Luty 2022
Chcę obejrzeć wszystko z 2022 roku. Jedziemy dalej...
8 rzeczy, których nie wiecie o facetach
28 lutego | Netflix
Antyfabularna zbrodnia przeciw rzeczywistości.
Czytam właśnie autobiografię Alana Aldy i tam wspomina, jak podczas pracy nad jednym programem wskakiwali do basenu, a wynurzali się dopiero, jak wymyślili nową linię dialogu. Nie zdziwię się, jeśli tak powstały wszystkie wątki zawarte w 8 rzeczach…. Haust powietrza, myślenie i wynurzenie: PIOSENKARZ Z MOTYLEM NA DUPIE! Pod wodę, dramatyczne czekanie i kolejne wynurzenie: TAKSÓWKARKA TO JEGO CÓRKA, O KTÓREJ NIE WIE! Półtorej minuty później: DWOJE IDIOTÓW FASZERUJE PRZYPADKOWE OSOBY CUKIERKAMI Z NARKOTYKAMI. 7 minut później mieli gotową całą historię z filmu: zbiór losowych wątków połączonych w absurdalny sposób. Ten film się nie zaczyna, nie kończy, niczego nie opowiada. Rzeczy się dzieją w najbardziej doskonałej, pozbawionej struktury formie. Ktoś szuka inspiracji, ktoś szuka ojca, ktoś wychowuje dziecko, ktoś rodzi dziecko. Na końcu wszyscy patrzą na urodzone dziecko, jakby się znali i kończymy. To jest streszczenie filmu, pełne i w ogóle.
Wszystko to dzieje się w świecie odklejonym od naszego, rzeczywistego, udając przy tym rzeczywistość. Jestem szczerze zdziwiony, że w tym wszystkim twórcy najpierw doprowadzili do ciąży, by od niej przejść do porodu. Dla każdego co innego się znajdzie, co go obrazi. Działanie szpitali w tym filmie wyjebało mój zakres tolerancji w kosmos – ratownik błagający sanitariuszy, aby przyjęli pacjenta, bo w innych szpitalach go nie chcieli, to jest plucie w twarz dla całego personelu medycznego, który traktuje swoją pracę poważnie. I piszę całkowicie serio: twórcy powinni przeprosić za to, że przedstawili moje siostry i moich braci jako ludzi, którzy w takim poważaniu mają los chorych.
A wy? W jaki sposób ten film was obraził?
Projekt Adam ("The Adam Project")
28 lutego | Netflix
On wraca z 2050 roku do teraźniejszości, rocznik 2022, przez pomyłkę. Trafia na samego siebie z przeszłości, zaprzyjaźniają się, starsza wersja pomoże młodszej w relacji z łobuzami i matką… Acha, jest jeszcze globalny kryzys do wyleczenia oraz utrata ukochanej osoby poprzez czas i przestrzeń, ale do tego dojdziemy. To są na razie rzeczy drugoplanowe.
Jest tu z całą pewnością materiał na dobry film: pomysł, aktorzy, szeroko pojęty urok oraz emocjonalność. Są tu dobre linijki dialogowe, a z innych aktorzy starają się robić co mogą i też fajnie wychodzi, ale to nadal wygląda jak poprawki naniesione na o wiele gorszy scenariusz. Scenariusz, który zaczął być ratowany – ewentualnie, „zmieniany” – długo po akceptacji przez producenta. Wyraźnie widać, jak niektóre wątki stały się w praniu ważniejszymi od innych, jak utracono serce i sedno tej opowieści, kiedy zaczęto roszady scen. Dla tych, co widzieli: też czujecie, że pierwotnie opening miał mieć miejsce na sali wykładowej?
W efekcie brak tej produkcji spójności, a przez to uczciwości emocjonalnej. Są tutaj trzy główne motywy i w każdej z nich bohater wydaje się dostosowywać do fabuły, inne rzeczy są dla niego najważniejsze w zależności od sceny. W ten sposób udzielono odpowiedzi: o czym jest ten film? O ratowaniu ukochanej? O ratowaniu świata? O relacji z ojcem? O relacji z samym sobą? W tym wszystkim pewne jest tylko jedno: relacja z matką to drugi plan, dodatek. Cała reszta ma potencjał na bycie sercem całej historii – i tak jest traktowany, do czasu. A potem o tym zapominamy, bo wszystko wkładamy w nowy motyw. Nawet nie nazwałbym tego szantażem emocjonalnym, bo szczerze widzę tutaj uczciwość i chęć oddania sprawiedliwości każdemu z tych wątków. W danym momencie wszystko nawet działa, ale nie jako całość, gdy tyle się dzieje, a protagonista wydaje się mieć pamięć złotej rybki. Jak o tym myślę: to jednorazowy seans. Przy powtórce i oglądaniu „dzieciństwa” mógłbym zacząć frustrację wiedząc więcej o tym, co się dzieje, a wszyscy to póki co ignorują.
Na pewno nie warto oglądać w autobusie. Sceny akcji są naprawdę miłe, a i emocje potrafią trafić tam, gdzie trzeba. Do oglądania z kimś, komu ufasz.
Prawi Gemstonowie - sezon II ("Righteous Gemstones")
27 lutego | 9 odcinków | HBO Go
Nie łapię tego serialu. Dobrze się na nim bawię, ale jeszcze nie do końca go kupuję. Mam jednak przeczucie, że to w końcu nastąpi.
