John Ford

John Ford

23/06/2018 Opinie o filmach 0

It’s no use talking to me about art, I make pictures to pay the rent.” – John Ford

Potępieniec / Indormator (1935)

2/5

Pośmiałem się. Stara, głupkowata produkcja. Na TCM leciała pod tytułem Informator.

Dublin lat 20. Główny bohater Gypo Nolan, by zdobyć kasę dla dziewczyny, postanawia wydać władzom miejsce pobytu swojego przyjaciela, Frankiego, który działa dla podziemia. Dostaje za to kasę, tamten umiera, ale pozostali szybko wpadają na właściwy trop i zaczynają szukać szczura w swoich szeregach.

Zacznę od bohatera, który po pierwsze jest nudną postacią i sprowadza się zasadniczo do stałego bycia pod wpływem, a także mówienia na zmianę dwóch kwestii: „Nic nie pamiętam” oraz „Wypiłem trochę i nic nie pamiętam”. Do tego cały czas całym sobą daje otoczeniu do zrozumienia, że jest winny, że na pierwszy rzut oka można by go podejrzewać o zasadzenie też brzozy 14 kwietnia 1912 roku na środku Atlantyku. Cały czas się rzuca, drze i awanturuje, oczywiście wszystkie podteksty powstają jedynie w jego głowie. Najgorsze jednak jest… że tylko ja to widziałem. Postaci w filmie reagują jedynie słowami: „Ale przecież nikt cię o to nie podejrzewa!”. Ta opowieść jest szyta tak grubymi nićmi, że jakby jedna z ich przeszła mi przed telewizorem, to bym stracił cały sezon StarGate.

Dochodzą do tego takie dziwne zagrania realizacyjne, jak początkowa zasadzka na dom przyjaciela. Władze wbiegają jak typowe mięso armatnie, chociaż mają takie wielkie karabiny, że mogliby nimi nawet rzucać jak oszczepem. A tak wbiegają, i Arnold – znaczy Frankie – może ich kosić. Uroczo

Słaba realizacja, jedyne plusy zalicza na tyle, przy technicznych aspektach. Powinienem tak naprawdę obniżyć ocenę za finałowe gadanie o tym, że bohater tak naprawdę nie wiedział, co robił, i trzeba mu wybaczyć. Finału Supermana głupotą nie przebija, ale jednak czołówka durnot kinematografii.

Zielona dolina ("How Green Was My Valley", 1941)

3/5

Propaganda bardzo, ideologiczny chaos i w ogóle, ale przy tym całkiem ładna nostalgia za zieloną doliną. Seansu nie żałuję.

Akcja filmu rozgrywa się gdzieś w okolicy rewolucji przemysłowej – dzieci mogą już pracować, edukacja jest dostępna uboższym klasom społecznym, świat się zmienia. Miejscem wydarzeń jest mała wioska gdzieś obok dużego świata, ale też nie jest na samym uboczu. Wszystko oglądamy z perspektywy dorosłego mężczyzny, który wspomina swoje dzieciństwo. I muszę przyznać, że ładnie ukazano świat filmu, pełny nostalgii do czasów minionych. Tytuł mówi o zielonej dolinie i faktycznie można ją tu dostrzec, chociaż film jest czarno-biały.

To po pierwsze. Co drugie rzuca się w oczy to mocna propagandowość. Zielona dolina propaguje pewne wartości, nie dyskutuje o żadnym problemie, jedynie przedstawia przeciwników danej idei jako ludzi złych. Dla przykładu – robotnicy mówią o tym, że chcą zacząć tworzyć związki. Ktoś wtedy w odpowiedzi krzyczy: „To socjalizm, to jest złe!” – bez mówienia, czym socjalizm jest i dlaczego jest zły i dlaczego to, co bohaterowie chcą zrobić, jest złe. To przeciwnik dobrej idei i dlatego jest zły. Dlaczego dobrej? Bo tak jest przedstawiona, bo razem będziemy silniejsi i to wystarczy. Kilka scen później – zwolennicy związków mówią „Będę mówić, jak zobaczę niesprawiedliwość” (czym sprawiedliwość jest i dlaczego to, co się dzieje, nią nie jest? O tym nie mówią), a przeciwnik związków odpowiada na to: „Nie w tym domu”. Dlaczego? Bo przeciwnicy związków tak właśnie są przedstawiani w utworach propagandowych. A kilka chwil później socjaliści zaczęli wybijać okna, bo ktoś nie był razem z nimi. Im wolno, a ich przeciwnik jest okryty hańbą.

