Rodzeństwo Coen

Rodzeństwo Coen

26/04/2018 Opinie o filmach 0
lebowski coen 1998
What’s interesting to us are the people you know that are very good at what they do but aren’t necessarily successful.” – Joel Coen
The movie people let us play in the corner of the sandbox and leave us alone. We’re happy here.” – Ethan Coen

Fargo (1996)

5/5

1 maja 2018

Proste, ale skuteczne. Zabawny moralitet o zadowalaniu się tym, co już masz. Chyba.

Jerry potrzebuje pieniędzy. Jerry nie ma pieniędzy. Żona oraz teść Jerry’ego mają pieniądze, z tego powodu Jerry postanawia wynająć parę przestępców, aby porwali oni żonę Jerry’ego, zażądali okupu, a następnie Jerry się z nimi podzieli pieniędzmi, które w ten sposób zyska. Od tego momentu wszystko oczywiście bierze w łeb.

Podobnie jak w innym filmie Coenów, który widziałem niedawno, Big Lebowski cała konstrukcja fabularna sprowadza się do prostego założenia: bohater dokonuje wyboru, a cała reszta seansu to jego absurdalne konsekwencje, mające miejsce z udziałem niewydarzonych postaci. W przeciwieństwie do Lebowskiego jednak, w Fargo  od początku jesteśmy tego świadomi. Wiemy, na czym wybór polegał i wiemy też, że to był głupi pomysł. Wybrano wtedy złe wartości i to musiało mieć złe konsekwencje. Możemy co najwyżej zrozumieć, czemu bohater zrobił to, co zrobił, ale nic więcej. Lekcja odrobiona już na sam początku, morał przyswojony, stąd seans sam w sobie już nie jest tak efektowny, jak być mógł. Losy wszystkich postaci krążą wokół tego samego motywu – każda chce coś uzyskać kosztem innej osoby, każda dostaje za to klapsa albo dwa. Wyjątkiem jest główna bohaterka, która tego nie robi, i na koniec zostaje za to nagrodzona. Fargo oczywiście wciąż jest znakomicie opowiedziane, napisane i nakręcone (do tego ta muzyka!), ale jeśli chodzi o esencję, to nie zrobił na mnie większego wrażenia. Seans zaliczam do udanych i pewnie wrócę kolejny raz do Fargo.

Na koniec morał jeszcze jest wypluty w stronę kamery… I nawet uproszczony. Sugeruje, że wszystkim tym postaciom chodziło tylko o pieniądze, po czym jest nauczenie, że w życiu chodzi o więcej niż pieniądze. A przecież pieniądze nigdy nie są „tylko pieniędzmi„, za nimi zawsze stoi właśnie to „coś więcej„. To nie był problemem dla żadnego z bohaterów – problemem było to, że chcieli uzyskać te pieniądze w pokrętny sposób, oszukując innych ludzi, dorabiając ich kosztem, robiąc ich w bambuko, nadrabiając tym samym swoje przywary i wady charakteru. A przynajmniej tak myślałem przez większość seansu, aż do zakończenia, w którym to okazało się, że wszystko jest tak naprawdę dalece prostsze. Tu po prostu chodzi o żądzę pieniądza. To w sumie obraźliwe stwierdzenie dla wszystkich tych postaci, ale co ja tam wiem. Tylko to oglądałem, nie tworzyłem.

Może więc Lebowski nie jest żadnym manifestem antywojennym, a zamiast tego reklamą kręgli i niczym więcej? Hm.

Joel Ethan Coen

Obecnie rodzeństwo Coenów znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #25

Top

1. Big Lebowski
2. To nie jest kraj dla starych ludzi
3. Barton Fink
4. Ścieżka strachu
5. Fargo
6. Hudsucker Proxy
7. Poważny człowiek
8. Śmiertelnie proste
9. Ballada o Busterze Scruggsie
10. Co jest grane, Davis?
11. Prawdziwe męstwo
12. Człowiek, którego nie było
13. Bracie, gdzie jesteś?
14. Arizona Junior
15. Tajne przez poufne

Ważne daty:

1954 – urodziny Joela (Minesota, USA)

1957 – urodziny Ethana (Minesota, USA)

1984 – debiut fabularny; małżeństwo Joela z Frances McDormand

1990 – małżeństwo Ethana (Tricia Cooke, montażystka)

2001 – śmierć mamy (nerki siadły)

Big Lebowski (1998)

5/5

26 kwietnia 2018

Antywojenny manifest Coenów, a przy okazji znakomita parodia gatunku kryminałów noir.

