Andy Griffith Show (1960-68)

Andy Griffith Show (1960-68)

26/03/2024 Opinie o serialach 0

Ulubiony odcinek: „Opie’s Fortune” (5×9)

4/5
Na początku był odcinek innego serialu. Wróć – najpierw była inicjatywa, aby zrobić odcinek pilotażowy dla aktora Andy’ego Griffitha. Został zaproszony scenarzysta w tym konkretnym celu, poznał on aktora i jego mocne strony i w ten sposób stworzył postać Andy’ego Taylora oraz jego świat, złożony z małego miasteczka, które szeryfa nie potrzebuje, a jest właśnie szeryfem. Robi więc wszystko, aby po ludzku rozwiązywać małe problemy, które mieszkańcy mogą tam mieć. Jest samotnym ojcem, jego syna gra Ronnie Howard (który potem zostanie gwiazdą Happy Days, a potem zrobi karierę reżyserską jako Ron Howard), ma też ambitnego podwładnego Barneya Five’a, który przez swoje ambicje wywołuje chaos, ale ma dobre serce. Poza tym oglądamy świat, który już wtedy musiał być nostalgiczny i idealizowany. W wywiadzie tytułowy aktor miał powiedzieć, że nigdy tego nie powiedzieli wprost, ale akcja serialu była osadzona w przeszłości (Ameryka, ale lata 30-40). To wszystko już było ustalone w odcinku pilotażowym, który był częścią innego serialu istniejącego pod dwoma tytułami (Danny Thomas Show albo Make Room For Daddy), którego bohater podczas podróży trafił właśnie na miasteczko Andy’ego Taylora. Pilot się przyjął i pół roku później Andy miał już własny serial o jego przygodach.
 
Byłem zaskoczony, że fabuły poszczególnych odcinków są naprawdę dobrze napisane. Bez względu na samą historię, to ich konstrukcja sprawiała, że oglądało się je lepiej niż powinny. Zawsze był jakiś obrót akcji, dzięki któremu postaci mogły się bardziej wykazać, pokazać swoje serce i zrobić to same z siebie. Przykładem tego niech będzie odcinek, w którym Oppie – syn Andy’ego – znajduje portmonetkę z masą kasy. Andy mówi, że jak nikt się nie zgłosi po zgubę, to wtedy Oppie może je zachować… I tak właśnie będzie, tylko chwilę potem Barney znajduje w gazecie ogłoszenie o zgubie. I Andy decyduje się oddać te pieniądze z własnej kieszeni, ale Oppie zbiegiem okoliczności sam się dowiaduje i wybiera, aby oddać pieniądze. Andy dowiaduje się wszystkiego później.
 
Takie fabuły reprezentują sobą największą siłę tej produkcji – serce i nostalgia za krainą, gdzie takie serce zawsze dało się znaleźć w sobie, w innych ludziach, w okolicy gdzie się mieszka. Jak ktoś przyjeżdża z dużego miasta, to uczy się zalet małego miasteczka. Jak ktoś ma niskie mniemanie o mieszkańcach takich wiosek, to uczy się, że są naprawdę porządnymi osobami. A jak mamy lokalne problemy, to zawsze i wszystko rozwiążemy na chłopski rozum. To świat, który nie potrzebuje policji, bo nawet jak będzie mieć napad na bank, to wystarczy krzyknąć w stronę przestępców: „Ręce do góry” i to zrobią. Ten serial daje komfort, prezentując życie jako sielskie, gdzie liczy się tylko zrobić przetwory na zimę, być uczciwym, a wieczorem na gangu grać na gitarze akustycznej. I wiecie co? Sześćdziesiąt lat później ten serial nadal potrafi dać ten komfort.
 
Serial trwał osiem sezonów. Początkowo zakładali pięć sezonów i na tyle się aktorzy zgodzili, po piątym aktor wcielający się w Barneya Five’a podpisał umowę na coś innego i musiał odejść (by wrócić gościnnie już w 6 sezonie), całość przeszła w nadawanie w kolorze. Nie udało się za bardzo stworzyć więcej postaci, które by przykuły uwagę widza. Aktorzy dorastali, ale ich postaci już nie – a ogólny zamysł na serial delikatnie wyewoluował, z miłego miasteczka na miasteczko okazjonalnie pełne imbecyli, których trzeba cierpliwie tolerować. Najgorszym tego przykładem był odcinek Kolacja o ósmej, gdzie Andy cieszy się z wolnej chaty, więc miejscowy głupek zwala mu się na salony, żeby nasz bohater nie czuł się samotny. I nie możesz mu powiedzieć „wypierdalaj”, bo ten się obrazi i nie zrozumie. Potem Andy ląduje na serii kolacji jednego dnia, na każdej je to samo, na ostatniej nie ma miejsca w brzuchu, ale słyszy, że dzieci w Afryce głodują i ma dać dobry przykład. Puenta? Następnego dnia je to samo. Zero humanitaryzmu w żadnej z postaci, komedia oparta wyłącznie o niezasłużone męki protagonisty – ale fani i tak go lubią. Co poradzisz.
 
Za mną jakieś 66 odcinków i spokojnie mógłbym oglądać dalej. Dla samego gwizdania w openingu i widoku bosego Rona Howarda idącego przez las, z ojcem na ryby. Prosty obraz, ale potężny w swojej naiwnej nostalgii. Nic dziwnego, że 60 lat później nadal nowi widzowie do tego wracają. Prawdziwy klasyk.