Relacja z AFF American Film Festival 2024
Paręnaście słów o każdym filmie, który obejrzę w ramach AFF (American Film Festival) w 2024 roku. Później dołączę do tego relację.
2. Saturday Night (2024) brak
3. My Old Ass (2024) na VOD
4. Christmas Eve in Miller’s Point (2024) brak
5. Bracia ze stali („The Iron Claw”, 2023) na VOD
6. Strange Darling (2023) na VOD
7. Didi (2024) brak
8. Konklawe („Conclave”, 2024) 8.11.24
9. Sing Sing (2023) brak
10. Between the Temples (2024) na VOD
Between the Temples (2024)
Bracia ze stali ("The Iron Claw", 2023)
Zaczynamy w odległej przeszłości, kiedy ojciec rodziny jest jeszcze młody i ma okazję na zdobycie uznania w sporcie, który wykonuje: Wrestling. Gra rolę antagonistów i akceptuje to, ale po wyjściu z pracy pokazuje drugą stronę swojej osobowości. Inspiruje swoje dzieci, żeby umiały o siebie zadbać. W ten sposób przeskakujemy do teraźniejszości, kiedy wszyscy synowie są już w wieku dorosłym lub się do niego zbliżają. Jedzą za trzech i w nich ojciec widzi okazję, aby donieść do domu tytuł Mistrza. Pytanie tylko, gdzie kończy się inspiracja, a zaczynają… Gorsze rzeczy. Historia oparta na faktach, tylko nie wszystkich – pełna wersja wydarzeń jest jeszcze tragiczniejsza niż twórcy zdecydowali się ukazać.
Bardzo spodobała mi się dyscyplina oraz relacje męsko-męskie w tym filmie. Nie są one jednoznacznie negatywne – bracia wspierają się i są prawdziwymi braćmi, a ojciec właśnie trzyma dyscyplinę i skupia synów na celu. Jest tutaj dużo „Yes Sir” przy zwracaniu się do ojca, ale nie ma tutaj wyniszczającej ambicji. Jeszcze. Film umie pokazać okres, kiedy każdy z nich naprawdę chciał osiągnąć sukces w sporcie i chciał to zrobić dla siebie, a dopiero potem dla braci, ojca i rodziny. Sława czy coś innego nigdy nie było istotne. To historia ludzi, którzy dawali z siebie wszystko, aby sięgnąć gwiazd. Byli tam, umieli to zrobić. Zgrzyty i tragedia przyszły potem.
Sceny walk oraz ogólna fizyczność aktorów robi wrażenie. Choreografia jest bezbłędna i jestem przekonany, że mnóstwo rzeczy te wielkie nazwiska robiły osobiście. Widać markowane ciosy i uderzanie obok, ale są one tak szybkie i tak dobrze zagrane, pełne bólu i pasji, że widzi się to, co się powinno widzieć: widowisko. Wrestling jest zaplanowany, ale nie jest udawany: oni naprawdę robią te wszystkie rzeczy, naprawdę czują ból, naprawdę zasługują lub nie na oklaski i wiwaty. Tak jak w 2022 roku mówiłem o masywnych przedramionach Zaca Effrona, tak przy okazji tego filmu mogę mówić, że wszystko ma masywne. Momentami wygląda jak drugi Arnold w tamtym okresie. Jego bracia aż tak bardzo nie są idealnie wyrzeźbieni, ale też potrafią robić wrażenie. Jedyny problem, jaki można z tym mieć, że na ekranie najzdrowsze co jedzą, to jajecznica na bekonie. Poza tym tylko hamburgery, żeberka, grill, a tymczasem żaden z nich nie ma dwucyfrowego poziomu tłuszczu.
Są pewne wady i rzeczy, które przydałoby się poprawić – szczególnie postać dziewczyny Davida, która robi wrażenie osoby podstawionej, aby wkraść się bez mydła w jego łaski, aby wyciągnąć na wierzch jakieś brudy rodzinne czy coś w tym stylu… Tylko że tak nie jest, on naprawdę jej się podoba i ona poważnie jest bezproblemowa: podchodzi, mówi część i są już razem na zawsze. A to i tak więcej niż można napisać o postaci mamy w rodzinie, która w sumie… Jest. I ma tak naprawdę jedną scenę, gdzie tylko aktywnie rezygnuje z pełnienia jakiejkolwiek roli w tej historii. To są jednak tylko mniejsze problemy, których naprawa nie zmieniłaby wiele i nie uniemożliwiają one czerpania przyjemności z oglądania. To wciąż wzruszająca i poruszająca opowieść zrobiona co najmniej bardzo dobrze.
Problemem jest tylko świadomość, że to mógł być o wiele lepszy film. I w sumie temat zasługuje na lepszy film. Coś kuje w środku na myśl, jak taki reżyser i taka obsada mogła zrobić, gdyby to np. był typowy miniserial Mike Flanagana, gdzie każdy odcinek wchodzi w psychikę i perspektyę każdej postaci oddzielnie, potem to sumuje i bierze jeszcze większy rozpęd, uderzając w widza emocjonalnie. Taki był i wciąż jest tutaj materiał. Ten tytuł angażuje emocjonalnie aż tak, że żal mi w środku na myśl, że takowa wersja nie istnieje. To, co mamy, traktuje wnętrze bohaterów dosyć powierzchownie, scenariusz oddaje tutaj pole aktorom. I wierzcie mi, gdy film się rozkręci, będziecie pragnąć zrozumieć więcej z tego, co się dzieje pod ich kopułą.
Inną myślą podczas oglądania, jaką miałem, to przekonanie, że wszyscy twórcy muszą obchodzić scenariusz i jest on tutaj najwyżej sprawny, nic więcej. I tam, gdzie tego nie można było obejść np. montażem oraz reżyserią, tam film zalicza największe doły. Szczególnie – niestety – w ckliwej scenie zamykającej cały film. Dialog oraz pomysł na tę scenę nie jest po prostu satysfakcjonującym zamknięciem – na szczęście zakończenie to coś więcej niż tylko ta jedna scena. Tym bardziej byłem zaskoczony, że reżyser i scenarzysta jest tą samą osobą: Sean Durkin („The Nest” z 2020), więc w tym miejscu trzeba też wymienić montażystę: Matthew Hannam. Jest tutaj wiele momentów wyłącznie stworzonych przez reżysera, gdy np. bohaterowie płyną rzeką i razem spędzają czas. Tego nie można było napisać, to powstało wyłącznie dzięki tej obsadzie i temu reżyserowi. Ten drugi element momentami naprawdę był na wysokim, wysokim poziomie.
Cały film potrafi uderzyć emocjonalnie. Jeśli jesteście wrażliwi na widok przytulania się przez braci, jak tańczyli razem na weselu (przecież Zac Effron umie tańczyć, tutaj musiał zagrać niezręczny taniec), jak się wspierali i motywowali… Plus jest tu jedna scena, która bardzo na mnie zadziałała osobiście. „Hamilton” ma w sobie podobny moment. Niespodziewałem się zobaczyć tak dobrego kina, które momentami było naprawdę wielkie. I zasługuje, żeby o tym mówić głośno.
Konklawe ("Conclave", 2024)
Umiera papież i trzeba wybrać nowego, a za organizację przedsięwzięcia musi zabrać się człowiek, który najchętniej złożyłby rezygnację z kapłaństwa tak w ogóle, ze względu na osobisty kryzys wiary. Papieża jednak wybrać trzeba, nakazów i tradycji i przepisów i w ogóle przestrzegać. Tylko kto zasługuje, żeby nim zostać? Jakie wartości są najważniejsze, w jaką stronę Kościoł powinien iść? Co zmienić, co kontynuować a od czego się odwrócić? Duchowni zamienią się niemal w polityków, stworzone zostaną ugrupowania i zacznie się walka.
Reżyser nie przegapia żadnej okazji, aby podkreślić architekturę i sztukę ogólnie, która otacza bohaterów. Podkreśla ich tryb życia i warunki, w jakich żyją: jak ktoś ich ubiera, jaka technologia obowiązuje w ich hotelu, jak przemieszczają się do hoteli. Malarstwo, freski oraz przestrzeń naprawdę zachwyca, odgrywając swoją rolę w opowieści o konflikcie, jaki film podejmuje: bycia spadkobiercami wartości i tamtych czasów w czasach obecnych, w kontekście dzisiejszego świata. Jak ci ludzie wpasowują się w obecny świat oraz świat, na który w teorii zasługują, jaki współtworzą. Czy ci ludzie zasługują, aby żyć w takim bogactwie? Czy ktokolwiek zasługuje?
Jak to się ma do filmu „Konklawe” z 2006 roku? Nijak, to dwa różne filmy. Tamten bardziej zasługuje na miano „Dwunastu gniewnych ludzi” z biskupami, rozgrywa się w przeszłości i ma Jima Lahey w jednej z ról.
W sumie najbardziej zawodzi sama intryga. To wciągający film, ale nie ma samodzielnej tajemnicy, która niesie tę historię. Zapewne będą wśród was osoby, które spodziewają się, że śmierć poprzedniego papieża nie była naturalna, że ktoś z tym coś miał wspólnego. Otóż nie i nawet w filmie tego nie zakładają. Zamiast tego intryga kręci się wokół różnych ludzi, każdy ma jakiś sekret i w sumie nawet ich ujawnienie nie wpływa aż tak na rozwój fabuły. Narracja skupia się na ukazaniu, że nie ma ludzi idealnych wśród osób duchownych… Co chyba każdy z widzów i tak wie. Wątpię, aby to nie przyniosło zawodu wśród widowni – film zadowala się oczywistościami, a finałowy zwrot akcji rodem z „Podejrzanych” jest… śmieszny. Tylko nikt się nie śmiał. A potem film się kończy.