Sednem opowieści jest rodzina relijinej grupy dominującej w USA, która ma miliony na koncie, robi widowisko z mszy i głosi Słowo, będąc przy tym wszystkim, za co pójdą do piekła, w które tak wierzą. Walczą o władzę, szczególnie o spadek po głowie rodziny, gdy ta odejdzie, będąc oklaskiwani przez wiernych za mówienie o wielkości Pana. Tutaj właśnie nie do końca jestem w stanie jeszcze kupić konwencję – bo bohaterowie wyraźnie wierzą w to, co głoszą, ale nie dostrzegają zakłamania, co w ogóle nie jest wyjaśnione.
Przyczyna jest taka, że to przegięty serial, wyśmiewający w głównej mierze swoich bohaterów. Po prostu osobiście jestem wyczulony na hipokryzję, więc to mnie blokowało, aby kupić całość od początku. Potrzebuję czasu.
W tym sezonie… Cóż: dzieci chcą zyskać szacunek w oczach taty, który mierzy się ze swoją przeszłością. Wątek główny jest trochę chaotyczny, gdy chce sie go jakoś podsumować, ale w oglądaniu dostarcza masę zabawy. Jest tutaj zaskoczenie, zagadka, nawet pewne napięcie, gdy w finale okazuje się, że ktoś inny jednak stoi za pewnymi wydarzeniami. To uczciwie dobra opowieść, mająca tło, przyczynę i konsekwencję, uczciwie podchodząca do wielu poważnych motywów, łącząc to jednak z przerysowaną stylistyką, która jednak utrudnia uwierzenie zarówno w bohaterów – czemu wierzą w to, co wierzą? – jak i świat serialu – bo jak to jest, że mają tyle milionów? Dzięki tym mszom? Z drugiej strony – nie jest to dalekie od rzeczywistości. Prawdziwe kościoły są jeszcze bardziej bogate.
A serial nie jest zainteresowany zrozumieniem tego zjawiska. Traktuje to jako tło do komediowej opowieści. To naprawdę ma potencjał.
Nie lubię porównywać, ale to jest taka inna wersja Sukcesji. Z lepszym scenariuszem, zróżnicowanymi bohaterami i fabułą, która ma znaczenie. Już nie mówiąc o tym, że w ogóle coś z tego będę pamiętać.
A poniżej przykład przeszarżowanej stylistyki. Bolesne w oglądaniu, ale nie mogę się przestać śmiać. I po seansie jednak znalazłem to na YouTubie. Twórcy jednak wiedzą, co robią. Czekam na trzeci sezon.
Euforia - sezon II ("Euphoria")
27 lutego | 8 odcinków po 60 min | HBO GO
Uwielbiam energię tej produkcji, ile tutaj jest akcji-reakcji! Każde ujęcie jest nacechowane emocjonalnie, wizja całości jest wysycona emocjami. I za każdym razem oglądamy czyjąś perspektywę, dlatego tak pięknie mieszana jest sprana rzeczywistość z masą kolorów, świateł, przepięknych kompozycji! Każda twarz w tym serialu potrafi być fascynująca, pełna, ludzka.
Narracyjnie niewiele się dzieje, bo przez cztery odcinki budowany jest piąty, gdzie emocje zostają wypuszczone, wszyscy krzyczą, kłócą się, biegają, nawet policja się we wszystko angażuje. Sporo tu też raczej banalnych i prostych rozwiązań fabularnych – jest tu trochę dramatu, po którym okazuje się, że tak naprawdę była to jedynie fantazja albo sen, to się nie stało tak naprawdę. Niewiele w tym konsekwencji. Pod koniec z kolei jedna postać wystawi sztukę, w której odtworzy swoje osobiste przeżycia, czym wywoła burzę, ale na końcu ją zaakceptują – problem tylko w tym, że z uwagi na subiektywną formę całego serialu, ja wątpiłem w ten pozytywny odbiór ze strony widowni. Wątpiłem, czy ludzie z boku mogli się w tym odnaleźć, zrozumieć tę sztukę, a co dopiero wpaść nad nią w zachwyt. To było przesadzone, tylko nie wiadomo, jak bardzo, a tym samym sens całości stoi pod znakiem zapytania.
Problemem może być sama treść, bo o ile jest to produkcja o młodych osobach szukających siebie, to mimo wszystko są oni odpychający, pretensjonalni, kłótliwi, dramatyczni, pełni siebie – i to ich wszystkich gubi. Pewność siebie połączona z brakiem odpowiedzi na wiele rzeczy, opuszczeni przez rodziców, którzy nie poradzili sobie z niczym. To wymaga trochę od widza, żeby się przebić przez pychę tych bohaterów, ich fikcyjny świat oderwany od rzeczywistego spod znaku paznokci za pół wypłaty rodziców, bo pod tą atrakcyjną formą i pretensjonalną powierzchnią skrywa się coś więcej – tylko to „więcej” jest rozpisane na o wiele więcej odcinków, niż cierpliwość widza może pozwolić. Wydaje mi się, że ten tytuł bardziej może trafić do osób w wieku bohaterów – bo misja Euforii jest jak najbardziej słuszna, młodzi są zagubieni i potrzebują wiele miłości. Cholera, to się tyczy większości ludzi przecież – ale nawet rozumiejąc to, zdarzają się sceny, których nie da się oglądać. Je trzeba przewijać.
Słuszny to serial. Przedstawia ludzi pełnych nienawiści do samych siebie w taki sposób, w który można uwierzyć, a po wysiłku ze swojej strony, nawet zacząć rozumieć. Czy coś z tego wynika? Nie jestem pewien, ale ten tytuł jeszcze nie powiedział ostatniego słowa. Czekam na sezon III.
Ktoś, gdzieś - sezon I ("Somebody, somewhere")
27 lutego | 7 odcinków po 30 min | HBO GO
Bracia Duplass w formie serialowej dają to, czego można się spodziewać. Pogodna produkcja o życiu zwykłych ludzi. Gadają, chodzą do pracy, próbują znaleźć sobie coś, co lubią robić. I czują się komfortowo nic nie robiąc, ale dochodzą do wniosku, że w sumie lepiej zacząć coś robić.
