David Lynch
„My mother refused to give me coloring books as a child. She probably saved me” – David Lynch
Człowiek słoń (1980)
Jeden z tych przypadków, kiedy zastanawiam się, czy na pewno oglądałem tę samą wersję filmu co pozostali. Idąc za przykładem pewnego show na YouTube, porozmawiam o filmie sam ze sobą. Spoilery.
Początek jest zachęcający. Reżyser wykonał tu dobrą robotę, pokazując wystarczająco wyczerpująco realia końca XIX wieku – jak wtedy wyglądała operacja, jak życie toczyło się na ulicach, jaki panował wtedy klimat, jak ludzie się ubierali. Wszystko to zszyte z opowieścią bardzo subtelnie. Potem doktor Treves znajduje Merricka w cyrku, jako jedną z atrakcji, bardzo źle traktowanego. Wygląd tytułowego bohatera również sprawdza się całkiem nieźle, wywołuje szok i w ogóle. Doktor chce zbadać ten przypadek, który, zapewne dla oszczędności, jest zakrywany w kolejnych scenach. A to ma coś na głowie, a to jest za parawanem, różne sztuczki zastosowano, wszystkie jednak sprawdzają się i są dosyć subtelne. Cały początek jest dosyć spięty, postaci źle się czują w obecności bohatera, on sam też jest spięty, ledwo wydaje dźwięki, jest przerażony na swój sposób, zagubiony. Po zbadaniu, które trwa dosyć krótko, Merrick wraca do cyrku, gdzie jednak upada kilka razy, więc znowu zabierają go do szpitala. Opowieść zaczyna nosić wyraźne znamiona brutalności, zapowiada się na dosyć mocną i dojrzałą…
I tutaj wejdę sobie w słowo, bo po 30-40 minutach coś tu siada. To co widzę przestaje mi wystarczać i zaczynam kwestionować tę opowieść. Wygląd człowieka-słonia wydaje się utemperowany, bez tej siły którą miał w kilku wcześniejszych scenach. Inne postaci zaczynają zachowywać się o wiele normalniej w jego obecności, przestają reagować na niego w taki sposób jak kilka minut temu. To zaczęło przypominać odcinek „Star Treka” z ’66, gdzie przez 40 minut boją się tajemniczej istoty przemieszczającej się po kopalni, by w końcu, gdy ją spotkają, traktować jak coś zupełnie innego. Taki był zapewne zamiar, pokazać że to normalny człowiek i tak go też traktować. Ale bez żadnego przejścia to wydaje się tak banalne, że aż nienaturalne. „Och, on nic mi nie zrobi? Wierzę na słowo, daj mi tylko pół sekundy… Nie, jego brzydota nigdy mi nie przeszkadzała przecież, czemu pytasz. Ani jego zapach”. Pojawiają się nowe twarze, które widzą Merricka pierwszy raz na oczy i nie ma u nich nawet śladu reakcji typowej dla ludzi z początku filmu. I co dziwniejsze, potem nagle pojawiają się ludzie którzy widząc go, zaczynają krzyczeć, czuć obrzydzenie i być agresywni dla niego. Dlaczego tak jest?
Bo ten film to tak naprawdę jedna wielka akcja antyalkoholowa. Zauważ, że każdy kto nie wypije, jest tu normalny, a każdy kto wychyli… lepiej od niego spierdalaj za granicę.
Ale na końcu jak go widzą na peronie to zaczynają gonić. Żałuję, że tamta scena nie miała jakichś podpisów, w stylu: „Hej, gonimy go, chociaż nie wiem, co mu zrobimy jak go złapiemy ani czemu go gonimy, i o co nam chodzi, i co… co… Ej, ty, chodź tu, dołącz się, bez pytań, musimy zrobić tłum!”. Skoro się go bali to nie powinni uciekać?
To faktycznie psuje moją teorię.
Chodzi mi o to, że ta historia z biegiem czasu staje się bardzo dwuwymiarowa. Nie ma tu żadnych prawdziwie brutalnych momentów. Każdy w teorii dramatyczny moment wydaje się bardzo na siłę wciśnięty. Nawiedzają go w nocy jacyś pijacy, ale rano on nic o tym nie mówi i nie widać po nim, że coś mu się stało z psychiką. Kiedy indziej wbijają mu do pokoju, to jakiś typ przyprowadza ze sobą kilka dziewczyn, by im go pokazać, a potem się całować… jaki w tym sens? I jeszcze zmuszają te dziewczyny, by go całowały. Wydaje mi się, że wtedy twórcom zależało, bym większy żal czuł do owych dziewczyn. Merrick wtedy zachowuje się jak manekin, ale owe dziewczyny wyraźnie są zmuszane, brutalnie traktowane, nie chcą tego, krzyczą… Ale na koniec się uśmiechają, więc już nic nie wiem.