Zapamiętam przede wszystkim dobre wrażenie wynikające z większości czasu trwania. Oraz piękno sztuki. Ten film je naprawdę umiał celebrować. Za to największy plus.
My Old Ass (2024)
Bohaterka właśnie ma urodziny i niedługo wyniesie się z rodzinnej dziury, zostawiając za sobą rodzinną farmę, żeby przenieść się do Toronto, zacząć tam studia oraz walkę o lepszą przyszłość płonącej planety. Tylko najpierw spędzi urodziny z koleżankami na małej wysepce, gdzie rozpalą ognisko, rozbiją namiot i wypiją wywar z grzybków. Każda będzie mieć halucynacje, a nasza protagonistka zobaczy… Samą siebie. A przynajmniej kogoś, kto podaje się za nią, z przyszłości. Pokaże blizny na dowód i będą rozmawiać o przyszłości. Oraz o tym co zrobić, aby owa przyszłość była… Lepsza. Rano wszystko wróci do normy i wieczór poprzedni będzie tylko śmiesznym wspomnieniem, ale może jest w tym coś więcej?
Ten film naprawdę idzie w małe rzeczy. I potrafi o nich opowiadać. Potrafi wymyślić sobie za bohaterkę basic white girl, która ma siano we łbie, ale nadal zrobić z niej kogoś sympatycznego, kto jest jeszcze dzieckiem i dopiero zaczyna życie. Autorka potrafi opowiadać o kimś takim nie robiąc tego ani z góry, ani z pozycji mentora: pozwala jej być sobą i robić wszystko na swój sposób. Duża tutaj zasługa aktorki Maisy Stella, która wnosi do występu mnóstwo energii. W scenie rozmowy z ojcem jestem pewien, że wcale nie musiała sztormować stawu, miała zapewne krzyczeć z brzegu, ale jej postać przecież nie miałaby problemu, żeby w tamtym momencie i w tamtym stanie emocjonalnym wejść w ubraniu do wody po pas, żeby wyrazić swoją frustrację. Takie momenty sprzedają postać i cały film, a jest ich więcej.
Megan Park jako reżyser i scenarzysta umie w prosty sposób zrobić coś, nad czym inne filmy poświęcają pół godziny, żeby coś uzasadnić. Tutaj jednak twórczyni umiała pójść w fikcję i w jej filmie coś działa, bo działa. Nikt tego nie rozumie, ale nikomu to nie przeszkadza. Grunt, że działa. Zobaczycie i zrozumiecie. Nie chodzi tylko o grzybki jako sposób gadania z samym sobą.
Najważniejsze są tutaj proste rzeczy. Proste i te „Proste”, jak życie na farmie pełnej przepięknych widoków, gdzie jedno dziecko gra w golfa, a drugie popyla na motorówce po jeziorze. Jest tutaj jednak miejsce na faktycznie proste rzeczy i lekcje, jak: spędzaj więcej czasu z rodziną. I jedno takie spotkanie może niczego nie zmieni, ale jak już będziecie częściej w tej samej przestrzeni, to wtedy… zacznie się magia. Jakkolwiek to brzmi, film robi to o wiele lepiej. Nawet na ludziach bez rodziny.
Filmowi brakuje pewnego skupienia się na pierwszoplanowym wątku i pozostawieniu drugiego planu tam, gdzie powinien – co przyjdzie z wiekiem, jestem pewien. Jednak większych uwag nie mam, to już teraz jest mądry film. I nikt nie jestem tym bardziej zaskoczony niż ja – i gdy będziecie na sali kinowej oglądając początek, gdzie kobiety sikają grupowo w lesie, po czym biorą grzybki i się wygłupiają, też będziecie zaskoczeni, że półtorej godziny później sami to powtórzycie: „My Old Ass” jest naprawdę mądre.
Twarz w tłumie ("A Face in the Crowd", 1957)
Bohaterka na potrzeby pracy w radio prowadzi wywiady z przypadkowymi ludźmi. Raz wpada do więzienia, gdzie odkrywa kogoś, kto jest bardzo żywiołowy. Zyska sympatię słuchających i dostanie stałą pracę, tylko nawet trzeba będzie go do niej przekonać – bo jest bumelantem, który żyje z dnia na dzień. Widownia jednak go polubi, a on polubi widownię. I władzę nad nią.
Gdzieś w połowie film zalicza gwałtowną zmianę w mentalności oraz osobowości bohatera, żeby móc kontynuować oraz nadal mówić to, co mówi. Po prostu dostosowuje fikcję do prawdy, którą chce powiedzieć. Ciężko uwierzyć w ten film, kiedy główny bohater bez żadnego osobistego powodu zaczyna się sprzedawać, promuje suplementy jako lekarstwa, angażuje się w kreowanie polityka, jara się objęciem stanowiska w rządzie, wychodzi za mąż na szybkości za niepełnoletnią osobę i jeszcze okazuje się być w związku małżeńskim. Przecież on jeszcze pięć minut temu był menelem nocującym w więzieniu, bo taniej – i był taki od początku filmu. W takiej sytuacji nie da się już dalej tego filmu kupować.
Przesłanie nie jest taki oczywiste. Na festiwalu jest to tytuł promowany jako obraz mechanizmów marketingowych oraz podkreślana jest paralela do Trumpa (w bezpieczny sposób, żeby nikt im nie zarzucił, że są po którejś stronie). Sam film jednak jest bardziej o tym, jak ktoś tak barwny jest w stanie zdobyć sympatię publiki i dzięki niej zajść naprawdę daleko, dopóki pozostanie skromny. Wykorzystuje do tego różne media i różnych ludzi, którzy też się na tym bogacą. Tylko na początku – nawet trudno powiedzieć, czy robi to świadomie – zyskuje poparcie poprzez popieranie kobiet zamkniętych w kuchni oraz czarnoskórych bez domu, który został zniszczony w wyniku ciężkiego nieszczęścia. Po 30 minucie filmu takich akcentów w zasadzie już nie zobaczymy i bohater wspina się na szczyt w zasadzie wyłącznie dzięki rozpędowi. Oraz sile przekazu reżyserii Kazana oraz grze aktorskiej Andy’ego Griffitha.
Koniec końców widać dobre intencje, jeśli obejrzy się film do końca – to wyraźnie przypowieść o tym, że ludzie mają władzę wynieść takie osoby na szczyt, jak i doprowadzić do ich ekspresowego upadku. I możemy uczyć się na błędach, wyciągać wnioski – dopowiada postać grana przez Waltera Matthau. Przyznacie: to są dobre intencje. Szlachetne intencje. W filmie, który się zestarzał. W filmie, który mimo to pozostaje wciąż aktualny, ponieważ opowiada o rzeczach wciąż mających miejsce, przed którymi wciąż trzeba ostrzegać i pilnować. Tak jakby jednak nie udawało się uczyć na błędach – może więc lekcja była słaba? Albo każde kolejne pokolenie musi się tego nauczyć samodzielnie. Po co im więc film?
PS. Po seansie serialu „Andy Griffith Show” nie pomyślałbym, że zobaczę go, jak odgrywa odwróconą scenę ze „Stellą” z „Tramwaju…”
Rozdzieleni ("Separated", 2024)
Twór biorący się za temat sposobu, w jaki w USA walczono z nielegalną imigracją. Mianowicie: wymyślili sobie, że będą rozdzielać rodziny, czyli zabierać dzieci od ich rodziców. I to jedno zdanie jest powtarzane milion razy przez tę produkcję – bo dokumentem tego nie nazwę. Drugie milion razy powtarzane jest, jakbyśmy sami tego nie mogli się domyślić, że odbieranie dzieci rodzicom jest kiepskim pomysłem. Ponad to co najmniej jedna osoba, z którą prowadzone jest słuchanie (bo wywiadem lub rozmową tego też nie nazwę) tego, co mówi, jest na ekranie wyłącznie w celu autopromocji. Ona widzi problem, ona go rozwiąże, ta osoba zeznawała w tej sprawie… Czy tylko ja widzę, że język ciała oraz mowa większości tych ludzi, to język ciała i mowa Trumpa? Porozumiewają się w ten sam sposób, manipulują i grają na emocjach w ten sam sposób. Tylko są przeciwko Trumpowi.
Nie ma tutaj analizy czegokolwiek. Prawdopodobnie wiecie o imigracji więcej przed obejrzeniem tego niż po. Nie ma tutaj ani słowa np. o tym, że ludzie wspierający nielegalną imigrację chcą to robić, ponieważ mogą wtedy płacić mniej pracownikowi. Nie ma chyba nawet słowa o tym, czy takie rozdzielanie dzieci od rodziców przyniosło jakiś efekt. Autor umie tylko grać na emocjach i powtarzać w kółko, że dzieci. I nagrał jeszcze mnóstwo amatorskiego materiału, gdzie amatorzy odgrywają przechodzenie przez granicę, ukrywanie się przed strażnikami (tutaj można umrzeć ze śmiechu, jak to zobaczycie), a na końcu będą smutno patrzeć w kamerę. Żałosne.
