Francis Ford Coppola

Francis Ford Coppola

05/05/2018 Opinie o filmach 0

If the movie works, nobody notices the mistakes… If the movie doesn’t work, the only thing people notice are mistakes.” – Francis Ford Coppola

Ojciec chrzestny ("The Godfather", 1972)

5/5

Ten film był (albo będzie) prawdziwym zwrotem w życiu każdego kinomana, który zdefiniuje jego późniejsze losy w tym hobby. Oglądając produkcję uznaną za najlepszą w historii, można oczywiście się zakochać od pierwszego wejrzenia, ale z własnego doświadczenia mówię, że to było bardzo rzadkie. Najczęściej, również w moim przypadku, reakcją było: „To… To już? Tylko tyle? Najlepszy? Jak to? Za co? Nie rozumiem!”. I w tym miejscu szukasz odpowiedzi… Albo zadowalasz się tym, że nie rozumiesz. Ergo: film jest słaby. I stosujesz tę metodę do każdego innego filmu, jaki obejrzysz. Bo przecież skoro w tym przypadku krytycy i znawcy się pomylili, to czemu masz się nimi przejmować?

I ja dla was nic nie mam tej kwestii. Nie mam nic dla samego siebie sprzed paru lat. Za pierwszym razem spodziewałem się głębi i arcydzieła, nie wiedząc, czym arcydzieło jest. Dostałem dramat o gangsterach i tyle, wielkie rzeczy. Za drugim razem byłem już po przeczytaniu książki i podczas oglądania skupiłem się na wyłapaniu różnic i tego, co w książce było lepiej. Bo wątek młodego Vito był interesujący, w filmie go nie ma. W książce bohaterowie są charakterystyczni w większości, a po samym seansie pamiętasz głównie, kto ich grał. Teraz miałem przerwę jakichś ośmiu lat… I dziś oglądam to z przyjemnością. Podszedłem do niego jak do filmu takiego, jaki jest, i tu naprawdę nie ma się do czego czepić. Nie jest to najlepszy film w moim życiu, ale mogę bez oporów napisać, że go lubię i nie czuję, iż robię tak, bo wypada.

Ten film jako całość ogląda się znakomicie, z powodu stylu i braku przypadku. Oczywiście nie wszyscy muszą lubić taki romantyzm i dojrzałość w opowiadaniu o rodzinach mafijnych, jednak i tak można docenić, że każdy detal jest na swoim miejscu i ma swoje uzasadnienie – czemu ujęcie trwa tak długo, dlaczego następuje cięcie i jaki jest powód, by umieścić kamerę akurat w tym miejscu. Ojca chrzestnego można czytać na głos i widzieć, czemu podjęto taką właśnie decyzję artystyczną, i w jaki sposób była ona najlepsza z możliwych. Piorunująca realizacja i popis reżyserski!

Jednak wybijają się w mojej ocenie momenty. Opening, wesele, scena, w której Michael odwiedza ojca w szpitalu – zawsze mnie wtedy bierze ekscytacja, nawet nie umiem do końca tego wytłumaczyć. O finałowej sekwencji chrztu nawet nie muszę wspominać – zatytułowana została jedną z najlepszych w historii kina, i ode mnie usłyszycie tylko zgodę z tą decyzją.

Na tym polega również największa słabość Ojca chrzestnego – podczas seansu nie czułem, że oglądam zamkniętą całość, ale właśnie zbiór świetnych i lepszych momentów, chwil, sekwencji. Oglądało mi się to jak jeden z tych rozbudowanych samodzielnych odcinków pilotażowych, na którego koniec czułem się niezaspokojony i szukałem przycisku, by włączyć kolejny epizod. Urwano wątek, jakby ktoś na planie krzyknął: „Szefie! Dobiliśmy do trzeciej godziny! Albo to zawijamy i robimy w dwóch częściach, albo zmieniamy narodowość na filipińską!”. Na szczęście wtedy nie było jeszcze hejterów plujących na adaptację książki w dwóch częściach, więc twórcy mieli wolną rękę. I nakręcili dwa znakomite filmy, z czego ten drugi zawsze robił na mnie większe wrażenie.

