962)

4/5

Nadal przy oglądaniu czuję, że jest bardzo poprawny i przewidywalny, ale dobrze było sobie przypomnieć.

Wstęp jest naprawdę mocny od fabularnej strony: ważny polityk zatrzymuje się w małej miejscowości, bo otrzymał telegram i przybył natychmiast. Dlaczego? Aby wziąć udział w skromnym pogrzebie człowieka, którego nikt nie kojarzy. Dziennikarze przyciskają polityka i mówią: „mamy prawo do prawdy”. Tak, mają, więc… Polityk opowiada im historię o tym, jak dawno temu jako prawnik jego życiu zagrażał słynny bandyta, którego każdy się obawiał (łącznie z szeryfem): Liberty Valance. Polityk jednak odmawia walki oraz ucieczki, a raczej: odmawia walki przy użyciu broni palnej. Nie, on wybiera prawo oraz systemowe rozwiązania.

Już tutaj jest wiele zmian wobec żelaznych praw, którymi klasyczny western powinien się kierować – szeryf zamiast świecić przykładem jest bardziej lokalnym błaznem noszącym tytuł, ale nic poza tym. Idąc dalej film podważa słynne przykłady wielkiej męskości rewolwerowców, bardziej ośmieszając ich stroszenie piórek, niż podziwiając ich odwagę. Protagonista zamiast kierować się słynnym własnym kodeksem moralnym idzie ślepo za literą prawa, bardziej pasując do początku XX wieku i „budowy u podstaw”. Nawet nauczy kobiety i czarnoskórych czytać i pisać, a zamiast charyzmatycznego stroju kowboja będzie pracować jako kelner w fartuszku. Film obdziera też całą legendarność wszelkich legend Dzikiego Zachodu – nie liczy się to, co naprawdę się wydarzyło, tylko to, co już zostało uznane za prawdę i nic tego nie będzie zmieniać. Tym samym człowiek, który zabił Liberty Valance’a umiera nieznany, a człowiek, któremu to jest przypisywane, zbiera wciąż profity z tego tytułu.

Tak, to ostatnie zdanie jest spoilerem, ale czy ktokolwiek oglądając ten film spodziewał się innego rozwoju wydarzeń? Nawet śmiem wątpić, że w dniu premiery to było szczególnie zaskakujące. Film z całą pewnością myśli, że zaskakuje, ale… Kurde no, oglądam film pod tytułem: „The Man Who Shot Liberty Valance”, który zaczyna się od pytanie: „kim jest człowiek leżący w trumnie?”. Cokolwiek później się nie stanie, to ja nadal będę o tym pamiętać.

Realizacyjnie film jest niemal bezbłędnie wykonany, wyłączając jedynie absurdalną inscenizację korekcyjnej retrospektywy. Parę decyzji artystycznych wymaga czasu – jak choćby absurdalny wokal Stewarta na początku filmu, ale ma to sens, gdy tylko akcja przenosi się w czasie. Historia po pierwszym akcie nie oferuje nic ciekawego lub interesującego i kończy się mniej więcej tak, jak się spodziewaliśmy po 20 minucie – większość widzów pomiędzy nią i setną minutą będzie głównie pamiętać scenę w szkole oraz jak James Stewart uderzył Johna Wayne’a. Aktorzy robią swoje i w sumie ciężko od kogokolwiek z twórców wymagać więcej – po prostu wiem, że dzisiaj ten film zrobiono by lepiej. Nie przez każdego, ale raczej większość współczesnych twórców zrealizowałoby relację między prawnikiem i Liberty jako o wiele groźniejszą, żeby faktycznie było czuć, iż jego los jest zagrożony. W 1962 roku wciskają tylko jakieś wymówki, czemu Valance nie przejdzie do rzeczy – ten element nadal jest mocno zachowawczy, poprawny. A przez to, że to bardzo ważna i duża część filmu, to i on jako cały ukazuje mi się jako zachowawczy i poprawny, pomimo licznych rewolucyjnych zabiegów narracyjnych. Dzisiaj to byłby brutalniejszy, nieprzewidywalny i ryzykowniejszy obraz. Tak samo jak scenę finałowego pojedynku – John Wayne nie strzelałby stojąc trzy metry obok i niby nikt go nie widzi, nie słyszy jak gada i strzela… Dzisiaj siedziałby w ukryciu gdzieś na dachu, strzeliłby w innym momencie, a postać prawnika sama by doszła do prawdy. Nikt nie musiałby jej tego mówić.

To ten jedyny moment, kiedy zamiast wychwalać efektowność starego kina wybieram współczesny postęp. Sam jestem tym zaskoczony. Oryginał jest nadal dobrym filmem, ale mógłby być bardziej angażujący.