To na pewno była realna scena, a nie jakaś schiza Lyncha?
Myślę, że to była normalna scena, bo Merrick po niej zniknął, jego doktor wpadł na jakiegoś typa i się go pyta, gdzie on jest, i okazuje się, że on wiedział o wszystkim i gdzie on jest… Hopkins zachowuje się, jakby przyszedł na plan nie wiedzą, że taką scenę będą grali i sam nie był pewny, skąd to się wzięło. Starał się zgrywać twardziela, strasznie dziwny widok. Ale skąd jego postać wiedziała o tym? I czemu nic wcześniej nie robiła? Męczy mnie to.
Tej historii brakuje naturalizmu, zamiast życiowej opowieści twórcy gwałtownie skręcali ku przesadzonym słodkościom i niewytłumaczonym napadom gniewu, bez żadnego smaku i subtelności. Zupełnie jakby za kamerą stał hipnotyzer, który: „Pstryk! I teraz się boisz! Pstryk! A teraz jesteś łagodny!”.
Przez to nie mogłem się wczuć w tę historię i brać jej na poważnie. A do tego to klaskanie na końcu i bohater mówiący, jaki to jest szczęśliwy… To ten sam film, którzy oglądali inni? Jak miałem się tym wszystkim przejąć, skoro nawet po bohaterze to spłynęło, jakby nigdy się nie zdarzyło? A z drugiej strony jeszcze chwilę wcześniej krzyczał, że nie jest potworem… Naprawdę, ten film jest tak bardzo niezdecydowany…
Tym razem ja ci wejdę w słowo – zdziwiłem się strasznie nijakością filmu. Nie jest opowiedziany z żadnej perspektywy. Ani doktora, ani słonia, ani tych agresorów, nikogo. Są momenty, w których tak jest, jak np. lekarz obserwował pacjenta w teatrze, i widać było w tym spojrzeniu coś niemal ojcowskiego. Na początku czułem się, że poznaję szpital z pozycji Merricka, i czułem ten sam niepokój. Ale reszta? Tutaj też działa wspomniany brak zdecydowania. Powiem tak: bardzo chciałbym zobaczyć film w stylu „Bad Boy Bubby” – tam bohaterem był człowiek, który nigdy nie wyszedł z domu i uprawiał seks z własną matką, a głównym atutem tego filmu było właśnie poznawanie świata jego oczami. Bohater „Człowieka słonia” nie ma czegoś takiego. Jest dosyć nijaki i niewiele o nim wiadomo, poza tymi wymuszonymi momentami w których krzyczy, że nie jest potworem i że jest szczęśliwy, które niczego spójnego nie tworzą. Niczego wyjątkowe o nim się nie dowiedziałem ani o jego psychice, jak widzi świat, o jego przeszłości nie wspominając.
Dziwią mnie zmiany wobec prawdziwej historii. Przeczytałem krótką notkę o prawdziwym Merricku, i jestem zaskoczony, ile tam pominięto i pomieszano. Szczególnie, że jest tam wszystko to, co chciałem – ojciec ożenił się po śmierci matki, gdy miał 12 lat, macocha go nie chciała, musiał się wynieść i żyć na własną rękę. To ciekawy początek, nawet gdyby nie był oszpecony! A dzięki niej jest to dużo lepsza opowieść, o człowieku z ciekawszą perspektywą… dlaczego tego nie wykorzystano? Zrobiono film tak bardzo… zwykły i prosty, o niewykorzystanym potencjale.
Ten film nawet daje mniej niż przeczytanie notki w encyklopedii. Tam pisze, że zainteresowała się nim sama Królowa! A film podaje to samo, nie dodając nic więcej. Pokazane jest tylko, jak ta aktorka chciała się z nim spotkać, co wygląda jak wzięte z bajki dla dzieci…
Jeszcze jedno: w pewnym momencie doktor ma dylemat, i zastanawia się, czy nie robi tego samego, co jego właściciel z cyrku. Pyta: „Jestem dobry czy zły?”… i tutaj jest cięcie, film nie wraca do tego nigdy więcej. Wiesz, dlaczego sądzę że tak zrobiono?