Jedyny wartościowy akcent miał miejsce na końcu: że ludzi ten proceder obchodził tylko wtedy, gdy Trump był prezydentem. Gdy zmieniła się władza to problem trwał i nadal nie jest naprawiony do dzisiaj, ale nikogo to nie interesuje. Prawie poczułem się wtedy, jakbym oglądał coś, co chce coś powiedzieć. Reszta tego tytułu nie ma żadnej wartości. Czysta amatorka, propaganda i inne takie.
Sing Sing (2023)
Zaskoczony jestem tym, jak wiele razy mogę zobaczyć na tym festiwalu umięśnionych facetów, którzy się przytulają, okazują sobie wsparcie, mówią o swoich emocjach, wyrażają je… I to wszystko jest zasłużone. Tutaj możemy zobaczyć, jak w więzieniu tworzy się grupa teatralna wystawiająca różne sztuki – często własne, pokrzywione, zrobione na tyle, na ile mogą. Jest tutaj wspomniane, że pełnią rolę terapeutyczną, że pozwalają zapomnieć o więzieniu i ile tutaj spędzają czasu, ale to bardziej wspomniany kontekst, niż integralna część historii. Tą jest przede wszystkim oglądanie tych ludzi, jak przechodzą przez proces, jak mają kryzys oraz sukces na zmianę podczas realizowania sztuki. Która przecież nie ma żadnego znaczenia, ale dla nich ma.
To częściowo historia znajdująca poparcie w faktach: część występujących jest naprawdę więźniami. Nie ma tutaj nic o warunkach przebywania tam lub powodach, przed które tam się znaleźli: ta część jest dosyć standardowa i nie wybija się ponad to, co wiemy z filmów o podobnej tematyce z ostatnich trzech dekad. Albo i więcej. Oglądamy za to ludzi, którzy faktycznie dają z siebie coś, co ich zaskakuje. Żyją, przeżywają, wyrażają się… I jest w tym piękno.
Na napisach końcowych ludzie zostali, bo chcieli. Zobaczyli wtedy coś, co trzeba zobaczyć.
Pracująca dziewczyna ("Working Girls", 1931)
Mój pierwszy film Dorothy Arzner. Okazuje się, że w USA tworzyli też polskie komedie międzywojenne – jeśli znacie takie filmy, jak „Dwie Joasie”, to jesteście w domu. To z całą pewnością sprawny obraz: scenariusz ma wyraźną konstrukcję, jest nawet punkt kulminacyjny i dużo humoru, który działa również dzisiaj. To historia dwóch sióstr, które trafiają do dużego miasta, szukają pracy i faceta. Są tutaj pewne motywy dodatkowe, szczególnie ukazanie tamtych czasów od strony, której jeszcze nie widziałem tak naprawdę w kinie do tej pory. Jest tutaj chociażby siłowanie się z facetem, który narzuca swoje towarzstwo i trzeba z nim trochę kombinować, żeby wyjść w całości. Albo przechodzenie ulicą i konieczność ignorowania gwizdania za bohaterką. To też w końcu obraz zwykłych kobiet: nie tych z elit, ale takich prostych, które nie mają za bardzo perspektyw w życiu z powodu braku ukończenia szkoły albo innych doświadczeń zawodowych. Trochę to jednak ginie w fakcie, że bohaterki i ich losy są dosyć głupkowate. Jedna z bohaterek wychodzi za mąż, ale jej chłop ogłasza zaręczyny z inną i one jest w ciąży, więc na szybkości znajduje innego męża, tamtemu baba zrywa zaręczyny… I jeszcze trochę trzeba, żeby ten film mógł się wydarzyć. Jest to trochę nużące, ale jednak punkt kulminacyjny jest naprawdę przyjemny w oglądaniu.
Dzikie przyjęcie ("The Wild Party", 1929)
Dużo bardziej interesujący w wymowie film tej pani reżyser: dosłownie z ekranu bije apel do dziewcząt, żeby nie ignorowały poświęcenia poprzednich pokoleń walczących o zmianę dobrobytu kobiet, żeby zamiast przyjęć i przyjemności wzięły się za naukę, żeby nie traktowały studiów i przedmiotów tam nauczanych jako tła, zamiast tego by wykorzystać tę okazję do stania się lepszymi. To mały, ale treściwy moment, który ponownie u tej pani reżyser dosyć znacznie traci na znaczeniu w kontekście całej historii. Ponownie oglądamy wygłupy oraz dosyć głupiutką historię z głupiutką protagonistką, której braki nadrabia fakt, że odgrywana jest przez Clare Bow. To naprawdę fenomenalna, żywiołowa i wybijająca się aktorka, która tworzy ten film, sprzedaje go, przekonuje do niego. Przez 2/3 filmu jest to śmieszna i zabawna komedia pomyłek, która jednak kończy się dosyć wcześnie, więc dodali jeszcze postać wrednej suki, która trochę mąci i wydłuża obraz do tych 77 minut. Niemniej: on ją kocha i nienawidzi jednocześnie, przez co trudno filmowi coś na poważnie przekazać. I żałuję, że punkt kulminacyjny nie jest tak mocny, co w „Pracującej dziewczynie”.
W oparach ("Haze", 2024)
No w końcu czuję się jak na festiwalu filmowych. Dwóch gejów na ekranie ma dziki seks, a koleś obok mnie chrapie.
Samemu filmowi brakuje tak po prostu poukładania oraz porządku, a w następnej kolejności zdolności twórczej do wyrażenia obrazami tego, co autor zamierzał. Obecnie te obrazy wyrażają coś zupełnie innego, również przez kolejność, w jakiej były prezentowane. Opisy swoją drogą, ale to serio jest film, gdzie najpierw geje się spotykają, znajomość zaczynają od seksu w krzakach, potem toczą oponę i się śmieją chyba, a potem seks w łóżku. A że po jakimś czasie bohater zajmie się (zbyt duże słowo) badaniem sprawy starego i opuszczonego szpitala psychiatrycznego, który mógł być miejscem leczenia homoseksualizmu torturami i teraz pacjenci wracają, żeby się mścić na personelu medycznym… Cóż, to też gdzieś w tym filmie jest.
Polowanie na kawalera ("Get Your Man", 1927)
Seans z taśmy oraz z muzyką na żywo. Pokazali ile mogli, a część zagubioną zastąpili fotosami oraz tekstami wyjaśniającymi, co się wtedy powinno dziać. Efekt jest zadowalający: film da się oglądać i czuć jednocześnie żal, że sekwencja z figurami woskowymi przepadła. I czuć zadowolenie, że reszta przetrwała. Szczególnie końcówka, dzięki kolejnemu, żywiołowemu występowi Clare Bow.
Niemniej czuję niepokój na fakt, że z każdym kolejnym obrazem tej pani fabuła jest coraz bardziej chora. Tutaj kobieta, aby zerwać zaręczyny – bo filmy tej kobiety nie mogą się obejść bez zrywania przynajmniej kilku zaręczyn! – i wyjść za mąż za ukochanego, zabiera się za jej ojca, żeby zostać jego macochą i w ten sposób podpowiedzieć mężowi, aby pozwolił synowi odpuścić zaręczyny. Bo same zaręczyny w ogóle nastąpiły 17 lat wcześniej. Chore kino.
Niemniej, humor nadal jest w punkt. Bardziej w tekstach niż akcji, ale to szczegół. Plus ciekawa aranżacja muzyczna, która była niestety obok filmu, zamiast zgrać się z obrazem, gdy bohater gra na klarnecie, woła: „cisza!” albo mają miejsce inne rzeczy. Zamiast tego słyszymy Hit the Road, Jack. Z jakiegoś powodu.
Nowa fala ("New Wave", 2024)
Pusty dokument o muzyce. I jeszcze mniej. Poczekać, aż będzie na Netfliksie i oglądać na przyspieszeniu 92x.
Po obejrzeniu ostatnich 40 minut człowiek naprawdę ma problemy z pamiętaniem, że to nie było tak przez cały czas. Jeśli dobrze pamiętam, to na początku był to tytuł udający, że jest o muzyce New Wave w Europie znanej jako Eurodisco, tylko że najwyraźniej jeden typ nie wiedział, jak to nazwać, więc wsadził do szufladki z muzyką New Wave i się stało samo. Generalnie tezą tutaj jest, że ta muzyka stała się muzyką imigrantów z Wietnamu, którzy emigrowali, ponieważ: tutaj puste miejsce. Dlaczego nie mogli wrócić? Puste miejsce, ale za to możemy słyszeć wiele pustych słów próbujących opisać muzykę i przekonać widza, że była ona ważna, bez podania jakiegokolwiek powodu lub uzasadnienia. Twórcy robią z tej muzyki więcej niż są w stanie sprzedać i nigdy nie są przekonywujący. Naprawdę nie było żadnego młodego imigranta z Wietnamu, który nie słuchał Iron Maiden? A jeśli nie, to… co z tego? W świecie tego dokumentu każdy przebierał się za to, co widzi w teledysku, tańczył to i został DJ. A raczej to były pojedyncze przypadki występujące w filmie i udajemy, że to była reguła.
Plus mnóstwo marnowania czasu. Całość jest wolna, wypełniona fragmentami piosenek oraz pustymi słowami. Wątpię, aby był tutaj materiał na filmik na YouTubie trwający 7 minut.