Zapamiętam, że bohaterka miała ładny głos. Zapamiętam jej kolegę geja i że stworzył klub w supermarkecie pod przykrywką prób chóru. Zapamiętam jak odkryli, że matka bohaterki jest alkoholiczką i przekonała ojca, aby zmusił swoją żonę do przyjęcia pomocy. Tak naprawdę pewnie nie zapamiętam, ale – jak w życiu. Gdy się dzieje to lubię myśleć, że teraźniejszość jest istotniejsza, niż się wydaje.
W filmach taki niszowy, indie-feeling jest częściej spotykany, w serialu – i to na HBO – rzadziej. Aktorzy, ich fizjonomia, słodko-gorzki ton, opowiadanie z powagą i lekkością o ciężkim okresie życia – mało seriali to robi. Tutaj możemy zobaczyć, że gdy jest gorzej, nadal możemy się uśmiechnąć od czasu do czasu, bezsilnie i powoli brnąc do tego momentu, gdy wyjdziemy na prostą.
1883 - sezon I
27 lutego | 10 odcinków (odc. 4-10 z 2022) | Paramount+
Na początku 7 odcinka jest monolog o tym, że jedynym sposobem na poznanie, że znajdujemy się na terenie niedotkniętym ludzką ręką, jest brak słów w reakcji na ujrzenie jego piękna. W oryginale kwestia ta robi ogromne wrażenie – jest w niej poezja, niespodziewany pierwiastek pokory ludzkiej w sosie z goryczy. A przynajmniej takie robi wrażenie, chociaż jest tylko pochwałą analfabetyzmu, który nawet nie pasuje do epoki ani narracji – w końcu gadanie z offu w tym serialu jest poetyckie i do tej pory narrator nie miał problemu opisywać czegoś przy pomocy zdań wielokrotnie złożonych, w stosunku do banalnych i prostych zjawisk, ale hej!, przynajmniej takie nawijanie sprawia wrażenie ważnego i pięknego.
Zacząłem od tego, ponieważ taki jest cały ten western: sprawia wrażenie. Próbuje sprzedać męskość, zamiast być męskim. Na początku dawałem tej produkcji masę zaufania: to w końcu Dziki Zachód, wielka przeprawa, samobójstwa i w ogóle! To jest dorosłe, prawda? Tylko z każdą minutą coraz bardziej godziłem się z myślą, że to jednak nigdy nie będzie współczesne Na południe od Brazos. Musiałem się pogodzić z tym, że kobiety w tym serialu mają makijaż, farbowane włosy, lakier i stroje zadbane we współczesny sposób. Że imigranci z Europy, uciekający przed horrorem z ojczyzny, teraz narzekają w zasadzie, że jest za mały socjal, zamiast wziąć się w garść i przetrwać – tak jakby to była dla nich jakaś nowość (przy okazji – brak szacunku dla prawdziwych ludzi, którzy musieli przetrwać taką podróż). Mają pomoc i jeszcze płaczą, bo ona nie chroni przed życiem i jego nieuchronnością oraz niewybaczalnością. Tak, cały ten tytuł jest współczesny, łącznie z brakiem religii. Narrator jest pretensjonalny jak wieśniak, który przybył do wielkiego miasta i teraz udaje przed samym sobą, jaki twardy musi być, żeby przeżyć w miejskiej dżungli – po przedawkowaniu książek Chandlera, więc co drugie zdanie brzmi: „Kosmos to martwe miejsce, w którym przetrwają tylko ci, co są gotowi wycierpieć najwięcej”. Oczywiście przy jednoczesnym byciu miękką pizdą, ale scenarzyści chcą, aby protagonistka wyglądała na twardą, więc osłabiają inne postaci, a jej dają nieśmiertelność, szczęście i co tam jeszcze chcecie. Do tego wątki romantyczne ze Zmierzchu (mam 18 lat i wiem lepiej, zostaję na pustyni z Estebanem Czerwoną Twarzą!) oraz leżenie na łące w romantyczny sposób, monologując równocześnie ostro z OFFu. Więcej kontaktu z naturą miałem w ogródku dziadka niż ci bohaterowie pokonujący Stany Zjednoczone w poprzek. Przynajmniej w następnym odcinku przypomnieli sobie o wężach i innych, wtedy to było już istotne.
Tak, jest tu Sam Elliott w roli kowboja z doświadczeniem. Powiedzmy, że jego osobowość sprowadza się do doradzeniu kucharzowi, żeby nie używał słowa „fuck” przy imigrantach, bo nie rozumieją tego słowa.
Całość jest katastrofalnie napisana. Pomijam narrację z OFFu, która jest nawet w momentach pt.: „uświęćmy ten moment minutą ciszy” (tyczy się to też dialogów – postaci wygłaszają stanowiska bez słuchania drugiej strony). Scenariusz leży przy kreacji świata – autor nie umie o nim opowiadać inaczej, niż w krytycznych momentach uzasadniając decyzje bohaterów ich słowotokiem („Przecież wiesz, że to jedyny sposób – w takim świecie żyjemy!”). To też nie jest historia o samej sobie – 1883 nie opowiada o czymś. Każdy wątek zostaje zapomniany i niedokończony, ewentualnie zakończony powierzchownie, po przypomnieniu sobie o nim w ostatniej chwili. To nie jest produkcja samodzielna – istnieje w kontekście, którego nie zawiera. To pole do popisu dla ludzi, którzy chcą przykładać go do swoich motywów, aby znaleźć w nim poparcie swoich idei.