Główny bohater filmu na imię ma Jeff Lebowski, ale woli, aby go nazywać The Dude. Mieszka w Los Angeles, lubi grać w kręgle i jest pacyfistą. Jednego dnia wraca do domu, a tam czekają na niego zbiry – jeden podtapia bohatera w sedesie, drugi sika na dywan. Obaj orientują się w końcu, że mają złego Lebowskiego – jest jeszcze inny, milioner, i to on był im winny pieniądze. Zbiry wychodzą i zostawiają naszego bohatera, mokrego i wkurzonego. Następnego dnia jednak The Dude zostaje przekonany przez swojego przyjaciela, Waltera (weterana z Wietnamu), żeby spróbować przekonać milionera Lebowskiego, aby ten oddał mu pieniądze za dywan.

Pierwsze pytanie, jakie bracia Coen stawiają widzowi w tym filmie, brzmi: czy powinniśmy coś robić, jeśli obcy ludzie przez pomyłkę nasikają nam na dywan? Przypadek jest tu bardzo konkretny – to nie był nasz problem, oni nie przyszli do nas, ale spotkali nas przez pomyłkę. I nie chodzi o nic w rodzaju bezpośredniej konfrontacji z nimi i rozwiązanie naszego problemu z nimi (nasikali na nasz dywan!), ale poprzez mieszanie się w szerszą sprawę, której nie rozumiemy i nie znamy. Nie próbujemy znaleźć ludzi, którzy nasikali na nasz dywan, szukamy tylko odpowiedzialnego za to, aby pokrył on nasze straty. A więc: czy powinniśmy coś z tym zrobić, czy po prostu dać dywan do prania i żyć dalej?

Może zbyt głęboko się w to wczytuję, przyznaję, ale w moim odczuciu Big Lebowski jest manifestem antywojennym oraz komentarzem odnośnie do międzynarodowych relacji Stanów Zjednoczonych. Na samym początku wyraźnie jest zaznaczony moment historyczny, w którego czasie rozgrywa się akcja filmu (Saddam Husajn i jego cyrk), a jednym z głównych motywów jest pamięć po Wietnamie („Smokey, this is not 'Nam. This is bowling. There are rules.”). Cały główny konflikt kręci się wokół starć między pacyfistami i ludźmi angażującymi się w sprawy, które nie są ich – pierwsi wychodzą na tym całkiem dobrze, a drudzy dostają po tyłku, w mniej lub bardziej spodziewany sposób. Główny bohater jest właśnie pacyfistą, który w mniej lub bardziej świadomy sposób zaczyna się angażować. A jest osobą leniwą, myślącą jedynie o sporcie, nagich kobietach i drinku. Co takiej osobie przyjdzie z angażowania się w szersze sprawy? I jak wiele osób wśród widowni pełnej zwykłych, prostych ludzi może się z nim utożsamić?

Dla mnie cały sens zamyka się więc w otwierającej scenie, reszta jest jedynie konsekwencją i wizualizacją wyboru, którego The Dude dokonuje na początku. Absurdalną, przerysowaną i zabawną, żeby chcieć wracać do tego filmu i przypominać sobie jego przesłanie. Urok filmu na tym się nie kończy, jest tu przecież jeszcze parodia gatunku detektywistycznego noir (w roli detektywa oczywiście The Dude) oraz luźna konstrukcja całości otwarta na interpretacje. Czy są jeszcze inni ludzie mówiący takie rzeczy jak ja? Zapewne, ale ja na takich nie trafiłem. Inni podchodzą w inny sposób i odbierają całość w innym świetle. Jest w tym coś pięknego. Można również odbierać Lebowskiego jako fajną komedię albo nawet źle wykonany utwór – proszę bardzo! Film tym samym zatacza koło i sam sobą manifestuje brak zainteresowania. „Myśl sobie co chcesz” – zdają się mówić twórcy. The Dude może być menelem albo drugim Jezusem, a Big Lebowski może być najsłabszym filmem Coenów albo drugim Obywatelem Kanem. Wszystko zależy od tego co zrobicie, gdy obcy człowiek przez pomyłkę nasika wam na dywan.