A potem właśnie mija 50 minuta i autorka nawija o tym, że nie dogaduje się z matką. Co to ma wspólnego z muzyką? Nic. Inny typ też mówi, że nie dogaduje się z ojcem. I teraz już się dogadują i… Co ja do cholery oglądam? To naprawdę nie jest cokolwiek. To jest po prostu nagrany materiał połączony razem, nic więcej.
Jazzy (2024)
Mumblecore próbuje zrobić dziewczyński „Boyhood” przez przypadek.
Poznajemy bohaterkę imieniem Jazzy, kilkuletnią dziewczynkę. Koniec filmu. Naprawdę. Zanim coś się zacznie dziać, to film zdąży was stracić wiele, wiele razy. Co 10 minut patrzyłem na zegarek, czy minęło chociaż pięć i nie minęły nawet cztery. To z całą pewnością był nagrany materiał, z którego twórcy nie dali rady zrobić filmu.
Spędzamy czas z młodą bohaterką. Zaczyna jako małe dziecko i kończy jako dziecko starsze może o pół roku, które zaczęło używać makijażu i to z grubsza tyle. Jej przyjaciółka musiała się wyprowadzić, więc było jej szkoda przez parę minut, ale potem do niej pojechała i już było ok. Chłopak ją zaprosił na randkę i mu odmówiła, a jej ciotka powiedziała „hehe”.
Widać tutaj pewne decyzje artystyczne, jak chociażby brak dorosłych przez niemal cały film – słyszymy ich głosy, jak rozmawiają z dziećmi, ale ich samych w kadrze ujrzymy dopiero na koniec. Za tym już nie stała jakaś decyzja, zapewne musieli zapomnieć. Kolorystycznie i zdjęciowo to jest atrakcyjny film, zmontowany też jest dosyć dynamicznie – co jednak nie pomaga. Oglądanie dzieci samo w sobie jest jak bardziej miłe, ale to wszystko, co film ma do zaoferowania. I to jest jak bardziej super, jak się wygłupiają i się bawią i krzyczą w kanion i tak dalej, ale to naprawdę nie jest wystarczające pod pełny metraż. W sumie widzę tutaj bardziej krótki metraż na kanale YouTubowym The New Yorker.
Znajomy dotyk ("Familiar Touch")
Ruth ma 85 lat i potrafi o siebie zadbać: ubrać się, ugotuje sobie, umyje się… Ale jednak potrzebuje opieki. Nie jest sama o tym przekonana, wręcz pali się do pokazania i przekonania innych, że pod kopułą ma wszystko w porządku. Trafia jednak do domu starców i teraz musi z tym żyć.
Filmowi udaje się zbudować świat domu opieki – czy jakkolwiek go nazwać – zarówno przyjaznego jak i wiarygodnego. Personel jest zmęczony i nie zależy mu, aby powtarzać codziennie odpowiedź na jakieś pytanie, którego lokator i tak zapomni. Z drugiej strony jednak jest tutaj naprawdę wysoki poziom opieki oraz różnorodnych atrakcji wypełniających czas emerytów. Wysoki więc i pewnie drogi, ale widać te koszty na ekranie. Dlatego też gdy bohaterka zajdzie do kuchni i zacznie tam gotować, to można uwierzyć, że pracownicy by z tym zaczęli współpracować zamiast robić dramat. Dzięki temu ten film potrafi czarować.
Nie ma tutaj zbyt angażującej historii – trudno powiedzieć, by był tutaj jakiś cel fabularny. Po prostu spędzamy czas z tymi ludźmi i najwyżej można mówić o tym, że poznajemy pełny zakres atrakcji, które więżą się z takim pobytem i miejscem. Film z całą pewnością odkłamuje niektóre przekonania – nie tylko o takim miejscu, ale i starzeniu się czy demencji starczej oraz innych schorzeniach zaniku/zmian pamięci.
Jedna z ostatnich scen filmu to taniec i duża niejednoznaczność: nie można powiedzieć, czy Ruth wie, z kim tańczy i co się dzieje, ale moment jest uroczy i słodki, może nawet: szczęśliwy. A ostatnie ujęcie jest naprawdę intersującą decyzją artystyczną.
PS. Bohaterka wygląda jak John Kramer.
Rymy z celi ("Songs from the Hole", 2024)
Zakładam, że ten film ukazuje prawdziwą historię. Tylko nie robi wiele, żeby w nią uwierzyć.
To historia człowieka, który w wieku 15 lat poszedł za kratki na dożywocie za morderstwo – bezsensowne i celowe. Stamtąd zaczął pisać i nagrywać rap, a początkowo wydaje się, jakby film był zbiorem teledysków poświęconych życiu po tamtej stronie. Twórcy jednak próbują tutaj osiągnąć coś więcej… I nie dają rady. Widzicie, to historia o zmianie, przebaczeniu i wybaczeniu.
Bohater stracił brata parę dni po tym, jak sam zabił człowieka. I w więzieniu spotkał tego mordercę. I miał dylemat na tle: wybaczyć i być uznanym za słabego? Czy nie wybaczyć, zemścić się i pożegnać myśl o byciu na wolności? To tylko przykład tego, że film unika wielu tematów oraz kontekstów. Bohater wybacza i nie ma słowa o konsekwencjach tego, że w pierdlu został uznany za słabego. Tego nie ma, jakby twórcy nie byli tego świadomi, bo całą historię wzięli z dupy. Tak samo jak nie ma chyba ani słowa o perspektywie bliskich człowieka, którego on zamordował. Znaczy fajnie, że wybacza komuś, ale film mocno się stara degradować fakt, że sam jest mordercą, zabójcą, kilerem, odebrał komuś życie, popełnił najgorszą zbrodnię i grzech: zabił człowieka bez żadnego powodu, nie w akcie samoobrony, tylko… Tylko dlatego, że mógł.
Cały film jest jak przypowieść albo słowa człowieka, który opowiada ci o czymś opartym na wierze. Że się modlił i wyzdrowiał, chociaż lekarze nie dawali mu szansy. Miało to miejsce, ale jednak… Nie bierzesz tego do serca, bo czujesz, że ktoś tutaj tobą manipuluje i używa prawdziwej historii, żeby coś ci wmówić przy okazji tego. Albo bierzesz to w nawias, wszystko jedno. Chodzi mi o to, że ostatecznie film jest dosyć obojętny przy oglądaniu. Chociaż muzyka jest nawet spoko.
Christopher Strong (1933)
Filmy tej pani reżyser są coraz lepiej skonstruowane. I nadal co ambitniejsze akcenty tracą na tym, jak naiwni są bohaterowie oraz ich przygody. Plus… Nie wiem, czy ten film nie promuje rozwiązłości. Czy raczej nie promuje legalnej rozwiązłości: poznajesz kogoś nowego to bierzesz rozwód, żenisz się i jest git. Do kolejnego przelotnego zauroczenia – no właśnie, nie mówimy tu o miłości. Do tego trzeba by mocniejszych postaci, bardziej rozbudowanych relacji. Obecnie w tym filmie patrzą sobie romantycznie w oczy i to w zasadzie wystarczy. Kochają się. Ciężko coś takiego potraktować poważnie, chociaż w tamtych czasach Hollywood – bazując na mojej lekturze biografii Hughesa – każdy sypiał z każdym, każdy o tym wiedział i nie mieli z tym problemu, a raczej nie mogli mieć problemu, więc niby wiedzieli, ale tak naprawdę udawano, że nikt nic nie wie. Ten film nie apeluje w takim kontekście o rozwiązłość, bardziej jakieś uporządkowanie, otwartość, szczerość. Film nazywa to: honorem.
To opowieść o ludziach, którzy byli wierni całe życie, ale spotykają się i teraz między nimi iskrzy. Początek jest naprawdę mocny – punkt kulminacyjny zresztą też – ujmując niecodziennymi założeniami fabularnymi oraz postacią żeńską, która lata samolotami i imponuje innym odwagą. To bardzo charyzmatyczny występ Katharine Hepburn. Sam konflikt jednak jest dosyć miałki i dotyczy ludzi, którym się w dupie poprzewracało, są bogaci i nie mają po prostu innych problemów poza chodzeniem na przyjęcia i zakochiwaniem się na każdym. To już jest męczące, chociaż humor pomaga w oglądaniu, ale już nic nie stoi na przeszkodzie w wywracaniu oczami, kiedy będziemy zmuszeni słuchać ckliwych wyznań miłosnych.
Wielokrotnie podczas oglądania czułem, że oto mam przed sobą najmocniejszy film tej pani reżyser: ma te same wady co zawsze, humoru trochę mniej (chociaż styl utrzymany), ale za to większa dramaturgia, która faktycznie zaspokaja oczekiwania w finale.
Strange Darling (2023)
Willa Fitzgerald to skarb.
Na początku wiemy tylko, że ona ucieka i on go goni. Wiemy, że ona ma ranę na lewym uchu a on ma długą broń. I wiemy, że każdy, kto ten film widział radzi teraz, żeby nie wiedzieć nic więcej przed rozpoczęciem seansu. To jest prawda.