A tak naprawdę to po prostu prequel do innego serialu. I pokazanie, jak przodkowie innych ludzi znaleźli się tam, gdzie się znaleźli. Nic więcej.
Mój dług
25 lutego | APV
Zjazd rodzinny u Madei ("A Madea Homecoming")
25 lutego | Netflix
Domy pełne ludzi są fajne. Plus najlepsze użycie hasła „Wakanda Forever” w historii kina.
Taka trochę polska komedia romantyczna: ludzie są na ekranie, jedzą, gadają, ktoś pierdnie, ktoś będzie kurwić na jakiś temat, na końcu ktoś się oświadczy, ktoś się z kimś pogodzi, ktoś się nawali… I film się skończy. Takiej dobrej polskiej komedii romantycznej jeszcze w tym roku nie widziałem. Lekka atmosfera, dużo głupich żartów, które mało mnie obchodziło, od czasu do czasu coś mnie rozbawiło… Źle nie było.
PS. Ok, zrobili już 12 filmów o Madei… Ale zrobili więcej z Agnes Brown, brytyjską babę graną przez faceta. Najwyraźniej jest seria z nią też. Aktor wcielił się w nią 9 razy – tylko w tym roku trzy razy. Ło matko.
Bez wyjścia ("No Exit")
25 lutego | Disney+
Najzimniejszy film roku. Tylko słuchać wiatru i śniegu za oknem…
Grupa ludzi chroni się przed zamiecią w czymś na kształt małej chatki w lesie, która bardziej wygląda jak przystanek autobusowy. Pięciu ludzi zabija czas, grając w karty – jednak z czasem okaże się, że w pobliżu jest ktoś jeszcze…
Twórcom naprawdę udało się sprzedać mróz na ekranie. Słyszymy wycie na zewnątrz, w tle, cały czas. Śnieg w powietrzu, na samochodach, na ubraniach bohaterów – doskonała robota. Fabularnie udaje się stworzyć napięcie, aktorzy się sprawdzają i ich bohaterowie są połączeni w dobre konfiguracje – ale tylko w zadowalający sposób.
To film dosyć wolny i oczywisty – jeden z tych, gdzie grupa obcych ludzi przypadkiem spotkanych w większości jednak się zna. Albo po silnym urazie dadzą radę przebiec maraton, jeśli tylko będą chcieli wystarczająco mocno. Plus każdy moment jest bardziej dramatyczny, jeśli tylko postać odmawia komunikacji na najbardziej podstawowym poziomie. Pytanie z serii tak/nie, a bohater traci język w gębie. Zagrożenie się zbliża? Otwarte usta i dramatyczna pauza. Podstawa fajnego seansu.
To nie kwestia budżetu, ale scenariusza. Nie udało się stworzyć wystarczająco ciekawych bohaterów, by ich konotacje były interesujące w oglądaniu.
Juvenile Justice - miniserial
25 lutego | 10 odcinków | Netflix
Trudne sprawy po koreańsku. Wyolbrzymia rzeczywistość w dobrym celu, kompletnie go nie osiągając.
Tytuł tej koreańskiej dramy można przetłumaczyć jako „Sprawiedliwość nieletnich”. Produkcja stara się przybliżyć temat sądu skupionego wokół przestępstw dokonanych przez niepełnoletnich. Całość trwa 10 odcinków, ale spraw jest tu bodaj 4 – czasami przechodzą one na następny odcinek, czasem trwają jeszcze dłużej. Bohaterka jest sędzią znaną ze swojej surowości wobec nieletnich: deklaruje z pasją swój negatywny stosunek emocjonalny do młodych osób, które złamały prawo. W trakcie fabuły poznamy jej przeszłość i przyczyny obecnego zgorzknienia.
Ten serial nie jest osadzony w naszej rzeczywistości. To bardziej taka fabularna wersja paradokumentów z telewizji polskiej, rozwinięte o typową przesadę z azjatyckich dramatów, które tutaj nie pasują do prób przedstawienia złożoności ludzkich problemów. Zachowanie ludzi, zwroty akcji, dylematy moralne – to wszystko jest tutaj niewiarygodne, bo nie mogłoby się wydarzyć w naszym, prawdziwym świecie tak, jak reprezentuje to serial.
Banalne podejście do problemów na zasadzie „mi wydaje się, że…”: „uważam, że kara powinna być podniesiona do 5 lat”, „nieletni powinni być sądzeni jak dorośli” itd. Bez argumentów czy faktycznej rozmowy, jakby życie było złożone z postów w mediach społecznościowych. I to wszystko jest brane na poważnie. Na sali sądowej sama dramaturgia i zażarte monologi, a zachowanie oskarżonych jest zero-jedynkowe: niewinne istoty, które po banalnym zasugerowaniu czegokolwiek zaczynają się maniakalnie śmiać. Z zaprzeczania wszystkiemu nagle zaczynają się puszyć tym, czego dokonali. Inną sztuczką jest napuszczenie jednego oskarżonego na drugiego, wtedy bez namysłu zaczną się kłócić przy wszystkich i bić na sali sądowej, przyznając do wszystkiego. Sprawa zamknięta. Wszystkie wątki kończą się zawodem, poznanie przeszłości bohaterki to wymuszony tragizm z absurdalną konfrontacją bohaterki i jej matki, które się biją na korytarzu sądu, a cały serial kończy się uroczystą przysięgą pani sędzi, że nadal gardzi nieletnimi przestępcami. Tylko że robi to przed jakąś komisją i chyba powinna wtedy stracić prawo wykonywania zawodu, ale no, co ja tam wiem. Czekam na serial o pielęgniarce opowiadającej, jak się masturbuje na myśl o wbijaniu igieł pacjentom i zostaje gwiazdą, idolem młodzieży czy coś.