Peace.

Ciekawostka: istnieje Big Lebowski 2.

To nie jest kraj dla starych ludzi („No Country for Old Men”, 2007)

5/5

27 marca 2018

Zaskakujące kino pozornych sprzeczności. Tytuł, z którym warto się zmierzyć.

Moss to starszy łowca, który na pustyni znajduje pozostałości po strzelaninie – mnóstwo ciał, broni palnej, krwi i walizkę, w której znajdują się dwa miliony dolarów. Zabiera ją ze sobą, przez co zaczyna na niego polować Anton Chigurh – prawdziwy terminator. Mało jest osób, które go spotkały osobiście i żyją, aby o tym teraz opowiedzieć. Zaczyna się starcie gigantów o pojemnik z pieniędzmi, do którego dołączy jeszcze szeryf Bell, pamiętający inne czasy i kontemplujący to, do czego świat doszedł na jego oczach. W końcu wszystko, co zobaczymy na ekranie dzieje się w świecie rzeczywistym. A jest to bardzo istotne.

To nie jest kraj dla starych ludzi jest zaskakującym kinem pełnym pozornych sprzeczności. Z jednej strony historia jest uproszczoną wersją „Terminatora„, z drugiej wszystko tu jest złożoną metaforą, pełną zaskakujących detali (takich jak fakt, że trzech głównych bohaterów nigdy się nie spotyka, a najbliżej są podczas rozmowy telefonicznej). To nie jest kraj dla starych ludzi jest kinem prostym, wręcz banalnym, które chce, aby odbiorca zadawał pytania. I gdy tak się stanie, to seans dopiero wtedy się tak naprawdę zaczyna. A pytania rodzą się na każdym kroku, od tych dużych elementów, takich jak „Co znaczy rzut monetą?” albo „Dlaczego Anton zabija w ten sposób?„, aż po elementy mniejsze, takie jak konstrukcja całości lub zasadność konkretnych cięć montażowych. Dwie główne myśli stojące za filozoficzną warstwą filmu to „wszystko można kupić” oraz „wybór w sytuacji, kiedy jego konsekwencje są znane i nie są„. A przynajmniej tak sam to odebrałem, chociaż nie spędziłem dużo czasu na przemyśleniu tej produkcji, więc tutaj mogę się rozmijać z intencjami twórców. Pewne za to jest, że u podstaw wymowy filmu stoi założenie, że człowiek jest jakiś z urodzenia, więc od tego założenia idzie dalej.

Ja stoję za filozofią obiektywizmu, w której to moralność określana jest poprzez wybory, dlatego człowiek nie może być „jakiś” z urodzenia, dlatego więc pewnie odbieram To nie jest kraj dla starych ludzi jako kino akcji. Piękne kino akcji.

Przede wszystkim: filmowe. Od początku do końca, od prezentacji bohaterów i podobieństw między nimi, aż po konflikt i walkę między nimi – wszystko to przebiega w warunkach czysto filmowych. Nawet postarano się o to, by każdego z nich pokazać jako kogoś więcej niż tylko dwuwymiarową postać, ale najciekawsza wciąż jest konfrontacja Mossa i Antona – to jak obaj przewidywali ruchy przeciwnika, chociaż nigdy się nie spotkali ani nie zobaczyli twarzą w twarz, to właśnie musieli oceniać przeciwnika po jego zachowaniu, po jego działaniach. To nie jest kraj dla starych ludzi to momentami czysta akcja w stylu Mad Maxa. Zero słów, jedynie napięcie. Ogląda się to niesamowicie. A do tego jeszcze jest to drugie dno, które przecież może kryć naprawdę wiele.

Tytuł, z którym warto się zmierzyć.

Fargo - sezon II (2015)

4/5

11 listopada 2021

Film Coenów wydaje się dobrym materiałem na kolejne wersje – jak choćby w postaci miniserialu, gdzie każdy sezon to inna fabuła i postaci, ale wspólne motywy. Fargo z 1996 roku to w końcu prosta opowieść – cała konstrukcja fabularna sprowadza się do prostego założenia: bohater dokonuje wyboru, a cała reszta seansu to jego absurdalne konsekwencje, mające miejsce z udziałem niewydarzonych postaci. Od początku wiemy, że to było złe, morał znamy, teraz tylko… oglądamy ciąg dalszy. Sukces takich historii zależy wyłącznie od tego, jak dobrze skonstruowani są bohaterowie, jak bardzo ich lubimy i jesteśmy zaangażowani w ich losy. A tutaj, muszę powiedzieć, jest takich kilku.