Film, który próbuje wyjść na bardziej zaskakującego, niż nawet powinien. Historia jest opowiedziana niechronologicznie i ma to znaczenie, pomaga przekazać przesłanie, ale jednak efekt jest przekombinowany. Nie zdradzając niczego: twórcy biorą się za pewne powszechne przekonanie – np. że Święty Mikołaj nie istnieje – i pokazują w wyolbrzymiony sposób jego szkodliwość, jak pozwala na nieostrożność, stosowanie niewłaściwych założeń życiowych, jak zło na nim korzysta i dzięki temu może przetrwać. Wyjmując to z opowieści pozostaje sprawne kino zemsty, pełne przemocy, gwałtownej energii, nienawiści, bardzo dobrej reżyserii i gry aktorskiej, szczególnie Willy Fitzgerald, do tej pory znanej przede wszystkim z roli w serialowym Scream.
I to w sumie tyle. Film mocno stara się zrobić wrażenie, że zaczynając seans możemy oczekiwać się dużo więcej, a tymczasem… To tyle, naprawdę. I nie ma w tym nic złego. Seans angażuje, bawi, zaskakuje, ale jednak wcześniejszy film tego reżysera robił większe wrażenie, podejmując podobne motywy.
Substancja ("The Substance", 2024)
Bardzo dobre elementy body-horroru. Całą resztę ciężko przełknąć.
Bohaterka kiedyś była kochana i w sumie nadal jest, tylko nie na tyle, żeby nie chcieli jej zastąpić kimś młodszym w telewizyjnym programie z aerobikiem. To wystarczy, aby protagonistka zgodziła się wziąć udział w tajnej i zapewne nielegalnej oraz niebezpiecznej procedurze, która zrobi cholera wie co, ale kobieta na to się zgadza, żeby tylko być lepszą wersją siebie. Nikt tutaj nie precyzuje, co ma na myśli poprzez „lepszą”.
Motywacją bohaterki jest więc próżność. I to też jej jedyna cecha osobowościowa. Tutaj więc film rozpada się dla mnie już w okolicach 15 minuty – ma pomysły na sceny oraz pomysły, jak je zrealizować, ale jednak sama treść tego, co oglądamy, to właśnie zmagania kogoś próżnego z rzeczywistością. Na ile to jest coś, co chcecie oglądać? Na ile jesteście pogodzeni z tym, że się starzejemy i… I tyle? Tym bardziej, że bohaterka zrobiła wszystko, co mogła: wygląda dobrze i jest rozciągnięta, jej ciało ma sprawność kogoś dużo, dużo młodszego. Wygląd jest oczywiście zasługą operacji plastycznych, ale ona też o niego dbała. Osiągnęła sukces, jednak jest próżna i tyle. Przemianę wykorzystuje po to, aby wrócić przed kamery do tego samego programu, w którym od lat występuje, to jest jej całe marzenie. A gdy – powiedzmy – nie jest przed kamerą, to poświęca życie na siedzenie przed telewizorem, z nudów. Twórcy próbują tutaj „sugerować” „winę” białych, starych mężczyzn lubiących gapić się na młode ciała kobiet, ale oni w tej historii są tak naprawdę efektem próżności kobiet, nic więcej.
Wielka wada filmu, która utrudnia kupienie tego wszystkiego: on niby rozgrywa się współcześnie. Są płaskie telewizory i smartfony, jednak treściowo jest zablokowane więcej niż dwie dekady temu, kiedy to telewizja miała znaczenie, kiedy występowanie w telewizji było sukcesem i ludzie rozpoznawali cię na ulicy, kiedy w paśmie porannym był aerobik z twoim udziałem… A to tylko początek tego typu „szczegółów”, na których wszystko się wykłada, a to też dopiero ich pierwsza grupa. Druga grupa to „szczegóły” (czyli naprawdę poważne i ogromne rzeczy!) na tle medycznym: bohaterka wykonuje tutaj sama i bez przeszkolenia naprawdę niebezpieczne rzeczy. I film akceptuje to, ponieważ… To fajnie wygląda, jak są szyte rany albo wbijane igły w ciało, jednak naprawdę powinno się mówić o tym głośno: to nie są rzeczy, które się robi na chłopski rozum, to się ćwiczy mnóstwo razy, zanim to się nawet próbuje robić na ludzkim ciele.
Kolejna grupa to sekwencja remontu, w której najbardziej realistyczne jest chyba to, że w mieszkaniu była wolna, zamurowana przestrzeń na wiele metrów. I bohaterka zrobiła remont sama w trzy dni – bo scenariusz znowu idzie na wygodę, prowokując jednorazową scenę, jak sąsiad (młody dla odmiany) jest agresywny, gdy myśli, że remontu dokonuje stara baba, ale jak widzi młodą kobietę, to nawet oferuje pomoc. Subtelność scenariusza prezentuje tutaj swoje wyżyny – i to chyba dobry moment, żeby zauważyć niski poziom scenariusza jako całości.
Następna grupa: cały kierunek fabuły i jej konstrukcja. Przede wszystkim opiera się na tym, że owa procedura z substancją była bezproblemowa i bezpieczna. Nie było żadnych szczególnych haczyków, wystarczyło iść według instrukcji i byłoby elegancko. Z czasem nie trzeba było poświęcać więcej czy płacić więcej, byłoby tak samo za dekadę jak i dzisiaj, więc żeby film mógł się wydarzyć, to bohaterka/i musiały same coś zjebać. I udało się do tego doprowadzić tylko w jeden sposób: niech będą głupie. I jej motywacją był seks z jakimś typem, który nawet nie szczególnie zdawał się zdolny do erekcji w tamtym momencie. I to tylko jeden z wielu momentów „Ale głupie te kobiety” w tym obrazie. Jego twórcy serio muszą nienawidzić kobiet i uważać je za jakieś gorsze.
Na szczęście są tu właśnie elementy body-horroru: niszczenia ciała oraz robienia z nim innych nieprzyjemnych w oglądaniu, ale i kreatywnych oraz świetnie zrealizowanych sekwencji.
Jak widać, jest tutaj sporo elementów wymagających od widza wielu rzeczy, żeby ten film w ogóle działał. A wystarczyłyby jedno lub dwa, które są przesadą i kładą ten obraz. Z mojej perspektywy: szkoda na to czasu, żeby odbyć jeszcze raz lekcję, którą kino odbywało 75 lat temu, kierując ją do bardzo małej grupy ludzi. Wszystko zależy od tego, jak dużą frajdę wam dają kolejne metamorfozy w potwora, kolejne kreacje, kolejne przepoczwarzania, kolejne obrzydliwości, jakich jeszcze w kinie sam nie widziałem. Jeśli nawet one nie mają dla was wartości, to odejmijcie kolejne gwiazdki od mojej oceny.
Psychodrama ("Roleplay", 2024)
Dokument rejestrujący studentów zaniepokojonych tematem rosnącej ilości molestowań na campusie oraz przygotowań do wystawienia o tym psychodramy. Sama psychodrama jest na końcu tylko we fragmentach i jedynie napisy mówią, że odniosła sukces i teraz jest wystawiana w innych miejscach. Ta.
Teoretycznie jednak jest to dokument o molestowaniach i sexed, a raczej: taki klucz jest tutaj narzucony przez festiwal oraz samych twórców. Oglądając odnosi się inne wrażenie. Przede wszystkim: brakuje definicji, czym wg twórców jest molestowanie. Zamiast tego tylko mówią, że ono jest i jest poważne i to najpopularniejsze przestępstwo na campusie, ale pod termin „molestowania” podchodzi więcej rzeczy teraz, jednak ich zadowala sugerowanie, że widownia może przez to zrozumieć brutalne gwałty, a nie np. niestosowne komentarze lub gapienie się komuś na pośladki. Bo to też molestowanie, tak?
Dalej: twórcy nie umieją, nie chcą, mają to w dupie albo jeszcze coś innego, ale nie są zainteresowani poszerzeniem horyzontów. Oni mogą powiedzieć, że kobiety często są gwałcone, ale tego nie raportują, bo wiedzą, że nikt z tym nic nie zrobi. Tymczasem druga strona odpowiada – ale już nie w filmie – że boją się, że ktoś zarzuci im fałszywe molestowanie, bo wtedy poniosą odpowiedzialność za to, a gdy udowodnią niewinność, to kobieta dostanie kilka godzin prac społecznych i tyle, a mężczyzna i tak do tego czasu straci rodzinę, przyjaciół, zawód, zostanie wyrzucony ze szkoły albo straci inną okazję życiową, bo nikt nie chce pracować/zadawać się z gwałcicielem. W końcu parę lat temu przeczytali o pewnym aktorze podejrzanym o gwałt i już go zwolnili z serialu bez czekania na wyrok. My żyjemy w swoim świecie, twórcy w swoim. Od autorów filmowych wymagam dużo więcej.
I w końcu: z seansu wynika, że młodzi na ekranie mają wiele problemów. A udawanie, że chodzi wyłącznie o sexed jest szkodliwe i odwraca uwagę od wcześniejszych problemów. Jedna dziewczyna opowiada, jak po latach nie ma wielu przyjaciół, czuje się samotna, na imprezie upiła się i jej koleżanka ją zostawiła, żeby pod wpływem pójść na przygodny seks. Kobieta nie umie się integrować ani być sama ze sobą, nie umie znaleźć kumpli, nie umie pić ani zapewnić sobie bezpieczeństwo będąc pod wpływem… I dopiero w efekcie tego wszystkiego wchodzi temat sexed, czyli czy z pijaną laską wyrażającą zgodę powinno się uprawiać seks, kiedy samemu się piło i żadne z was nie pamięta połowy wydarzeń. Alkohol generalnie przewija się chyba w każdym życiorysie – nie potrafią pić, piją do upodlenia, do blackoutu, nie potrafią zapewnić sobie bezpieczeństwa kiedy już urwie im się film… I w takich okolicznościach mają stosunek seksualny. Z seansu wynika raczej pytanie o to, czemu młodzi ludzie potrzebują aż tyle alkoholu, co wtedy tłumią. I skąd mają na to pieniążki.