Bo twórcy zdali sobie sprawę, że robią to samo i po odpowiedzeniu na to pytanie musieliby zacząć robić film od nowa, a byli już w połowie?
Tak. Dokładnie tak uważam. Ta postać zasługiwała na lepszy film. Prawdziwy Joseph Merrick miał ciężki życie, musiał sobie radzić sam, ale w końcu podjął walkę i udało mu się odnaleźć równowagę. Gdzie o tym jest choćby słowo w filmie o nim? Nagle staje się szczęśliwy na końcu i tyle. Zamiast tego są wypełniacze, w stylu „Nie może tu zamieszkać!”. To niech go ktoś przygarnie do cholery, choćby ta aktorka… Jak na to, czym film jest, jest w porządku – oddano tamte czasy i wygląd Merricka, aktorstwo i casting spisuje się bez zarzutu (z wyjątkiem Hopkinsa-Twardziela), sceny z tymi pijakami są szalone i obleśne, a muzyka miła. Ale ten film mógł być o wiele lepszy…
Obecnie David Lynch znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #67
Top
1. Mulholland Drive
2. Zagubiona autostrada
3. Prosta historia
4. Dzikość serca
5. Człowiek słoń
6. Inland Empire
7. Babcia
8. Amputacja
9. Twin Peaks
10.Głowa do wycierania
11.Ogniu krocz za mną.
12.Absurda
13.Blue Velvet
14.Diuna
15.Alfabet
16. Przyciemniony pokój
17.Sześciu mężczyzn, którym robi się niedobrze
Ważne daty
1946 – urodziny Davida (USA)
1947 – urodziny pierwszej żony
1953 – urodziny trzeciej żony
1967 – pierwsze małżeństwo (rozwód w 1974)
1977 – drugie małżeństwo (rozwód w 1987), urodziny czwartej żony, debiut pełnometrażowy
2006 – trzecie małżeństwo (rozwód w 2007)
2009 – czwarte małżeństwo
2021 – od 16 lat David publikuje Weather Report”. Serio.
Dzikość serca ("Wild at Heart", 1990)
Bohaterowie są w sobie zakochani – on właśnie wychodzi z więzienia, wsiadają razem do samochodu i jadą przed siebie, uciekając przed różnymi rzeczami, szukając dla siebie miejsca i wspólnej przyszłości. W tle mają miejsce wątki poboczne, całość jest odrealniona i „inna”, aktorzy dają z siebie dużo i wręcz na ślepo oddając się konwencji, a reżyser tworzy jedną niezwykłą sekwencję za drugą. Taką, której nie mógł stworzyć nikt inny, tylko David Lynch. W jednej z najlepszych scen filmu główny bohater przerywa koncert trash-metalowy, aby za zgodą wokalisty i z udziałem reszty zespołu zacząć śpiewać… Elvisa Presleya. I wszyscy wokół zaczynają piszczeć z zachwytu, a nasz protagonista wygrywa swoją kobietę. Jak ten moment działa? To prawdziwa zagadka dla studentów filmoznastwa – oraz niezła zabawa dla kinomanów, którzy będą próbowali wyobrazić sobie ten moment w reżyserii kogokolwiek innego: Takeshi Mikkego? Paula Thomasa Andersona? Wesa Andersona?
Dzikość serca podzieli widzów na dwie grupy – dla pierwszej będzie to raczej męczące i niesatysfakcjonujące doświadczenie, ponieważ fabuła czy struktura całości pozbawiona jest pomysłu, oryginalności lub konsekwencji. W zasadzie cały film to zbiór momentów, z których reżyser stara się coś wyciągnąć, zalewając przy tym odbiorcę masą dłużących się i niepotrzebnych scen bez wyraźnego celu. Na niekorzyść działa również zachowanie bohaterów, z którymi czasami trudno nawiązać jakąś relację, zrozumieć ich – wyrażają oni swoje emocje w dosyć pokręcony sposób, dlatego wielu widzów nie będzie rozumiało, o czym to jest. Tworzy to dobrą atmosferę, ale jeśli ktoś na ekranie w reakcji na coś zaczyna sobie wkładać coś do odbytu, to naprawdę nie ułatwi to dowiedzenia się, na czym polega owa reakcja. To są raczej rzeczy, które się dzieją. I chodzi tylko o to, żeby były inne, odrealnione.