Nie widać w tych bohaterach ludzi, przy pomocy ich przykładów ciężko jest wysnuwać jakiejkolwiek wnioski o naszym świecie i nieletniej przestępczości w niej zawartej. Pogarsza to tylko powaga tematu, zwyczajnie można się poczuć brudnym na widok tego, jak zagadnienie jest odrealniane przez twórców – a jeśli trafiliście kiedyś na Wikipedii na wpis poświęcony najmłodszym osobom skazanym na karę śmierci, to gwarantuję, że macie zbyt osobisty stosunek do tego wszystkiego, aby kupić taki serial. Są tutaj historie z potencjałem – ogólnie skupione wokół pokazania, że nie wszystkie dzieci są niewinne, że nie ma magicznej granicy wiekowej, po przekroczeniu której mogą dokonać morderstwa albo innego poważnego wykroczenia. Co więcej, dzieci spiskują tutaj przeciw innym dzieciom, więc komuś jednak w końcu musimy uwierzyć. Trzeba zachować zimną krew i nie dać się ponieść emocjom.
Szkoda tylko, że serial nic innego nie robi poza pozwoleniem, aby ponieść się emocjom.
Biffy Clyro: Cultural Sons of Scotland
25 luty | Amazon Prime
Dokument o zespole muzycznym, który brzmi tak samo, jak wszystkie inne. W sensie ich gadanie, bo muzycznie niewiele usłyszałem – jakieś pop-rockowe darcie ryja – które nawet miało swój urok.
I czemu oni mówią wszyscy to samo? Każdy dokument o zespole to słuchanie, że ich muzyka jest wyjątkowa, bo lubią to robić. Są razem tyle lat i energia między nimi, to zrozumienie, no tego nie da się opisać!
Nic o samej muzyce. Znaczeniu stojącym za piosenkami, za albumem, niczym. To nawet nie jest przypadek Doriana Greya, to jest przypadek kolejnego typowego dokumentu o zespole, o którym nie słyszałem.
Bunkier strachu ("The Bunker Game")
24 luty | APV
Takie… nic. Zbiór scen, które teoretycznie są w każdym horrorze, tylko bez jakiegoś spojenia.
Z całą pewnością plus się należy za osadzenie filmu w ramach LARP-u. Minus, że w sumie twórcom było obojętne, czym LARP jest i używają tego tylko jako wymówkę, żeby zrobić coś kostiumowego, ale tak naprawdę to nie. W każdym razie – urządzają ten LARP, ale w trakcie coś się dzieje i zaczynają łazić po ciemnych tunelach i tak łążą pojedynczo i murzyn też idzie i nagle BU, jakaś dziewczyna na niego wyskoczyła, by go wystraszyć dla śmiechu… I potem znowu idą. Jakieś schematy horrorowe, jakiś głośny dźwięk, a na końcu facet mówi do baby: „Zrobiłem to dla ciebie, żebyś nie marnowała swojego życia”, na co ona: „Nie mów mi, jak mam żyć” i go bije i wygrywa i mówię: „woohoo, girl power!… Wait what? That’s what this movie was about?”
Sam już nie wiem. Jedno wielkie nic, ciężko więc jest mi to oceniać niżej. Nużący seans jest w końcu lepszy niż denerwujący lub ogłupiający.
Studio 666
24 luty | VOD
„You’re like my second favorite band after Coldplay.”
Dziwny film. Niezręczny, ale i dający trochę frajdy – przede wszystkim pomysł. Podczas oglądania czułem się, jakbym oglądał film zrobiony z najlepszymi kolegami. Budżet czy umiejętności odstają nawet od rynku vod, ale jest to zacięcie, że twórcy spędzają czas w gronie ludzi, których lubią, a film jest prezentem dla nich.
Lider Foo Fighters i reszta zespołu nagrywają nową płytę. Decydują się zrobić to w małym pałacu, gdzie jest pasjonująca energia. Nie wiedzą, że ta energia jest też zła…
Niezręczność bierze się głównie z tego, że to w dużej mierze teatr jednego aktora: wokalisty Dave’a Grohla. W scenach zbiorowych mówi za wszystkich, a jak na kogoś przekonać do czegoś, to też głównie sam mówi, by na koniec ktoś rzekł: „no dobra”. Trochę trwało, zanim to zaakceptowałem, ale nie miałem z tym problemu – nadal jest tu sporo miłości do muzyki oraz horrorowych schematów, które lubię. Nie był to tytuł, który lubię tak, jak lubię standardowe filmy – raczej taki, który zrobił kumpel. A ja go robiłem razem z nim.
Dopiero krwawa część filmu zaczęła wyglądać bardziej profesjonalnie. A są tu sceny zarówno interesujące pod względem kreatywnym, jak i wykonania efektów specjalnych. Zabójstwo na grillu, przy użyciu talerza, piła mechaniczna w łóżku… Obok wygłupów jest tu kilka naprawdę fajnych scen.
Film dla małej grupy osób. Ja będę go wspominać pozytywnie.
Muszę o tobie zapomnieć ("UFO")
23 lutego | Netflix
Ona jest kobietą i widzi jego. On jest facetem i widzi ją. W scenariuszu więcej nie ma. Coś tam jest o ważnym wyścigu, jej rodzice nie pochwalają nowej znajomości, na koniec ktoś tam umrze na ból głowy. Jest też coś o UFO i różne metafory z tym związane, ale chyba pochodzą one z innego filmu, który został wykreślony i w jego miejscu powstała ta opowieść o miłości, pragnieniu i innych hasłach reklamowych.
Muszę oddać, że między aktorami jest chemia nadrabiająca scenariusz. Ogólnie aktorzy są poprowadzeni tak, żeby tworzyć coś naturalnego na ekranie, coś sympatycznego. Nie są mądrzy i irytują, ale mogło być gorzej.