W samą seksualność zresztą twórcy też nie bardzo się zgłębiają. Jak ognia boją się dojść do wniosku, że jak ktoś się upija, to ponosi odpowiedzialność za to, co się wtedy dzieje. Czy to wsiada po pijaku za kierownicę, za to, co zdemolował, albo z kim się przespał. Niezależnie od płci czy okoliczności.
Wigilia w Miller's Point ("Christmas Eve in Miller's Point", 2024)
Prezent dla ludzi bez rodziny, domu i nadziei na własne Święta. Wesołych Świąt, ludzie.
Czas akcji to mniej więcej 12 godzin pokrywającego przyjazd na Wigilię do rodziny oraz noc zaraz po tym. To film bez jednego wątku fabularnego, raczej mnóstwo momentów zawieszonych w czasie, które możemy poznać tylko z tego okresu czasu. Nic się tutaj nie wydarzy tak konkretnie, ale spędzą razem czas: duża grupa ludzi w każdym wieku, piękny dom pełen pięknych, autentycznych dekoracji, duch świąt jest przepełniony wszystkim. Gadanie w garażu przy cygarze, granie w gry w piwnicy, debatowanie o zrobieniu czegoś albo wspominanie czegoś, co już się stało. Dużo jedzenia, gotowania, śpiewania, grania na instrumentach, wychodzenia na dwór aby zobaczyć paradę strażaków… Tego typu rzeczy. Nawet piesek oprze się o ścianę, aby obejrzeć łanię. Sarenkę. Cokolwiek to było.
To film mający miejsce w przeszłości. Na oko jakiś 2002 rok, kiedy jeszcze były kineskopy, ale młodzi podłączali do tego konsole i grali na padzie, mieli przenośne słuchawki i pisali SMS-y skrótowym językiem („t8 care”). Dużo tutaj prądu idzie na oświetlenie, dużo jest wszystkiego i generalnie jest tutaj pewien akcent „korzystania” z zasobów. Każdy akcent świąt jest tutaj widoczny – od wspominania przeszłości po tworzenie wspomnień na przyszłość. Młodzi znikną w nocy przez okno i będą razem na lodowisku, kupią alkohol i będą narzekać na święta. Mój ulubiony moment: jak rozbiją szybę w aucie, zaczną krzyczeć: „oooooo” i to przejdzie w „oooo” śpiewane w domu przez dorosłych przy kolędzie. Wszystko jest tu prawdziwe, szczere i pełne piękna, nostalgii i wielu, wielu innych barw świątecznych. Nie jest to film dla tych, co mają dosyć świąt – a jeśli już, to będą woleli zobaczyć to niż 145 raz Kevina czy innego klasyka. Jak święta was nie ruszają, to pewnie nie macie tu czego szukać i odejmijcie gwiazdkę od mojej oceny.
Ja tutaj znalazłem wiele. Nauczyłem reżysera mówić „Wesołych świąt”, przytuliliśmy się i dałem mu prezent. Rano kupiłem kilka mang i w ramach promocji dali mi przypinkę. Mi to po nic, tylko się ukułem sięgając do kieszeni szukając czegoś innego, ale on się ucieszył. Jeszcze raz: wesołych Świąt.
Tańcz, dziewczyno, tańcz ("Dance, Girl, Dance", 1940)
Chyba mój ulubiony film tej pani reżyser. Sekwencje tańca, najmniej głupia fabuła, najmniej głupi bohaterowie i dużo humoru. To przede wszystkim jest dobra historia o kilku postaciach mających różne drogi życiowe, które się przecinają na tle bogatych klubów z tańcem. Jak zawsze są rozwody i postaci mający idiotyczne pomysły, a jeden facet ma chyba chorobę dwubiegunową („Rzuć takich facetów jak ja, jesteśmy nic nie warci, już więcej się nie zobaczymy. No, to do wieczora”) będąca jedynym wytłumaczeniem jego zachowania… Nie mówiąc o wszystkich przemowach i moralizatorstwie, nawet jeśli dobrze ukrytym (widownia wewnątrz filmu myśląca, że to część przedstawienia i dalej się śmieje, jednak my możemy usłyszeć, co powinniśmy), ale jednak film jest pełen dobrej energii. Czułem, że nasz śmiech w 2024 roku jest taki sam, jak w dniu premiery tego tytułu.
Do tego kilka naprawdę udanych i robiących wrażenie sekwencji tanecznych. Lucille Ball już teraz pokazuje talent do humoru fizycznego, śmiejemy się z jej upadków i chaosu wokół niej. Z tego powodu przeszła w końcu do historii i w tym filmie już to widać.
Anora (2024)
Anora jest fajna. Środkowa część, jak naśladują Guya Ritchiego, jest naprawdę fajna.
Część pierwsza: film Netfliksa. Pierwsze 30-40 minut to taka romantyczna fantazja dla nastolatek, jakich ostatnio na N widziałem dziesięć tygodniowo. Ona jest prostytutką, on synem rosyjskiego kogoś z pieniędzmi. On ją wynajmuje na taniec, potem na seks, potem na tydzień i oświadcza się jej, a ona się zgadza. Różnice są subtelne: w filmie N bohaterka nie byłaby prostytutką, seks nie byłby taki seksualny, nie jechaliby do Vegas i pan młody nie paradowałby w bokserkach, przez które widać erekcję. Nadal to jest jednak fantazja: prostytutki są tutaj atrakcyjne, seks z nimi to sama przyjemność, a po całej nocy chlania i wciągania narkotyków rano budzisz się, przeciągniesz i zaczynasz dzień. To jest słabe, ale jednak muszę przyznać: Sean Baker może i nie umie pisać, ale jest dobrym reżyserem. Gdy jest moment oświadczyn, to film zwalnia, a bohaterowie poważnieją. Czuć go. Za to +5 do oceny. Łącznie 2/10.
Część druga: film Guya Ritchiego. Rodzice dowiadują się, co ich młody rusek zrobił i teraz lecą mu wpierdolić, a do tego czasu wysyłają kilku pomagierów, aby ogarnęli sytuację… I zaczyna się screwball-comedy niemal. Naprawdę. Przemoc, wyzwiska, humor fizyczny – jak już zapomniałem o pierwszych 40 minutach, to zacząłem się wspaniale bawić. Każda część dialogu jest w tej części złotem. 6+/10.
Część trzecia: bieganie po mieście. Tutaj znowu film siada, chociaż ma lepsze barwy, bo i postacie więcej mają kolorytu. Niemniej nadal oglądamy szereg scen do wycięcia: „Widziałeś go? Widziałeś go? Nie?”. Nie ma tutaj żadnej konsekwencji – nic nie wynika ze zdemolowania sklepu albo faktu, że prawie odholowali im auto. Do tego zaczynają krzyczeć jeden przez drugiego, fuj. 4/10.
Część czwarta: zakończenie. Nie było pomysłu na nic. Igor odstawia Ani do jej mieszkania, a ona chyba orientuje się, że ją polubił i ona może chyba opuścić barierę i chyba nie umie inaczej się odwdzięczyć niż ciałem, więc zjeżdża mu na ręcznym. I ja siedzę o tej północy w kinie i oglądam walenie ruskiemu konia przez dwie niezręczne minuty. Idi na huj, to po pierwsze, a po drugie: piszę „chyba”, bo żaden z tych elementów nie był wcześniej wprowadzony i wyraźnie nie było pomysłu na zakończenie. Kończymy jak kończymy, z dobrymi ideami, tylko bez żadnego artysty na pokładzie, który umiałby je przekuć w kadry. 3/10.
Anora jest fajną postacią, ale Igor jest ciekawszy – musi być subtelny, nie tylko przebić się przez mury samej Anory, ale i działać tak, żeby pozostali nie zauważyli. Jakby wyciąć pierwsze 40 minut, zrobić z Igora protagonistę i zacząć od tego, że jedzie do roboty o której nic nie wie, film byłby już wtedy lepszy. A tak to zlepek wielu rzeczy połączonych kiepskim scenariuszem.
Love Lies Bleeding (2024)
Współczesne kino umie w przemoc, ale nie umie w zemstę – tak pomyślałem podczas oglądania, a potem oglądałem dalej. I okazało się, że to nie jest kino zemsty jednak. Gdy obejrzałem do końca to w sumie nie wiem, czym ten film chciałby być.
Jedna z bohaterek opuściła dom i nie jest tam już mile widziana, sądząc po słowach jej matki i rzuceniu telefonem. Teraz trenuje do konkursu bodybuildingowego i znajduje pracę na strzelnicy. Druga bohaterka jest córką typa, który zawiaduje strzelnicą, a ona sama prowadzi siłownię. Spotkają się, zaczną ze sobą sypiać, ona z jakiegoś powodu da jej jakieś chemiczne gówno na wzrost mięśni. Siostra prowadzącej siłownię zbierze wpierdol od swojego faceta, babka pod wpływem dragów go zajebie i nie będzie z tego powodu żadnej satysfakcji. A potem nastąpi kolejna rzecz i kolejna i kolejna, a film będzie próbował z tego chyba wybrnąć w taki sposób, że to wszystko jest o miłości.