Dwie rodziny gangsterskie idą ze sobą na wojnę, a pośrodku znajdzie się małżeństwo idiotów, którzy będą mieli tyle szczęścia, że ja pierdolę. Policjant będzie chciał im pomóc, ale oni powiedzą: „Nie no, damy sobie radę” i czarna komedia zaczyna się kręcić. I właśnie wspomniany policjant jest tutaj tym, który mnie przyciąga do ekranu – człowiek z czystym sumieniem, efektowny i mający odwagę podejmować niezbędne kroki. Nawet jeśli te kroki będą niewskazane, ale właśnie: właściwe. I chociaż dopiero w dziewiątym odcinku scenarzyści postawią przed nim jakiekolwiek wyzwanie, to i tak przez cały czas reprezentuje on sobą zalety płynące z czystości sumienia. Nie musi się obwiniać lub dywagować, co by było, gdyby – ma spokój na duszy i może radzić sobie z kolejnymi problemami, gdy te staną mu na drodze. Nie ma sobie nic do zarzucenia, chociaż myśli o tym cały czas, a to daje mu ogromną przewagę w życiu. Jego żona jest chora na raka i pewnie nie doczeka końca opowieści, więc tym bardziej jego oddanie temu, co słuszne, mnie imponowało. Mogłem uwierzyć, iż jest w stanie stawić czoła takiej osobistej tragedii. A teść jest grany przez Teda Dansona z brodą: rozumie swoją misję i rolę, można na nim polegać. Świetna jest też postać Indianina-hitmana, głównie dlatego, że przez długi czas nie domyślamy się, że będzie kimś więcej, niż właśnie zawodowym operatorem broni palnej będącej na usługach jednego z gangsterów.

Co więcej, wyróżniają się też inni. Reszta bohaterów została tak nakreślona, że zwyczajnie możemy w nich uwierzyć. Rozumiemy, jak to jest wrócić do domu z człowiekiem na masce, przejechanym po ciemku. Rozumiemy, jak to jest zostać w domu, gdy gangsterzy idą po ciebie – to po prostu życie dla tej osoby, czyli kolejny problem do rozwiązania na drodze do tego, co jest dla niej ważne („To mój dom i będę go bronił”). Jednocześnie to też wyraz tego, że jest całkowicie niezdolny do dostrzeżenia, że to wszystko jest jego winą. Widząc i poznając tych ludzi, możemy zwątpić w to, że gdybyśmy byli na ich miejscu, to może wcale nie zareagowalibyśmy w „jedyny, słuszny sposób”? Może też byśmy spróbowali… zaryzykować. I mieć szczęście? Nie jest łatwo robić właściwe rzeczy. A łatwo jest mieć szczęście, jak już się je ma.

To również wizualnie ciekawa produkcja. Sporo tutaj nietypowych ujęć, montaż okazjonalnie korzysta ze stylistyki komiksu, dzieląc ekran na części i pokazuje równocześnie różne rzeczy, albo jedną, tylko z różnych ujęć. Sceny akcji zrealizowano z zaskakującym rozmachem – rozmowa w jadłodajni, konfrontacja u rzeźnika i w motelu, to są rewelacyjne sceny: krwawe, czytelne, mające kopa. A jeśli chodzi o humor – ten jest, jak mamy w sobie to, co trzeba, żeby uznać takie historie za zabawne. To typowo czarne poczucie humoru, nikt tutaj nie śmieje się na głos. Jest taki moment, gdzie Jessie Plemons mówi tylko „Yeah?” – i jestem pewny, że musieli to kręcić dwa tygodnie, bo ilekroć to mówił, to wszyscy wokół się umierali ze śmiechu. A nie powinni, to była poważna scena. To my mieliśmy się śmiać z tych idiotów.

Koniec końców – dobra historia, dobrze opowiedziana, średnio angażująca. Obejrzeć w dwa dni i później już raczej nie będę jej wspominać.