Niewiele idzie napisać o takich produkcjach. Ot, na kobietę trzeba zasłużyć. A jak uciekasz przed policją, to ratunkiem jest cięcie montażowe. Seans męczy, ale nieszczególnie – przeszkadza tylko niezasłużony tragizm końcówki, absurdalny i niedorzeczny.
Frederick Douglass: W pięciu mowach
23 lutego | 55 min | HBO GO
Opowieść o niewolniku który wywalczył wolność i walczył całe życie o koniec niewolnictwa.
Krótki to dokument, pochwalny i pobieżny, pozbawiony dogłębności. Dobry człowiek był, dobrze gadał, dobrze o nim pamiętać.
Wartością dodaną na pewno jest występ aktorów, wygłaszających słynne mowy (w wersji skróconej). Bardziej reklama książki (autorstwa samego Douglassa, jak i jego biografa), niż dokument.
Niewidzialna nić ("Il filo invisibile / The Invisible Thread")
21 lutego | Netflix
To nie jednak tak złe, jak twórcy się starali, by było.
Młody człowiek ma rodziców gejów. Wchodzi w wiek nastoletni, szuka akceptacji, rozgląda się za dziewczyną… I to udaje się sprzedać. Poznawanie życia, chęć udowodnienia swojej wartości, nieśmiałość – to wszystko powoli przekonywało mnie do siebie. Aktorzy się sprawdzają, a twórcy poświęcają poszczególnym elementom wystarczająco czasu. To film, w którym ludzie na ekranie potrafią się przytulić, a ja czuję, że oglądam wtedy prawdziwych ludzi, którzy tego potrzebowali.
Problem polega na tym, że równocześnie podjęto wiele działań mających na celu obniżenie powagi tej produkcji. Poważny temat, dodajmy więc lekki ton i trochę humoru, może nawet komediową intrygę? W efekcie razem z tym relatywnie udanym filmem dostajemy też w pakiecie telenowelę o szukaniu prawdziwych rodziców, bo się okaże, że żaden z jego ojców nie jest ojcem biologicznym. Albo branie narkotyków i wspinanie się na ścianę. Albo przezabawną sekwencję, w której bohater jest brany za kochanka czyjegoś syna, chociaż tak naprawdę spędził noc z ich córką. Nie klei się to, nie daje satysfakcji, szybko traciłem zainteresowanie i potem film mozolnie to zainteresowanie odzyskiwał, by w końcu dowalić większym absurdem. I tak w kółko. Kino obyczajowe i coming-of-age mieszało się z kinem geriatrycznego kabaretu sprzed 40 lat, dajcie spokój. I tak oceniam za wysoko.
Niemniej, nadal miło spędziłem ten czas. Przynajmniej w porównaniu z innymi produkcjami.
One Night Off
21 lutego | Amazon Prime
Z niemowlakiem na imprezę. Niemcy mają bardzo amerykańskie poczucie humoru.
Rodzi się dziecko i teraz trzeba być odpowiedzialnym – ale no, mały nie chce spać, jest późno, chata pusta, a znajomy zaprasza na ostrymi koncert jakiejś kapeli, którą bohater lubi… Więc idzie, z przyczepionym dzieckiem do klatki piersiowej, nie mogąc pożegnać się z poprzednim życiem, po drodze udowadniając, co jest jednak dla niego najważniejsze. W pogoń za nim rusza siostra żony – przekonana, że nasz bohater da dupy.
Od tego momentu zaczyna się zwariowana komedia pełna niezwykłych przygód i bohaterów, których lubimy. Każda kolejna sytuacja zmienia zasady gry, podbija dramaturgię i skomplikowanie życiowe bohaterów, wszystko jest budowane na poprzednich ekscesach protagonistów. Twórcy mają dużo niespodzianek w rękawie, cały czas trzymając opowieść świeżą i niezwykłą. Będzie koncert, policja, walka z bezdomnym wariatem, kradzież w sklepie oraz wieeelki basen sangri. To fabuła sprzed dwóch dekad, jakie wtedy widzieliśmy w kinie amerykańskim – głupie, ale z sercem. Brak obrzydliwego humoru, brak cringe’u, brak Adama Sandlera – cała reszta się zgadza. Takie kino naprawdę lubię – nawet pomijając fakt, że akcja trwa jedną noc i zawiera scenę, gdy bohaterowie siedzą na krawężniku w środku nocy, kontemplując życie.
W zasadzie jedynym problemem jest początek, gdy siostra żony znęca się nad bohaterem po urodzinach dziecka. Jest tu obecna zarówno przemoc psychiczna, jak i fizyczna, ale jak o tym myślę z perspektywy czasu – nie ma w tej scenie nic z rywalizacji płci. Jedna osoba kpi i wykręca nadgarstki, druga nic z tym nie robi. Jakby odwrócić płcie, wydźwięk byłby inny, ale nie aż tak. Ponad to przesłanie jest oczywiste – mamy potępiać takie zachowanie i liczyć, że taka agresywna osoba skończy źle na koniec filmu. I faktycznie kończy, co wywołuje radość. Potem postać siostry jest rozwijana – spotkała ją krzywda i ma teraz uraz, który wpływa na jej postrzeganie rzeczywistości. Wymagana od nas jest empatia wobec niej, tylko pytanie, czy dobrze jest oczekiwać czegoś takiego wobec okropnej osoby? Już nie mówiąc o tym, że spora część jej historii sprowadza się do słów „baba bez bolca dostaje…”
Cała reszta seansu to sprawnie zrealizowana komedia chaosu. Kurde, uwielbiam. Szczególnie agresywnie wyglądających harleyowców, co okażą się świetnymi ojcami. Polecam.