Nie ma wątpliwości, że to film propagandowy, ale też nie ma jej tu dużo. Może to dobry sposób – siać ziarna propagandy pomiędzy opowieścią wywołującą ciepło w sercu. Wszyscy zaraz zapominają o konflikcie ze związkami, bo tak naprawdę sporo w Zielonej dolinie fabuły – młody pójdzie do szkoły, gdzie będą go bić, bo pochodzi z uboższej okolicy, więc nasz bohater zacznie uczyć się bić. Ksiądz zakocha się w kobiecie. Ktoś pójdzie do armii. Ktoś zginie podczas wydobywania węgla. Młody nawet wpadnie do zamarzniętego stawu i prawie umrze z zimna, nie będzie mógł chodzić… Dużo, prawda? W całej Grze o tron jeszcze tyle się nie działo. I przy tym wszystkim nadal jest gdzieniegdzie propaganda, ale tak chaotyczna, że trudno mi rzec, co poeta miał na myśli. Otrzymujemy tu najazd na kościół za jego przestarzałe zasady, najazd na szkołę za brutalnych nauczycieli, potem dostaniemy śpiewanie na cześć królowej, co jakiś czas ktoś wróci do tematu związków… I jeszcze to całe biadolenie, że nie ma pracy, jakby praca była jakimś ograniczonym surowcem naturalnym. Dlaczego jej nie ma? No, nie ma i tyle. Grunt, aby widz się smucił.

Muszę jednak na koniec przyznać, że te dwie godziny wysiedziałem bez większego problemu. Zawsze coś!

John Ford

Obecnie John Ford znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #80

Top

1. Poszukiwacze
2. Dyliżans
3. Nosiła żółtą wstążkę
4. Masakra Fortu Apache
5. Jak zdobyto Dziki Zachód
6. Człowiek, który zabił Liberty Valance’a
7. Jesień Czejenów
8. Grona gniewu
9. Miasto bezprawia
10. Zielona dolina
11. Spokojny człowiek
12. Rio Grande
13. Bucking Broadway
14. Potępieniec

Ważne daty

1894 – urodziny (USA)

1909 – brat Francis debiutuje jako aktor; ponoć John wchodzi do biznesu filmowego powodowany chęcią rywalizacji z bratem – to Francis pierwszy zmienił nazwisko na Ford, John był drugi;

1917 – debiut reżyserski

1920 – małżeństwo (do jego śmierci, dzieci w 1921 i 1922 roku)

1953 – John kręci swój ulubiony film: (Słońce świeci jasno, innymi była Młodość Lincolna i Droga do San Juan)

1966 – ostatni film kinowy (Siedem kobiet, gdzie jest ich osiem i jest też symboliczną zmianą dla reżysera znanego głównie z męskich filmów dla facetów)

1970 – ostatni film (dokument średniometrażowy) będzie mieć premierę sześć lat później

1973 – śmierć (rak żołądka, USA)

Miasto bezprawie (1946)

3/5

Rewolucyjny, romantyczny… Ta, jasne.