I to spodoba się drugiej grupie ludzi: fanów licznych momentów, atmosfery. Wszystko jest tutaj dziwne, nawet ludzie dziwnie piją drinki z kieliszków. Dziwnie mówią i się zachowują. Wszystko wymaga akceptacji i wejścia w ten świat. Każda sekwencja budowana jest z napięciem i pomysłowością, opartą o niechęć przyznania, że coś jest nie tak z tym, co widzimy. Na końcu otrzymujemy ładny widok: Nicolas Cage chodzi po samochodach i jest szczęśliwy na napisach końcowych. Muzyka wtedy chyba pierwszy raz nie jest senna, przywołuje na myśl raczej poranek, podczas którego jesteś optymistycznie nastawiony na całą resztę dnia. Widok warty zobaczenia, podobnie jak wiele innych (z czysto filmowego punktu widzenia), ale nijak nie byłem zainteresowany tym, co bohaterowie wtedy czuli.
Twin Peaks - sezon I (1990)
Cztery czy nawet więcej podejść zrobiłem, ale mam za sobą te 8 odcinków. Mogę teraz napisać to, co myślałem już po kilku pierwszych: to nie jest moja bajka.
Nie kupuję produkcji, która chce być jednocześnie kryminałem, obyczajem, trzema podgatunkami romansu, kinem młodzieżowym, telenowelą, surrealistycznym, horrorem, dramatem, komedią… i to wszystko podane na trzy sposoby: poważny, niepoważny oraz parodia. Nie powstaje przy tym jednolita całość, bo każda postać i scena jest z innej bajki. Po prostu stwierdzono: nie, chcę mieć jakąś dziwną postać w tym serialu, bo tak. I ją wsadzili, i się ludziom podoba.
Owszem, Lost zrobiło coś takiego, tylko jak oglądam Twin Peaks to zawsze wiem, co teraz oglądam: romans, surrealistyczny czy parodię kryminału. Gdy oglądam Lost to oglądam Lost, bo tam każda scena ma ten sam feeling, wynika z tego samego motywu i tematu. Twin Peaks jest wszystkim bez żadnych ograniczeń i przez to nie trafia w mój gust. Strasznie się męczyłem oglądając, nawet sekunda fabuły nie potrafiła mnie zainteresować. Nie ogarniam, jak można raz robić kino poważne, a potem jego przeciwieństwo. To się nie trzyma kupy. Nie angażuję się w takie produkcje.
Najgorsze jest to, że produkcja nie jest satysfakcjonująca pod żadnym względem. Romans młodzieżowy olałem – nawet nie pamiętam, co do siebie czuli. Główną zagadkę kryminalną mogli rozwiązać i nawet bym nie zauważył. Gwałtowny chłopak mógł zatłuc swoją dziewczynę cegłą i nie uznałbym tego za coś istotnego w fabule. Surrealistyczne sny mogą mieć sens, ale przez myśl mi nie przeszła ochota by się go doszukiwać, ani tym bardziej wyczekiwać na jakieś wyjaśnienia.
Na plus bardzo ładne dziewczyny. Muzyka. Niektóre sceny trafiły w mój humor. Na przykład:początek któregoś odcinka, jak elegancko ubrana rodzinka je szykowny obiad przy kominku, i wpada na to jakiś chłop, wyjmuje z torby kilka podłużnych kanapek i mówi, że to najlepsze jedzenie jakie w życiu spożył. Są z masłem i serkiem pleśniowym. Głowa rodziny zaintrygowany prosi o jedną, gryzie i niemal rozpływa się tam z rozkoszy. I jedzą, pośrodku tej wysmakowanej scenerii, koniec sceny.:)
Twin Peaks - sezon II (1990-91)
Ten serial to żart z widza lat 80. i zwyczaju siadania na kanapie, aby oglądać telewizję. Skakać po kanałach, aż coś cię zainteresuje, wyłączyć z powodu reklam lub zasnąć z pilotem w ręku. Otępienie wynikające z takiego stylu życia prowadzi do większej ilości oglądania i przyjmowania klopsów złożonych z fragmentów przeróżnych produkcji. Tutaj telenowela, tu kryminał, tam komedia. Twin Peaks jest takim klopsem, tylko złożonym celowo. Jednak nie zatrzymuje się na tym, bo każda scena jest kolejnym żartem – głównie z przyzwyczajeń widza i tego, jak wtedy telewizja wyglądała. Jej umowności, schematów i uproszczeń – a także tego, jak mieszała wszystko w jedno. I tak obok siebie może być morderstwo, aborcja, romans, zdrada i kosmici. To jest żart z telewizji we własnej osobie.