Furioza - miniserial
19 lutego | 4 odcinki po 35 min | Canal+
Albo ta wersja jest lepsza, albo byłem za ostry względem kinówki. Ot, taki profit oglądania masy naprawdę złych filmów.
Wersja serialowa filmu z zeszłego roku pod tym samym tytułem. Osobiście zauważyłem niewielkie zmiany, ledwo garść scen, ale mimo to oglądało mi się to względnie… bezproblemowo. Aż musiałem wrócić do tego, co pisałem w październiku, żeby przypomnieć sobie, jaki ja miałem problem wcześniej. Nie zrozumcie mnie źle: to nadal tytuł poniżej przeciętnej i ogólnie podtrzymuję to, co wtedy mówiłem, ale… byłem przy tym za ostry. Twórcy mają za dużo pomysłów, nie umieją o nich opowiadać, ich historii brakuje skupienia, są nieudolni w próbie nadania głębi obijaniu gęby albo bohaterom, dla którym takie obijanie jest sensem życia. Z drugiej strony – co tu ukrywać, mogło być o wiele gorzej. Widziałem masę innych słabych filmów w ostatnim czasie – w tym polskich! – i widzę gigantyczną różnicę.
Furioza przynajmniej od początku do końca jest traktowana na poważnie. Reżyser wierzy w swoich bohaterów i ich losy, traktuje ich z godnością. Aktorzy są poprowadzeni z odwagą, sceny nawalanki nadal są intensywne i prawdziwe. Brakuje choćby jednego momentu żenady – jakiegoś dziecinnego tekstu, zwrotu akcji z dupy, kompletnego oderwania od rzeczywistości którą wszyscy znamy (współpraca szczura z policją najwyżej jest uproszczona). Wykreowane postaci są ciekawe (Mrówa, Golden, Bauer – no kiedy ostatnio pamiętaliście chociaż jednego bohatera polskiego filmu, którego dane nie są w tytule?), no i tworzy całkowicie swoje kino, ze swoim pomysłem, nie pod publikę i jej gatunkowe oczekiwania. Naprawdę byłem za ostry pisząc o amatorstwie reżysera. Inni nasi twórcy zasługują na ten tytuł o wiele bardziej, on na tym tle jest diamentem. Ocena bez zmian, bo to jednak nadal „dobre jak na polskie warunki”, ale wciąż: jest nadzieja.
PS. Jak dla mnie oni tam cały czas krzyczą „hujoza”. No, przynajmniej pół na pół. Pół Furiozy, pół hujozy.
Lincoln's Dilemma - miniserial
18 lutego | 4 odcinki po 60 min | AppleTV+
Dokument historyczny, który zaczyna się od ujęć współczesnych: a konkretnie podboju Kapitolu w styczniu 2021 roku. Później teraźniejszość również wróci: w formie dyskusji o słuszności wybranych pomników, jako wstępnie do rozmowy o tym, jak pamiętamy historię, a jaka ona była naprawdę. Lincoln’s Dilemma skupia się na osobie prezydenta USA, który jest pamiętany jako ten, który zakończył niewolnictwo – ale ile w tym słuszności? Powoli z tego seansu wyłania się obraz człowieka: nie wybawiciela, ale polityka. Człowieka, który miał doradców, słuchał wielu osób, zmieniał zdanie i dojrzewał jako człowiek przez całe swoje życie.
Nie ma tu jednak nic o niewolnictwie takim, jakim było widziane przez długi czas: jako naturalny stan rzeczy. Ludzie uważali się za podległych innym, którzy uważali się za lepszych. Taki był układ: ja jestem jego własnością, ale on zapewnia mi bezpieczeństwo, jedzenie, przetrwania – ja nie muszę się martwić o nic z tych rzeczy. Jedną z podstawowych rzeczy, które trzeba było pokonać w celu zniesienia niewolnictwa, było właśnie to przekonanie: byli niewolnicy, którzy chcieli nimi pozostać. Bali się innego układu. O czarnych właścicielach niewolników i ogólnie całym biznesie stojącym za sprowadzaniem czarnych do Ameryki nie ma ani słowa. Jedynie tyle: niewolnictwo było. I jest pokazane tak, jak to sobie wyobrażamy dzisiaj: wyłącznie złe warunki pracy, przemoc wobec poddanego, który musi harować bez jedzenia i wody, aby w nagrodę być bitym tylko przez godzinę i przez następną godzinę będzie mógł spać na gołej ziemi, zanim znowu go zaciągną do pracy na 76 godzin z rzędu. O niewolnictwie można powiedzieć dużo więcej. I dostrzec, ile z niego wciąż istnieje współcześnie, tylko pod inną nazwą.
A to jest znaczące, ponieważ ten dokument mówi od początku, że chce przedstawić historię taką, jaka była naprawdę, byśmy mogli wyciągać z niej wnioski właściwe. O to jednak trudno w takiej postaci. W końcu używamy słów, które każdy z nas jest w stanie inaczej interpretować, w zależności od posiadanej wiedzy.