Ballada o Busterze Scruggsie (2018)

4/5

20 grudnia 2018

Udany zbiór ballad filmowych o dzikim zachodzie. Żadnej bym nie usunął i trudno mi zdecydować, którą lubię najbardziej.

Filmy antologiczne to produkcje składające się z kilku mniejszych historii, niepowiązanych ze sobą w bezpośredni sposób. Nie jest to serial, ponieważ nie ma z góry narzuconych limitów czasowych odnośnie do tego, ile każdy segment ma trwać – może to być kilka minut, może to być pół filmu. Jak z płytami Pink Floyd. W Polsce za przykład takiej produkcji służą Gangsterzy i filantropii Jerzego Hoffmana z 1962 roku, które składało się z dwóch fabuł po 45 minut.

Coenowie kreśląc Ballady… postawili na motyw główny w postaci dzikiego zachodu oraz licznych zagadnień z nim związanych. Pojedynki rewolwerowe czy napady na bank są tylko wstępem. Potem reżyserskie rodzeństwo przechodzi do opowieści szerszej – o ludziach i ich życiu w czasach, kiedy cywilizacja, jaką dzisiaj znamy, dopiero się rodziła. Oglądamy losy tak pojedynczych ludzi, jak i całych grup wciąż będących w zasięgu podstawowych zagrożeń i potrzeb. Oglądamy tu historię człowieka, którego życiowe osiągnięcie może być odebrane jedną kulką. W innej fabule z kolei poznajemy losy osoby działającej w biznesie rozrywkowym, ale nie mającym szczęścia do publiki – ponieważ ten oferuje jej rozrywkę zbyt złożoną i wymagającą, a widownia dopiero do niej dorośnie za wiele pokoleń.

Motyw doceniania teraźniejszości w starciu z przeszłością przypadł mi do gustu najbardziej, ale w tej chwili bardziej istotne jest to, że Ballady… są zróżnicowane, za każdym razem próbowane jest coś innego i każdy znajdzie tu coś dla siebie. Są tutaj historie proste, których zakończenie domyślamy się niemal od razu. To mogą być proste żarty filmowe i nic więcej. Później jednak otrzymujemy historię ze zwrotem akcji, by ostatecznie przejść do segmentu, w którym zwrotu nie otrzymujemy – dokładnie powiedzą nam, czego mamy się spodziewać! – ale wciąż będziemy zaskoczeni. Mamy tu głośne i kolorowe opowieści, obok nich inna toczy się w zamyśleniu i przy małej ilości słów. Są zakończenia zabawne i przejrzyste, inne wymagają cierpliwości i kończą się dopiero w momencie, kiedy my do nich wrócimy myślami i ułożymy sobie kilka elementów. Są fabuły rozbudowane, podzielone na akty i wiele postaci – a inne mogą nawet nie mieć fabuły i bohaterów. Jeden segment co będzie przed nami, jest tylko tym i koniec, a inne mogą nas zaskoczyć użytą symboliką. Jedne opowieści pełne są nawiązań, cytatów i banalności, inne nie pasują nam do niczego i egzystują wyłącznie w swoim własnym świecie. Ważne jest, że za każdym razem cel jest osiągnięty przez twórców. Nie wszystkie historie mogą nam się spodobać. Niektóre mogą się dłużyć albo wydawać się zbędne, ale jednocześnie muszę przyznać, że to naprawdę znakomity blok krótkich metraży. I najlepszy, na jakim byłem w tym roku (a na Dwóch Brzegach zaliczyłem takich z pięć czy więcej, każdy po dwie godziny). Niespodziankom nie było końca, a seansu trudno nie polecić. Niemniej, to raczej produkcja, którą będę pamiętać nie jako całość, ale za poszczególne fragmenty. Żadnego jednak bym nie usunął, a to mocna zaleta w przypadku takiej produkcji. Z Dzikich historii mógłbym bez żalu usunąć 4 z 6 nowel (a pozostałe dwie polecam gorąco!).

Teraz tylko nie wiem, który segment lubię najbardziej. Z inwalidą? Z psem? Z szukaniem złota? Wiem tylko, że moim ulubionym motywem jest parabola w postaci użycia figury psa. A ulubiony moment pochodzi z finału drugiej części – tej z napadem na bank. Dla takich momentów powstało kino spod gatunku antologii. Obejrzyjcie koniecznie.