Przykład? Pierwsza scena 2 sezonu. Osoba postrzelona żyje (bo w telewizji nikt nie umiera, to już jest żart!) i leży w pokoju hotelowym. Zamiast wezwać pomoc zgodnie z oczekiwaniami widza i porządkiem naturalnym, do pokoju wchodzi przedstawiciel obsługi hotelowej. Z mlekiem. Jest głuchy na prośby o wezwanie policji, pogania rannego do picia mleka i generalnie jest irytujący. W końcu postać leżąca po postrzale wyprasza obsługę z pokoju – bo już woli umierać w kałuży krwi niż mieć kontakt z takim kelnerem. Poważna scena zostaje zamieniona w żart! Niespodzianka!
Inne dowcipy są mniej lub bardziej filmowe. Czasem mogą być to groźni ludzie, którzy na koniec są przytulani przez swoją „ofiarę” (zamiast obawiać się ich – to w końcu telewizja, tego nie można traktować na poważnie). A może oczekujesz, by policjant zachowywał się na ekranie jak policjant? Nie żartuj sobie. Innym razem już trzeba zwracać uwagę na szczegóły – taka muzyka choćby. W wątku miłosnego trójkąta ścieżka dźwiękowa wyraźnie wskazuje na to, że oglądamy teledysk do piosenki. Innym razem możemy oglądać scenę kolacji, w której jedna postać gra na pianinie. Stół jest pusty, potem następuje cięcie, stół jest zastawiony i wszyscy jedzą. Tradycyjny upływ czasu na taśmie filmowej. Ale dźwięki z pianina wcale nie zostały ucięte. Trwają wciąż z poprzedniego momentu, gdy stół nie był zastawiony. Nie jest to fizycznie możliwe, ale tak jest. Ot, kolejna zabawa filmowymi środkami wyrazu.
Czy to znaczy, że Twin Peaks jest dobre? A gdzie tam. To może być równie dobrze najgłupsza rzecz jaką w życiu zobaczycie jak i najbardziej genialna, ale wciąż nie ma tu niczego, co pozwoliłoby mi ocenić, że jest to dobry serial. Można szanować jego „rewolucyjność” (czyli podpatrywanie, co jest w kinie [Przygoda, Zeszłego roku w Marienbadzie, Celine i Julie odpływają] i przenoszenie tego na mały ekran), ale nie sprawi to, że seans będzie chociaż trochę bardziej przyjemny. Twin Peaks to produkcja jednej sztuczki, która męczy bardzo szybko.
Ogniu krocz za mną (1992)
Bardziej dodatkowy epizod serialu niż samodzielny film. Problem w tym, że oryginalny TP opowiadany jest chronologicznie – każdy odcinek to kolejny dzień z życia bohaterów. Ogniu krocz za mną z kolei opowiada o tym, co działo się wcześniej – czyli o wydarzeniach prowadzących do morderstwa Laury Palmer – ale nie tylko! Uniwersum jest nieco rozszerzone, poza tym pewną atrakcją jest zobaczyć Laurę w akcji. Jest to też istotne w kontekście trzeciego sezonu, chociaż kiedy piszę te słowa mogę wskazać jedynie pojedynczy moment, który to potwierdza (jestem na 13 odcinku).
Zapewne minusem jest to, że nie ma tu wiele nowości. Głównej części historii można było śmiało się domyślić, co w dużej mierze czyni tę produkcję fan-fiction. Nie dokłada się więc znacząco do kanonu, ale z drugiej strony wiele było takich odcinków. Na ich tle Ogniu… jawi się w naprawdę dobrym świetle. Ma zapadające w pamięci momenty i dobrze bawi się z widzem. Chciałbym napisać, że fani będą zadowoleni, jednak oni właśnie zdają się jednym głosem nienawidzić tej produkcji. Ale fani TP to specyficzna grupa ludzi. Kochają serial całym sercem i nie pozwolą złego słowa o nim napisać, chyba że tyczą się one 2/3 odcinków, których oni też nie lubią 🙂
Zagubiona autostrada („Lost Highway”, 1997)
Fred Madison: saksofonista, mąż, nie lubi zdjęć (to ważne). Pewnego dnia do jego domu zostaje dostarczona kaseta wideo, na której nagrano jego bezpieczną przystań. Z czasem pojawiają się kolejne kasety, a ich zawartość mrozi krew w żyłach u głównego bohatera.