Francis Ford Coppola

Obecnie Francis Ford Coppola znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #127

Top

1. Czas Apokalipsy
2. Ojciec chrzestny II
3. Ojciec chrzestny
4. Rozmowa
5. Cotton Club
6. Peggy Sue wyszła za mąż
7. Wyrzutki
8. Rumble Fish
9. Ojciec chrzestny III
10. Dracula
11. Life Without Zoë (segment „Nowojorskie opowieści”)

Moje wyróżnienia

1979 – reżyser roku („Czas apokalipsy”)

1972 – scenariusz roku („Ojciec chrzestny”, razem z Mario Puzo)

Ważne daty

1939 – urodziny Franciszka (Detroit)

1962 – podczas kręcenia Dementia 13 poznaje swoją przyszłą żonę

1963 – małżeństwo z dokumentalistką Elanor

1991 – śmierć ojca

2004 – śmierć matki

Rozmowa ("The Conversation", 1974)

5/5

Ten film jest portretem jednego człowieka – istoty wyjątkowej, słynnej, może nawet wybitnej, a na pewno odznaczającej się na swoim małym polu, jakim jest podsłuch. Wydaje się być pełna sprzeczności – pracuje w końcu w zawodzie, przyjmuje zlecenia i podsłuchuje obcych ludzi, nagrywa ich na taśmę i sprzedaje. Nie obchodzi go, co jest na taśmie, zależy mu tylko na jakości nagrania. Sam tak o sobie mówi, scenariusz idzie na skróty kilkukrotnie, dając podobne kwestie do wypowiedzenia przez głównego bohatera. Później powie, że woli, aby zniszczyli mu mieszkanie w pożarze, niż żeby ktoś miał zapasowy klucz na taki wypadek. Sygnały i wskazówki są więc jasne, do nas należy złożenie ich w całość. Kim jest bohater? W co wierzy? I jaki większy obraz to tworzy? Wszystko to kręci się wokół historii pewnego nagrania, które w nieodpowiednich rękach może okazać się niebezpieczne. Jaka stoi za nim historia?

To nie jest recenzja, więc mogę sobie pozwolić na interpretację. A może to jednak jest integralna część zachęcania do seansu, czyli opis złożoności bohatera? To w końcu klucz do całej reszty wymowy filmu.

W moim przypadku przełom nastąpił podczas intymnego momentu w mieszkaniu. Wtedy uderzyło mnie, że to jest historia o człowieku świadomym. Żyjemy w końcu na świecie, gdzie to wszystko jest możliwe: inwigilacja, brak prywatności, nic nie jest więc już święte. Tak, bohater robi to, ale jednocześnie pilnuje swojej prywatności – do tego stopnia, że odrzuca wszystko, co mogłoby mu zagrażać, w tym intymne kontakty z drugim człowiekiem. Nikt o nim nic nie wie, tak właśnie on chce. O co z tym chodzi? Moim zdaniem: jest w tym najlepszy, aby to kontrolować. Czuje, że ma coś w tym do powiedzenia. Nie można z tym walczyć, każdy może się tym zainteresować, budować własny sprzęt i działać w tym zawodzie. Założyć komuś podsłuch, naruszyć czyjąś prywatność. To nie jest walka z niczym innym, jak nami samymi. To nie rząd ani dowódca, tutaj wróg nie ma kształtu. Nie ma w końcu wartości, których powszechne poszanowanie mogłoby kogoś powstrzymać, to tylko zabawa. I praca. Oni zrobią swoje, do niczego nie przykładają ręki. Ich nie można za nic winić (kolejny cytat).

Całość zyskała z czasem, wkraczając w przyszłość i erę Internetu. Jak żyć z tą świadomością? Ignorować ją, wszyscy w końcu tak robimy. Wszyscy mogą wyciągnąć telefon i nas nagrywać, po prostu tego nie robią. A jeśli się nie da zbyć problemu? Jeśli jesteśmy zbyt świadomi tego, co się wokół nas dzieje? Gramy w grę, chronimy siebie, oddalamy zagrożenie od nas. Godzimy się na samotność, niedocenienie, niezrozumienie. Nie mamy co liczyć na cokolwiek innego – nawet bliscy mogą nas zranić. Na takim właśnie świecie żyjemy. Jedynym sposobem, aby przeżyć, jest nie zwracać niczyjej uwagi, być nikim.