Szanuję tę produkcję za ilość zróżnicowania oraz odwagę w realizacji kilku szalonych rzeczy, ale jednak sumarycznie nie robi to żadnego wrażenia. A sama końcówka, na pustyni, to po prostu czysty idiotyzm, bez którego film mógł się spokojnie obejść – a tak tylko o tym myślę po seansie. Może chodziło o to, że jedna z bohaterek nauczyła się przemocy od tej miłości? Czy stwierdziła, że dla ukochanej jest gotów zabijać? Naprawdę nie wiem i nie jestem zainteresowany. Ten film ma dużo elementów i równie dużo mu brakuje: chociażby zwykłego wyjaśnienia, co złego robi postać Eda Harrisa. Zabija, ale żeby milczeli na temat czego? Tego w filmie nie ma, on po prostu jest zły i trzeba go pokonać. To jest słabe i niewystarczające, aby zakochać się w tym filmie.
Prawdziwy ból ("A Real Pain", 2024)
Kieran Culkin to skarb.
Dwoje kuzynów – a pisząc dokładniej, dwoje braci ciotecznych – wybiera się na wycieczkę organizowaną do Polski jako akt wobec ich zmarłej babci, która przetrwała obozy koncentracyjne. Niecały tydzień z życia tych dwóch osób, które wydają się bliskie i oddalone jednocześnie, wiedzące o sobie dużo i równie dużo im umykające. Każdego poznamy podczas filmu i w tym samym czasie będziemy czuć, że więcej pytań pozostało bez odpowiedzi.
Są takie rzeczy, które nie są niezbędne lub istotne, ale część widzów zwraca na nie uwagę i widzi dzięki nim coś więcej w samym filmie. Dla Polaków znających Warszawę oraz Lublin i polskie pociągi seans oglądanie tego filmu będzie mieć dodatkowy wymiar niż dla wszystkich innych: oglądamy te znajome lokacje w nowy sposób, nowym okiem. Z taką szczegółowością nie prezentuje się na ekranie nie tylko polskich terenów w polskim kinie, ale ogólnie, jakiegokolwiek miejsca w jakimkolwiek tytule. Większość ujęć jest niemal filmowym kamykiem, który bohaterowie zostawiają na grobach przodków jako znak, że tu byli. Ekipa kręcąca ten film naprawdę tu była, okazali temu miejscu szacunek i potraktowali je z godnością. A jednocześnie technicznie jest to niezwykłe osiągnięcie: bogate ustawienia kamery nie kłócą się z poczuciem, że jesteśmy na tej wycieczce razem z nimi. Swoboda jest tutaj obecna, czy to recepcja hotelu, dworzec centralny czy dach przypadkowej kamienicy.
Tematem filmu jest ból egzystencjonalny – i nie tylko, po prostu ból jako taki, ogólnie. Nie tylko po stracie rodziny albo wobec swojego dziedzictwa kulturowego, ale też inne jego rodzaje. Misja bohaterów jest tak jakby pretekstem do tego, żeby przez tydzień znaleźć czas na czucie tego bólu, dopuszczenia go, mówienia o nim, dzielenia się nim i mieć zgodę otoczenia, żeby to robić. To i wiele innych odcieni tegoż. Nie ma tutaj odpowiedzi na to, czym ból jest ani co z nim zrobić, co jest właściwe. Z jednej strony „Nikt nie chce być sam”, z drugiej każdy dopuszcza do siebie innych na tyle, na ile czuje się z tym komfortowo i trzeba mu pozwolić zostać na lotnisku nie mając pewności, czy ma gdzie z tego lotniska odejść. Może to lubi, może to daje mu komfort… Może jednak nie powinno się go tam zostawiać. To też prawdziwy ból.
Jesse gra tutaj osobę, która nie czuje się komfortowo mówiąc o tym – i gdy to robi, to te momenty wydają się niestosowne, jakbyśmy wcale nie chcieli słuchać, nie mieli ochoty. I to jest właściwe, ale jednocześnie wydaje się, jakby to aktor coś zawalił. Kieran Culkin z kolei jest niemal Genem Wilderem grającym Willy’ego Wonkę w prawdziwym życiu, nie jako postać fantasy. Nigdy nie wiadomo, co zrobi i powie, na obelgę reaguje śmiechem, na żart reaguje powagą i bardzo dużo słucha. To taka rola, która jest na ekranie i nie musi brać udziału scenie, ale zwracamy uwagę na jej ekspresję, wewnętrzną drogę i głębię tego człowieka. To jest jedna z ról roku.
Jak na razie jedyny film festiwalu, na którym nie patrzyłem na zegarek. Śmiałem się i dobrze bawiłem, tutaj nie ma powagi i przejmowania się, zamiast tego: mamy przefajną scenę z pomnikiem w Warszawie, mamy scenę w knajpie lublińskiej, mamy wchodzenie na dach z trawką za uchem, mamy wysiadanie przez pomyłkę na niewłaściwej stacji, mamy… Mamy bardzo dużo rzeczy, które będziemy wspominać. Chyba o to właśnie chodzi. Nawet jeśli nie musimy od niczego uciekać i wypełniać w swojej głowie.
Saturday Night (2024)
„IASIF Charlie Work: The Movie”. Intensywne, zabawne i wzruszające
Całość przedstawia półtorej godziny prowadzące do momentu, kiedy nadano pierwszy odcinek programu na żywo Saturday Night Live w 1975 roku. W USA reputacja tego programu jest dużo znaczniejsza, w Polsce chyba nawet wszystkie programy razem wzięte z Hajzerem, Urbańskim i Ibiszem nie mają tyle kulturowego znaczenia, co nadawany bez przerwy od tamtego momentu SNL. Wyszło stamtąd więcej legendarnych komików, niż jesteśmy w stanie uwierzyć. Tylko pierwszy odcinek miał na pokładzie Dana Acroyda, Chevy’ego Chase’a i Jima Belushi, prowadził George Carlin, a Billy Crystal ćwiczył na zapleczu.
Film Reitmana uchwycą atmosferę oraz prezentuje chaos, który miał miejsce do ostatniej minuty przed wejściem na antenę. Przez ekran przewinie się milion twarzy i będzie mieć miejsce milion rzeczy, które nie tworzą jednej, konkretnej linii fabularnej, a wiele rzeczy, które się wydarzy, nie będzie mieć puenty. To prawdziwa historia, ale bez jakiejkolwiek konstrukcji. Tak jak SNL.
Wiemy, co się stanie: dojdzie do emisji, a jednak twórcy stawiają wiele na fakt, że sami bohaterowie ryzykują wszystko i ta noc to dla nich żyć albo zginąć, to wszystko. I udaje się jednocześnie stworzyć barwne, zabawne oraz intensywne widowisko – sporo tutaj rewelacyjnych decyzji montażowych, ale większość nakręcono na pojedynczych ujęciach, wypełnionych pod sufit (dosłownie) montażem wewnątrzkadrowym, więc nie było wiele miejsca aby podbić napięcie właśnie w montażowni. Większość udało się zrealizować na planie, w kadrze. Możemy zobaczyć na własne oczy, ile pracy weszło w produkcję tego programu i jak bardzo to wszystko mogło pójść w zupełnie innych kierunkach.
To powiedziawszy – trudno mi napisać, żeby ten film pokazywał coś, co faktycznie doprowadziło do emisji. Były problemy, ale to nie było tak, że udało się je poprawić czy naprawić. Z punktu widzenia przesłania sprawa jest prosta: to film o wierze (przy okazji wyraz miłosny do tych ludzi, którzy tego dokonali). Już napis na początku informuje o słynnym cytacie: program nie zaczyna emisji, bo jest gotowy; zaczyna, bo jest 23:30. A produkcja Reitmana jest wyrazem pochwały tego aktu odwagi, głupoty i niewiedzy, że dostali szansę i ją wykorzystali. To pochwała takich ludzi i przypomnienie, że mogą być nieprofesjonalni, mogą być diwami, mogą być pierdolnięci, ale gdy są razem, to tworzą magię. Jest w tym filmie kilka chwil, kiedy coś się dzieje, a ludzie wokół na to reagują, tworząc coś unikatowego. To po prostu trzeba zobaczyć. Jak samo SNL.
Ten najlepszy ("The Best Men", 1964)
Film z sekcji produkcji politycznych, który faktycznie jest o polityce, ale zgodnie z prelekcją był już nieaktualny w dniu premiery, a co dopiero dzisiaj. Niemniej prezentuje tutaj wybory partii do kandydata na prezydenta: startuje trzech ludzi, z których dwóch prowadzi wyrównany wyścig. Protagonistą jest jeden z nich, grany przez Henry’ego Fondę: człowiek, który chce wejść do polityki, ale nie chce ubrudzić rąk nieczystymi metodami. Czy będzie musiał?
Widać tutaj wyraźnie sceniczny rodowód scenariusza – sceny się zmieniają, ale to prosta adaptacja warunków, gdzie ktoś opuszcza scenę i jest wymieniony na kogoś innego. Często te nowe miejsca akcji mogą nawet być nieistotne, ale są, żeby całość wyglądała bardziej jak kino. Wyreżyserowane to jest bezbłędnie, blokowanie aktorów w kadrze jest wzorowe. Dialogi zaskakują szczególnie mnie, ponieważ jedną powieść Gore Vidala (autora sztuki i scenariusza) próbowałem czytać i nie pamiętam, żeby tam były tak szybkie i błyskotliwe wymiany zdań. Możemy usłyszeć prawdziwą wymianę politycznych ukąszeń i grzecznych, acz niebezpiecznych w swojej niejednoznaczności argumentów. To najlepsza cecha filmu.