Klasyczny do bólu dupy z nudów. Wszystko tu jest takie, jakie powinno być w klasycznym westernie. Grajkowie grają tylko dwie melodie, bo wtedy niczego innego nie słuchano poza „Oh My Darling Clementine”, w kółko i w kółko. Reszta dźwięków to też klasyczne skrzypce. Scena przemowy na pogrzebie pamięta czasy kina niemego, jest aż tak klasyczna. Kobiety jak na klasykę przystało, grają coś, co można nazwać „postaciami kobiecymi”. Wiecie: „Nie opuszczę cię”; „Musisz”. Zamach głową w bok, w ramiona, poczekać na podjazd kamery, przyssać się, obraz zostaje przygaszony. Klasyka.

Natknąłem się na ten film przeglądając ranking westernów przy okazji oglądania Tombstone. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że oba filmy to w zasadzie ta sama historia. Z tym że u Forda wszystko rozgrywa się na tle wyraźnej dekoracji, fabuła pełna jest zmian faktów, byle wszystko pasowało bardziej do klasycznej formuły westernu, a aktor grający Doca… Zawsze jak na niego patrzyłem, to się zastanawiałem, czy on już gra, czy może dopiero przygotowuje się psychicznie, że zaraz będzie musiał wcielić się w tę postać. Poważnie.

A w Tombstone nie ma większości zmian w historii (Wyatt Earp wcale nie zostaje szeryfem w 15 sekund), wszystko rozgrywa się w wiarygodnym miasteczku, a Doc w wykonaniu Kilmera jest przesympatyczny. Nie znaczy to, że Miasto… to zły film. Jest solidnie wykonany i wiadomo, czego się spodziewać przy jego wyborze, o ile wcześniej nie poczyta się o tej „rewolucyjności” i nie zacznie się oczekiwać za dużo. Dla mnie to tylko tyle, dla niektórych aż tyle i będą zadowoleni. Proste.

Spokojny człowiek ("The Quiet Man", 1952)

3/5

Ford kręci telenowelę.

John Wayne gra gościa, który z USA przenosi się do miasteczka w Irlandii, w którym się urodził. Dobry powód, ale dosyć niewspółmierny do okoliczności – rodzinne miasteczko pełne jest redneków, z którymi nie idzie się dogadać nawet w kwestii „Którędy do wioski” bo ci zaczną gadać coś o rybach. Oczywiście wszyscy są radości i swojscy, o ile chodzisz do kościoła, pijesz whisky z rana i nie masz nic przeciwko plotkom oraz przestarzałym tradycjom. Takie tam drobiazgi.

Na tym ostatnim właściwie opiera się film. Wayne w drodze do domu widzi jakąś kobietę. Nazwę ją „Disneyowską księżniczką”, bo mniej więcej tak szybko jak one popada w miłość w tym filmie. To nie podlega dyskusji, kochają się. Problemem będzie brat księżniczki niezgadzający się na ożenek. A bez tego nie będzie swatania, czekania miesiąc ze wspólnym wyjściem, czekania dwóch miesięcy z wydaniem przyjęcia i trzech z oświadczynami… Bo kochają się od pierwszego wejrzenie. Dosłownie. Potem będzie coś o posagu (co to za czasy, gdy kobieta coś wnosiła do małżeństwa!), czyli XIX wiek pełną gębą.

Wayne jeszcze sobie w tym wszystkim radzi, ale reszta odrzuca. Papierowym światem i postaciami, brakiem emocji, sztucznością, statycznością, przesadną teatralnością i dialogami, od których słuchania aż chce się zawołać „Ludzie tak nie rozmawiają!”… Szkoda, że film ma tak niewiele z rzeczywistością. O ile byłby to ciekawszy film, gdy te emocje między bohaterami potraktować normalnie. A zamiast tego cofnięto się do ubiegłego wieku, by postawić jakieś sztuczne przeszkody na drodze do nieistniejącej miłości. Fajnie.

Przyznaję, jest tu nieco uroku, sielska okolica jest miła dla oka, końcowa bójka jest nieco zabawna (tak jakby wziąć bójkę z Asterixa, ale wyciąć z niej wszystkie charakterystyczne postaci). Generalnie film jednak nudzi i męczy. Niektórych pewnie też zdenerwuje.