Kamera działa tak, jakbyśmy przyglądali się z odległości, w ukryciu. Czujemy to. Historia dziejąca się w niedopowiedzeniu, domyśle. Będą rzeczy, których nigdy nie poznamy. Całość powstała przed aferą Watergate, ale Coppola wiedział, że film będzie odbierany przez jej pryzmat – prawda jest taka, że film radzi sobie jako samodzielny twór, nie istnieje wyłącznie jako komentarz do czegoś innego. Reżyser miał powiedzieć, że to jego ulubiony film, wypuścił go w dniu swoich 35 urodzin. Jedyny oryginalny z tych, które zrealizował. Czuję, że chciał być mądrzejszy, niż faktycznie był w stanie. Nie wiem, w jakim stopniu celowe było użycie jazzu, jako muzyki celebrującej wolność i aktywne słuchanie. I jak dalece celowy był moment spowiedzi, w końcu wtedy bycie wysłuchanym przyniosło ulgę. Później bohater waha się sprawdzić figurkę religijną, jakby to było coś świętego i nietykalnego, ale nigdzie indziej w filmie nie jest to rozwijane, więc religia jest chyba tylko przykładem czegoś świętego. Czymś, co trzeba poświęcić, aby osiągnąć wolność. I nawet to nie pomaga. W tym wszystkim wydaje się być zawarta jakaś rozmowa o podsłuchiwaniu, że może przynieść też pozytywne skutki. Cóż, jakby było to nieco mądrzejszy film, to mógłby sobie na to pozwolić. Bez tego jest znakomitym dramatem osobistym, bardzo bliskim kolejnym pokoleniom ludzi.

Ojciec chrzestny 2 („Godfather: Part 2”, 1974)

5/5

Bardzo podobny do pierwszej części, chociaż prostszy. Wciąż dobrze się ogląda.

Dwie historie. W jednej młody człowiek i jego losy jako głowy przestępczej rodziny. W drugiej możemy obejrzeć opowieść o jego ojcu, kiedy to budował swoje gangsterskie imperium, mając mniej niż nic. Między tymi fabułami widać wiele podobieństw i różnic, które ostatecznie składają się na jedną, długą przypowieść. Ojciec chrzestny 2 jest bardzo podobnym tytułem do swojej pierwszej części – w wykonaniu, tonie, stylu. Jest to produkcja skierowana do wewnątrz – bohaterowie trzymają swoje przeżycia dla siebie, fabuła popychana jest do przodu niuansami. Drobne momenty informują nas o tym, co bohaterowie czują, myślą i planują. Ojciec chrzestny 2 ponownie jest majestatycznym wyzwaniem dla realizatorów i aktorów, by móc podołać tej dużej produkcji, w której prawdziwa historia krzyżuje się z losami fikcyjnej rodziny na przestrzeni lat, ostatecznie opowiadając o upadku wewnętrznym, popełnianiu tych samych błędów i… I to właściwie tyle. To dosyć prosty film.

Jest świetny, przyjemny w oglądaniu i w ogóle, ale… Niewiele tu się dzieje. Jest prosty i w ogóle nie czuć, że trwa ponad trzy godziny – w ten zły sposób. Avengers 3 zasłużyło, by trwać dwie i pół godziny, w Ojcu chrzestnym 2 oglądamy w zasadzie wariację jednego motywu w kółko i nie zrobiło to na mnie dobrego wrażenia. Ten upadek był mi obojętny i nic z nim nie wiązałem.

Na dodatek nie ma tu wielu scen wartych wspominania. Są takie, które zapadają w pamięć, są świetne momenty i wyraziste dialogi, ale nie znajdują się one na jakimś wyższym poziomie. Pierwsza część takie miała – wesele, zabójstwo w restauracji, chrzciny. Co z drugiej części mogę pamiętać? „My offer is nothing„? Zakończenie? Dziesięć lat temu widziałem ten tytuł pierwszy raz i po latach pamiętałem tylko jedną scenę: kłótni małżeńskiej. Aktorzy i tematy robią wrażenie, owszem, ale przy powtórce jakaś dramaturgia wewnątrz sceny nie była niczym specjalnym, to tylko jedna postać mówiąca drugiej to, co chce powiedzieć, a druga robi to samo, co robiła przez całą resztę filmu.

Wciąż są tu inne rzeczy, za które lubiłem część pierwszą, i żadna z nich nie była łatwa do powtórzenia. Dochodzi do tego retrospekcja z młodym Vito, którą wszyscy chyba kochają. Ostatecznie więc to ten sam poziom, może tylko trochę niżej. Kino pełne godności. A ja tymczasem wracam wspominać piękno Dawno temu w Ameryce.