Pokazuje poza tym świat, w którym trzeba wybierać między mniejszym i większym złem, a prawdziwy świat raczej nie oferuje takich pełnych nadziei i cwanych finałów, co fikcja. Trzeba ubrudzić ręce, żeby wyrzucić kogoś, kto siedzi w brudzie po szyję, ale czy wtedy czym się różnisz od tej osoby? Nie jest to szczególnie złożona i dynamiczna intryga, bohaterowie mają dużo czasu siedzieć, stać i gadać, niewiele osiągając przez te dwie godziny. Spokojnie możecie obejrzeć drugą połowę i nic nie poczujecie, że straciliście. W swoim czasie mógł robić większe wrażenie, chociaż dwa lata wcześniej miała premiera „Burza nad Waszyngtonem”, dzisiaj jest coraz bardziej i bardziej ciekawostką, którą włącza się nie dla polityki, ale dialogów.
Maria Callas ("Maria", 2024)
Smutny obraz, który niczego chyba nie zgłębia, za to dużo powtarza, ujmując muzyką i sztuką.
Film chyba przedstawia ostatni tydzień z życia Marii Callas, który chyba śpiewała operę. To tyle dowiedziałem się z filmu, nie licząc jakichś tam jej relacji ze służbą i starym człowiekiem. Nie śpiewała od czterech ponad lat i żyje czymś na kształt fantazji, chociaż sama wie, że przynajmniej niektóre rzeczy wokół niej nie są prawdziwe. To dodaje oczywiście głębi do tego, co oglądamy, ale jednak nie prowadzi nigdzie dalej. Maria Callas żyje w swoim własnym świecie, tyle. I umiera z powodu serca, odmawiania opieki medycznej, rezygnuje z jedzenia. Prawdopodobnie tylko leży w łóżku wyobrażając sobie, jak ćwiczy, śpiewa i w końcu zachwyca publiczność mającą szczęście być w pobliżu, kiedy w końcu jej się udało. Poza tym wspomina przeszłość… I to tyle. Te trzy elementy powtarzane są w kółko, a reżyser podbija tylko smutek. To jest smutny film o kimś, kto nie może chociaż pragnie znowu osiągnąć swoją wielkość.
Styl jest piękny. Architektura, wnętrza, pieski i muzyka są tutaj piękne. Rola główna też będzie głośna, pewnie już jest – nawet nie zdradzę wam, kto się wciela w tę rolę. Zależy więc na ile to wam wystarcza, a na ile pragniecie intymnej adaptacji losów tego człowieka. „Spancer” umiał mnie zdobyć, chociaż nic o bohaterce nie wiedziałem. Może o Marii powinienem coś wiedzieć, może wtedy film dałby więcej?
Wakacje Griffina ("Griffin in Summer", 2024)
Wakacje młodego Sheldona Coopera, gdyby pisał dramaty teatralne. Niezręczność poza skalą.
Bohater ma jakieś 14 lat i podczas wakacji planuje realizować próby do jego najnowszej sztuki, która wyraźnie jest jego wentylem na kłopoty z rodzicami, alkoholizm matki i w ogóle – ale jego rówieśnicy mają na te wakacje inne plany i nasz Griffin czuje się zdradzony, opuszczony, niezrozumiały. To go pcha w stronę młodego chłopaka, który remontuje parę rzeczy w ogrodzie jego rodziców. Chłopaka, który okaże się sam być niespełnionym artystą, wykonującym… rzeczy na scenie. A to nie skończy się dobrze.
Zaczynając od pierwszej minuty oraz dzieci wykonujących piosenkę podczas konkursu talentów aż po niemal sam koniec – to jest niezręczny film. Relacje między bohaterami, rozwój fabuły oraz kolejne wydarzenia – w tym Griffin czujący nowe rzeczy na widok nagiego torsu dorosłego mężczyzny – prowadzą do oglądania przez palce, z pochyloną głową, z nerwowym śmiechem. Okazjonalnie nawet szczerym. Rozumiem, w jakąś stronę film potrzebuje iść i co osiągnąć, ale ta podróż jest naprawdę… Niełatwa. Czekałem na finał.
Trzeba przyznać: w finale film od tego odchodzi i powiew świeżego powietrza jest wyzwalający. Trudno mi powiedzieć, czy bohater czegoś się w tym filmie nauczył, czy też dostał po dupie i teraz wie, kiedy się zamknąć. Przeżył coś jednak, co zapamięta na zawsze. Zrozumiał na pewno, co oznacza bycie artystą – niezrozumianym i upartym. To cenny wykład. Nie wiem, czy akurat widownia go potrzebuje, ale może to zrobić.
PS. Czemu jedna z młodych aktorek (Kara) wygląda jak Ellie Nova? Powinno być na odwrót, to dziewczyny z branży porno mają wyglądać jak normalne kobiety. I to pełnoletnie, Kara ma tu 14 lat bodaj.
Didi (2024)
Świetny wehikuł czasu do 2008 roku. Młody człowiek popełnia błędy szukając siebie.
Koniec roku, wakacje, początek nowej szkoły. Bohater jest z azjatyckiej rodziny i ma wiele imion: Didi u mamy, Chris dla rówieśników, a Wang Wang dla przyjaciół… I to nie koniec. Gdy ktoś go nazwie Azjatą, to odpowie niemal automatycznie: pół-Azjatą, chociaż oboje jego rodziców jest z Azji. Walczy z siostrą (nasika jej do kremu do twarzy itd.), walczy z matką siedzącą cały dzień i malującą obrazy nie odniosące sukcesów, słucha babci narzekającej na wszystko. Spędza czas z kolegami i próbuje poderwać koleżankę – cały czas kształtuje swój wizerunek na kogoś innego, kim nie jest. Nawet za skejtami będzie biegać z deską w ręku, bo nie umie jeździć, ale chce się z nimi zadawać.
Twórcy dobrze przedstawiają tamte czasy. Pamiętam to parcie i modę, żeby iść w parkour albo bycie skejtem. Pamiętam niezręczne rozmowy przez tekstowy komunikator, wybieranie właściwej emotikonki, googlowanie wielu rzeczy po tym, jak udawało się przed ziomkami, że się je wie. Albo wypieranie się lub obrażanie własnej matki, żeby zaimponować – a raczej dlatego, że się myślało, że tego się oczekują po tobie, kiedy było zupełnie inaczej. Ten tytuł potrafi przenieść w ten moment, kiedy odkrywało się Internet razem z całym światem wokół, jak on nam pomagał i nas kształtował.
To obraz pokazujący młodego człowieka, który popełnia błędy szukając siebie, nie umiejąc siebie określić i cały czas zaprzeczając, kim tak naprawdę jest. Zmusza się do bycia różnymi osobami, para się różnymi zainteresowaniami, zawalając coraz więcej i więcej, tracąc w końcu w siebie wiarę. Od przeszłości nie ma jednak ucieczki w tym filmie. Co się stało, to się stało. Idziemy dalej – to krok we właściwą stronę.
Blue Sun Palace (2024)
Film umiejący w momenty. I myślący, że umie tak cały czas.
Bohaterowie… Żyją. Tak chyba najlepiej da się przedstawić ich losy. Życie to nie jest łatwe, bohaterka pracuje w salonie masażu i po prostu haruje, a pieniądze nie są duże. I znajduje momenty we wspólnym gotowaniu, jedzeniu, spędzaniu czasu ze znajomymi… Znajdzie nawet kogoś, kto będzie chciał z nią spędzić życie, a przynajmniej tak będzie twierdzić. Zaraz wam opowiem cały film.
Nie mogę zaprzeczyć: wiele momentów w tym filmie ma urok. Kiedy bohaterki się wygłupiają, to widz może się poczuć tak, jakby wygłupiał się razem z nimi. Jest tutaj trochę ciepła i piękna chwili – ale państwo twórcy, litości. Nie chcę oglądać ani nie ma powodu, żebym oglądał, jak jakiś obcy typ ma masaż przez 10 minut, po czym błaga obsługę o happy end, babka się lituje i wali mu konia, chłop się ubiera, daje jakieś grosze, a jak babka domaga się pełnej zapłaty, to facet nią rzuca o podłogę, przeprasza i wychodzi. Teraz ona ma podbite oko i jest zdenerwowana, więc zrywa z chłopakiem, ale miała też pięć innych powodów.
Miłe kino, ale faktem jest, że ostatnią godzinę cały czas czekałem na finał i zerkałem na zegarek.
PS. Ładny strike mam dzisiaj. Dwa pierwsze filmy dzisiaj opowiadają o okresie wakacyjnym w życiu bohaterów, a drugi i trzeci mają w sobie postać o imieniu Didi. Wątpię, aby trzeci i czwarty miały coś wspólnego. Technicznie rzecz biorąc zarówno Griffin jak i Maria mają w sobie divy… W sumie można to ciągnąć dalej.
Megalopolis (2024)
Cała widownia płakała ze śmiechu, dobry seans. Szczególnie jak wyszedł chłop, zadał pytanie i wyszedł z sali.
Related
2024 AFF American Film Festival Blog felieton festiwal publicystyka relacja
Najnowsze komentarze