Chciałbym ekscytować się Oscarami. Albo jakimikolwiek nagrodami filmowymi.

Chciałbym ekscytować się Oscarami. Albo jakimikolwiek nagrodami filmowymi.
Chyba najbardziej się ekscytowałem w czasach, zanim jeszcze zostałem kinomanem. Wtedy w telewizji mówili o Aviatorze, że zdobył więcej Oscarów, ale przegrał z filmem Za wszelką cenę. Nie rozumiałem tego, ale oba tytuły zostawały w mojej pamięci i oglądałem je potem, gdy miałem okazję, bo poleciały w telewizji. Oscary były i już. Były ważne i już, nie czułem potrzeby kwestionować tego. Potem byłem kinomanem i chciałem oglądać ceremonię oraz obejrzeć wszystkie nominowane filmy… Tylko że szkoła następnego dnia, a i same filmy wchodziły do Polski nawet i rok później po rozdaniu nagród. Dopiero nagrody za rok 2010 były tym momentem, kiedy mogłem zobaczyć wszystkie nominacje przed galą – legalnie! Co prawda wynikało to z korzyści, jaką było mieszkanie w Warszawie oraz możliwość zobaczenia filmów przedpremierowo w kinie – Fighter był ostatnim i chyba zobaczyłem go na dzień przed Oscarami. Czułem, że to jest jakieś osiągnięcie i pokaz mojego zaangażowania. Chciałbym do tego wrócić.
Nie chodzi oczywiście o same Oscary, że coś się z nimi zmieniło, że stały się gorsze czy coś. One chyba zostały takie same, jakimi je poznałem — banda przekupnych dziwaków, które nawet nie oglądają filmów, na które głosują, a ich lista najlepszych tytułów roku nigdy nie jest nawet bliska stanowi faktycznemu i po latach zawsze bawi, który wygrał i co w ogóle zostało nominowane — tylko wtedy o tym nie wiedziałem. Wtedy liczył się prestiż, szczególnie ten chwilowy — następnego dnia wszyscy w mediach mówili o tym, co wygrało. To było istotne i to też się nie zmieniło – zgaduję, że jakbym włączył jakieś wiadomości w poniedziałek rano albo otworzył gazetę, to byłoby tam o Oscarach. W mechaniczny i pobieżny sposób od wzoru — kiedy to się działo, że emocje sięgały zenitu, że nagrodzono tytuł X, że tytuł X zdobył najwięcej statuetek, że tytuł X pomimo X nominacji zdobył tylko X-n statuetek i że to święto kina – ale jednak te tytuły byłyby powtarzane cały dzień i wbiłyby się w świadomość odbiorców. Gdyby tacy w ogóle istnieli. To się nie zmieniło, nie – zmieniło się wszystko wokół Oscarów.
Teraz nie znam nikogo, kto by oglądał tytuły nominowane tylko dlatego, że są nominowane i żeby zdążyć przed ceremonią. A gdy ostatni raz to widziałem – było to ironiczne, żeby tylko zobaczyć: „Jaki to gnioty są wyróżniane”. To była dla tych osób jedyna przyjemność, jaką w tym znajdowali. A kiedyś przecież było to zajęcie grupowe i mieliśmy frajdę z odnalezienia czegoś nowego. Kiedyś te rozmowy były bardziej rozbudowane na temat tego, co powinno wygrać, a co nie. Kiedyś faktycznie się zatrzymywaliśmy w naszych kinofilskich przygodach na ten miesiąc, żeby się skupić na Oscarach. A potem… Cóż, przede wszystkim chyba stało się jasne, że Oscary nie są tego warte. Szkoda tylko, że nic innego nie jest warte podobnego zaangażowania.
Mogę wymieniać wady po naszej stronie – że kinomani stali się bardziej cyniczni i pobieżni, że mniej oglądają i mają do powiedzenia coraz mniej (najczęściej przed premierą danego filmu, że po co, że to będzie gniot) – ale ostatecznie najważniejszy czynnik to właśnie brak nagród, które byłyby warte interesowania się nimi. To nie tylko Oscary – dosłownie żadne nagrody nie zwróciły mojej uwagi. Wiem, bo za rok 2022 obejrzałem prawie wszystkie i za każdym razem wygrany był tym najmniej interesującym tytułem. Oscary, Wenecja. Na żadnym festiwalu nie spotkałem kogokolwiek, kto planował oglądanie wszystkie z konkursu głównego – na wielu można usłyszeć głosy wręcz nawołujące do ignorowania go na rzecz pobocznych i mniejszych sekcji danej imprezy. Zobaczyłem nawet na własne oczy kilka z tych ceremonii – Oscary, Tony, Gdynię i jakąś mniejszą polską nagrodę… Poza nagrodami Tony (szczególnie otwierającym występem Ariany DeBose) tego nie dało się oglądać. Ani przez moment nie przychodziło mi wtedy na myśl, że oglądam jakąkolwiek celebrację sztuki filmowej. Bardziej chodziło o kiepskie żarty, zadawanie głupich pytań artystom, kryptoreklamę… Takie gale naprawdę mają do zaoferowania tylko jedno: wtopy. To nie jest tak, że kinomani nie szukają już innych wrażeń, niż wyczekiwanie na kolejne pobicie Chrisa Rocka albo pomylenie Moonlight z La La Land – niczego o innej wartości nie spodziewam się po tych wydarzeniach. I nie mam potrzeby oglądania ich czy poświęcania im uwagi. A bycie na takiej gali osobiście, wśród widowni i siedzenie tam te ponad trzy godziny, byłoby równoznaczne z męczarnią.
Moje propozycje zmian? Nie mam żadnych. Tak naprawdę nie zastanawiałem się nad tym, jak powinny wyglądać takie idealne nagrody, które chciałbym oglądać co roku. Wiem tylko, że powinny w nich chodzić o filmy. I żeby dziesięć lat później rozdanie tych nagród nadal było tak samo istotne, co w dniu ich rozdania. Może kiedyś. A tymczasem za rok znowu zobaczę ogłoszenie nominacji na żywo. Bo mogę – w technicznym znaczeniu tego słowa. Telefon, Internet, YouTube – i mogę to zobaczyć na żywo, nawet jak jestem w pracy. Podoba mi się to, chociaż to tylko dwoje ludzi stojących przed kamerą i na zmianę wymieniających nazwiska. W tym roku nawet ogarnęli wymowę co bardziej egzotycznych nazwisk! Więc jakiś progres jednak jest.
Najnowsze komentarze