Zagubiona autostrada pomimo swoich wad czy miejscami zbyt oczywistych zagrań (główny bohater mówiący: „lubię pamiętać rzeczy po swojemu. Niekoniecznie tak, jak miały miejsce naprawdę„) to naprawdę przypadła mi do gustu. Stało się tak z prostego powodu: sposobu, w jaki wykorzystano język filmowy. Zapewne dlatego tak powszechne jest niezrozumienie tej produkcji, a nawet przeświadczenie, że tej produkcji nie można zinterpretować – mianowicie, widz podczas oglądania musi mieć świadomość, że rzeczy na ekranie mogą znaczyć więcej, a ich obecność musiała być celowa. Mozolne, nienaturalne dialogi oznaczają nieumiejętność porozumienia się między małżonkami. Gdy jedno wchodzi w kadr, drugie je opuszcza – to pokazuje, że nie są w stanie być blisko siebie. Tego typu detale mają ogromne znaczenie i jasno od początku wskazują na to, jaką historię tak naprawdę oglądamy.
Najtrudniejsze w przypadku pisania o tym filmie jest to, że bardzo łatwo przejść do pisania jego analizy – a tego w tym miejscu nie chcę zamieszczać, w końcu wasz seans ma być unikalny. Napiszę tylko, że nie jest to przykład klasycznej narracji. Zagubioną autostradę ogląda się nie po to, by poznać historię, ale by ją rozgryźć. Temu podporządkowany jest rytm i porządek w scenach. To zagadka i wyzwanie dla oglądającego. Dlatego taka szkoda, że już w połowie można się wszystkiego domyślić (tak „mniej-więcej„), a pozostała część filmu jest po to, by wyjaśnić szczegóły, dopowiedzieć wątki i inne takie detale. Brakuje tutaj takiego klasycznego „payoff’u” na koniec historii, zamknięcia lub podsumowania. Zamiast tego widz zostaje z zagwozdką do rozgryzienia, a gdy to nastąpi, wtedy zostajemy z historią jakich wiele – o człowieku ze słabościami, które go zgubiły… I tyle.
Twin Peaks - sezon III (2017)
Twin Peaks zyskało teraz również osobowość. Da się oglądać, chociaż to nadal jaja z widzów są.
Dobra wiadomość jest taka, że ogląda się ten sezon zdecydowanie lepiej niż wcześniejsze. Wszystkie odcinki oglądałem bez większego znużenia, podczas gdy pierwszy i drugi sezon to była droga przez mękę, odcinek za odcinkiem. Do każdego musiałem się zmuszać.
Dlaczego seans trzeciej serii jest przyjemniejszy? Bo zyskał osobowość. Istnieje na swoich własnych własnych warunkach bez odwoływania się do innych rzeczy. Wcześniej TP było z pewnością charakterystyczne i unikalne, ale tylko dzięki stylowi. Teraz jest jednak wyraźny i konkretny na poziomie bohaterów czy historii, co jednak jest ukryte pod chaotyczną strukturą, która w ogóle nie używa formatu telewizyjnego. To długi film podzielony na siłę na mniejsze części. Nie ma tutaj nawet śladu rytmu, do którego jako telewidzowie jesteśmy przywiązani. Kolejne wątki są wymieszane w taki sposób, że mogły by najczęściej być ustawione inaczej, albo i pojawić się w innym odcinku niż oryginalnie. Na drugim planie jest jeszcze większy cyrk, bo oglądającemu podawane są tylko fragmenty. Dzieje się tak najczęściej pod koniec odcinków, kiedy to twórcy muszą wypchać minimalny limit czasowy, więc pokazują zespół grający piosenkę przez pięć minut, albo rozmowy bohaterów, które nic nie znaczą… Albo pokazują, jak ktoś ogląda telewizję (!). Albo chodzi po lesie… Kilka odcinków później oczywiście wracamy do tej rozmowy, chodzenia po lesie lub sceny i widzimy, że układa się to w większą całość – ale to dzielenie nie było potrzebne, lepiej byłoby pokazać całość od razu. Format serialu telewizyjnego jest tu wykonany haniebnie. Co najmniej raz dialog został przerwany w połowie, aby podjąć go w tym samym miejscu, ale już w następnym epizodzie! Chaos, niepotrzebny chaos.