Life Without Zoe (segment z "New York Stories", 1989)

1/5

Dobra, co to jest? Serio pytam, nie chcę tylko kpić. Co artysta chciał osiągnąć? Bo widać w tym rękę Coppoli, tylko że realizującego chyba taki typowy familijny obraz dla najmłodszych z lat 90., w których dzieciak jest najmądrzejszy, ma najlepsze życie i pomaga innym. Oderwane jest to od rzeczywistości, czysta fantazja. Dziecinna, niedorzeczna, bezsensowna… I najgorsze: brakuje Coppoli podejścia Doroty Kędzierzawskiej. On traktuje dzieci z góry, nie szanuje ich. Wychodzi z założenia: „O patrzcie jakie klucze, chcesz klucze?” i tak siedzimy na sali przez ponad pół godziny z czymś takim. I zastanawiamy się, czy kręci dla dzieci, czy tylko dla swojego dziecka.

Ojciec chrzestny 3 („Godfather, Part III”, 1990)

3/5

Niepotrzebna, wylatująca z pamięci produkcja.

Ogólnie to trzeba przyznać, że twórcy mieli niezły pomysł na tę część – pokazać schyłek gangsterskiego życia. Początki są najlepsze (część I), potem robi się ciężko (część II), a na końcu nawet wysiedzieć jest problem (część III). Niby jest podobnie, ale to tylko wspomnienie dawnej chwały. Człowiek chce odejść, ale historię trzeba dokończyć i trwać, póki jej konsekwencje trwają.

Innym wytłumaczeniem zniżkowego poziomu trylogii i jej ostatniej części, czyli „Ojca chrzestnego 3„, jest zatrudnienie Sofii Coppoli, która gra na jednej nucie, a jej głos brzmi tak samo w każdych okolicznościach. Ojciec jednak chciał córkę zatrudnić, więc by przykryć jej braki warsztatowe, sprowadził cały film do jej poziomu. Wszyscy aktorzy, dialogi, fabuła i ciężar filmu – wszystko tutaj jest na poziomie aktorstwa Sofii Coppoli. Efekt? Wciąż rzuca się w oczy, ale mniej niż gdyby wystąpiła w jedynce lub dwójce.

Tak poza tym nie bardzo mam co napisać o tej produkcji. Obejrzałem i autentycznie zapomniałem o niej – przypomniałem sobie, przeglądając własne notatki, gdzie odnotowałem seans. Nie chcę pisać o tej części, porównując do wcześniejszych i tego, co udało się w nich osiągnąć. Trzecia część funkcjonuje na własnych warunkach i oczywiście: dialogi nie mają ciężaru, historia też nie, wszystko zdaje się wypełniać czas w drodze do oczywistego zakończenia. Nawet nie ostatniej sceny, tylko do ostatniej nuty, na której trylogia w przewidywalny sposób się kończy. Jeśli miałbym wskazać jakiś poważny minus, to byłby właśnie brak związku filmu z jego zakończeniem. Wszystko, co ma miejsce wcześniej – Watykan, potyczki gangsterskie, problemy małżeńskie, kazirodztwo – nie ma wiele wspólnego z zakończeniem. Mam wrażenie, jakby mogło ono nastąpić zaraz po ostatniej scenie drugiej części i efekt byłby pewnie lepszy.

Od 1:40

Bram Stoker's Dracula (1992)

2/5

Klasyczna opowieść o Draculi opowiedziana poprzez kilku aktorów, tylko każdy był wyjęty z innej bajki. Nie dali rady przeprowadzić widza przez ten bałagan, bo nie udaje się zbudować spójnego świata. Przez to nie wiadomo, co jest w nim niezwykłe, a co zwyczajne. Keanu Reeves patrzy na chodzącego po ścianach Gary’ego Oldmana, jakby słuchał o prawie podatkowym w Polsce. Winona Ryder zachowuje się przy demonicznym Oldmanie, jakby miała przez niego focha. Ten film to bałagan, ale komediowy Hopkins zawsze jest plusem.

I tylko utwór Annie Lenox („Love Song for a Vampire”) warto zachować w pamięci. Sam film wyłącznie dla miłośników klimatycznej scenografii imitującej Londyn z przełomu wieku XIX i XX.