Trudno jednak zaprzeczyć, że pod tym wszystkim skrywa się wyraźna struktura fabularna. Bohaterowie i ich skomplikowane relacje, kto jest kim dla kogo i co tu robi – to wszystko jest jasne podczas oglądania. Wątki z odcinka na odcinek ewoluują, pytania są przypominane, cel jest zawsze obecny. Pamiętam, jaką rolę w tym całym bałaganie pełnił choćby Tim Roth w swojej epizodycznej roli. Wierzyłem w to co oglądałem i kombinowałem nad możliwościami – co jest snem a co nie, co może rozgrywać się obecnie a co w przeszłości lub przyszłości. Rozmyślałem na różne sposoby szukając kontrastów i innych, cały czas mając przyjemność z tego, jak to wszystko jest zrobione.
Lynch po raz kolejny pokazuje, że jest czarodziejem i umie stworzyć jakiś nowy, niezwykły widok – może to być lokacja, efekt komputerowy lub kostium na jednej z postaci. Przy okazji inaczej też podchodzi do tworzenia „inności” – najpierw buduje świat normalny, funkcjonujący na znanych nam zasadach, i tam dopiero umieszcza coś z innego świata. Nie zawsze to musi być coś wprost „obcego”. To może być choćby blokowanie aktora w kadrze podczas żywiołowej wymiany zdań – powinien więc żywo gestykulować, przemieszczać się po całym pomieszczeniu, a ten stoi jak sparaliżowany. Pozornie normalna scena, ale podczas oglądania każdy poczuje, że jest w niej coś „nie tak”.
Byłem więc pozytywnie nastawiony. Oglądałem to mając wrażenie struktury prowadzącej do czegoś. Większe wątki śledziłem bez problemu z odcinka na odcinek, pojedyncze sceny i detale zapadały mi w pamięci i przypominałem sobie o nich, gdy twórcy do nich wracali. Przygotowywałem się mentalnie nawet na to, że będę cały sezon oglądać jeszcze raz.
Po obejrzeniu ostatniego odcinka, ostatniej sceny… Albo to nie jest koniec i będzie następny sezon, do którego wszystko to budowało… Albo nic nie zostało wyjaśnione i zostałem nabity w butelkę… Albo może jednak te drobne wskazówki prowadzą do większych, a te z kolei pozwolą zrozumieć ten sezon jako finalny dla całej historii? Jest we mnie maluteńka cząstka, która w to wierzy i chce spróbować, ale cała reszta mojego jestestwa wątpi, czy miałoby to sens. Wszystkie interpretacje, które przeczytałem, są zgodne: Lynch śmieje się z widzów i ich wiary w możliwość otrzymania produktu mającego sens, mającego odpowiedzi i wartość. Tylko robi to lepiej niż 25 lat temu. Cóż, jak wiemy jest to jak najbardziej już możliwe. Takie śmianie się byłoby przejawem ślepoty na piękno kina.
I dlatego tak wyraźnie czuję tę wspomnianą cząsteczkę wewnątrz siebie. Odmawiam uwierzenia, że ktoś włożył tyle pracy w coś (to przecież trwa 18 godzin, na litość boską!) tylko po to, by manifestować antywartości. I robię to nie dlatego, że jestem nostalgiczny, zamknięty w przeszłości, nie mogę się odnaleźć albo jestem fanem Twin Peaks – bo nie jestem. Nie interesuje mnie żadna z postaci w tym serialu i nie pamiętam, kto zabił Sarę Connor (czy jak jej tam było). Ale wierzę w kino jako sztukę i chciałbym, aby Twin Peaks było wielką strukturą przeznaczoną do odczytywania latami, warstwa po warstwie, zamiast być tylko wielkim żartem (za co właśnie jest chwalony przez znawców i krytyków, z jakiegoś anty-powodu).
Ale czy miałoby to sens? W końcu wiem, że Lynch potrafi wkładać wysiłek w relatywnie proste u swych podstaw rzeczy (Zagubiona autostrada). Może więc taka jest prawda? Może będzie następny sezon? A może… poczekam 25 lat?
Related
1990 1991 2017 Black Comedy Crime Drama Road Movie Romance serial Surrealism
Najnowsze komentarze