Wracając do samego Lincolna… Jeśli chcecie dokument o wojnie secesyjnej, lepiej włączcie Civil War Kena Burnsa – nudniejszy, ale jednak bardziej szczegółowy tytuł poświęcony temu wydarzeniu, robiący mimo wszystko nadal większe wrażenie. Nadal mam dreszcze, gdy tam opowiadali o przemowie Gettysburskiej – wątpię, abym po samym seansie Lincoln’s Dilemma szanował tę przemowę tak samo. Niemniej: to nie jest dokument o wojnie albo niewolnictwie. Jest o historii, wyciąganiu z niej wniosków, prostowaniu wygodnej wersji przeszłości i zastępowania jej właściwą, bliższą prawdzie. Opowiadamy o tym, co było tak, jak powinniśmy: zawsze jest jakiś wstęp, zawsze są zmienne, zawsze są wątpliwości i inne emocje towarzyszące ryzykownym, dramatycznym zmianom. Pokazują, jak wiele razy coś mogło ulec zmianie – i ile trzeba było, aby osiągnąć to, co znamy jako efekt końcowy. Historia jako seria decyzji, zmian, balansowania z jednej strony w drugą. Podejście słuszne, realizacja i zaangażowanie odbiorcy całkiem udana, tylko wartość merytoryczna zaledwie poprawna.
Plus Jeffrey Wright wspaniale jako narrator oraz Leslie Odom Jr. wspaniale jako Frederick Douglass. Listy Lincolna czyta Bill Camp, którego znam z wyglądu (Bóg z Leftovers), chociaż jego godność nic mi nie mówiła podczas seansu.
Cuphead Show - sezon I
18 lutego | 12 odcinków po 10 min | Netflix
Wystarczająco przypomina klasyczne bajki bez dostarczania tej samej frajdy.
Na pierwszy rzut oka przypominają się czasy amerykańskiej animacji lat 30 i 40. To nie tylko styl kreski jest klasyczny, tylko w nowoczesnej formie i technologii – tu nawet schematy fabularne są z tamtych lat. Kiedy ostatnio widzieliście historię o podrzuceniu bohaterom bobasa z piekła rodem? Dokładnie! Jest tu przemoc, absurd i przerysowanie czego tylko się da.
Oglądamy przygody rodzeństwa kubków wychowywanych przez dominującego wujka dzbanka – akcję osadzono w czasach odległych, kiedy młodzież jeszcze słuchała audycji radiowych (seriali) dla rozrywki. Raz w wesołym miasteczku wejdą w konflikt z Diabłem, który co parę odcinków będzie kombinować, aby zabrać jednemu z braci duszę. Cała reszta historii – można robić, co się chce, serial jest otwarty na kreatywność. Nie bardzo z niej korzystają, póki co historie swoim poziomem wystarczą tylko na tyle, by to oglądało się całkiem przyjemnie, ale do żadnego nie mam potrzeby wracać. To jednak nie jest największy problem.
Tym jest poczucie podczas oglądania, że cały czas oglądam jedynie podszywanie się pod klasyczne kreskówki bez jednoczesnego talentu, by powtórzyć ich sukces w dostarczaniu frajdy. Widać to po dwóch rzeczach: bohaterach oraz przemocy. Postaci nie mają jasno określonych, wyraźnych charakterów lub relacji między sobą. Wszystko co mogę powiedzieć o braciach, to że jeden wydaje się czasem „odpowiedzialniejszy” od drugiego, ale też jest dosyć lekkomyślny. I ten drugi ma częściej głupie pomysły, pierwszy to wstępnie hamuje, ale po chwili i tak robią coś durnego. To wszystko. Przemoc z kolei często jest poza kadrem: nie jest zabawnie prezentowana poprzez animację, nie ma śmiesznych krzyków Williama Hanny. Przez to potencjalnie dobrze zaplanowane gagi (np. wujek zastawiający pułapki na siostrzeńców, w które sam wpada) ogląda się co najwyżej z lekkim rozbawieniem, a nie salwami śmiechu i potrzebą wracania do wybranych odcinków. Już nie mówiąc o tym, że twórcy nie mają za grosz wyczucia smaku – tamten przykład kończy się wpadnięciem wujka do dziury wypełnionej kolcami. Wpadł, siostrzeńcy zaglądają, widać tylko ich reakcję (obrzydzenie), idą kopać grób i koniec odcinka, co sugeruje tak po prostu śmierć opiekuna bohaterów. A to nie jest śmieszne! Wujek mógł się chociaż odgrozić czy coś, żeby było jasne, że jednak przeżył – ale nie! Sztuka slapsticku jest tutaj jedynie naśladowana, nie jest rozumiana.
Już nie mówiąc o tym, że humor w tej animacji jest głównie słowny. Ogólnie, reakcje czy relacje w tej produkcji są słowne. Sama animacja jest tu użyta mniej niż w połowie.
Bez wytchnienia ("Sans répit")
18 lutego | Netflix
Może być. Remake Ciężkiego dnia gorszy pod każdym względem, nie dodaje nic od siebie… Ale może być.
Tak oglądam, jak skorumpowany policjant potrąca człowieka i chowa ciało do trumny własnej matki i myślę: „ja to już przecież widziałem!”. W jakiejś kreskówce, komiksie? Nie, parę lat temu na festiwalu „Pięć smaków” puścili film, którego remake zrobili Francuzi i nazwali „Bez wytchnienia”. W zasadzie to ten sam produkt, tylko krótszy i zostawiający mniejsze odcisk na odbiorcy. Sam pamiętam, jak wielokrotnie oglądałem scenę z dźwigiem na moście, to naprawdę można było poczuć w koreańskiej wersji. Remake raczej odbębnia kolejne segmenty, odtwarza je, bez zadbania o to, aby ich odbiór był równie satysfakcjonujący, co w oryginale.
Dlaczego to powstało? Pewnie dlatego, że Francuzi nie umieją czytać napisów i ogólnie są głupi, frytki tylko umieją jeść. To nadal kompetentny kryminał pozbawiony przesłania czy jakiejś wymowy, która 8 lat po premierze miałaby inny wydźwięk. Po prostu oglądamy fajny film gatunkowy, który kiedyś zrobiono lepiej i z tych dwóch lepiej wybrać tamten.
Teksańska masakra piłą mechaniczną
18 lutego | Netflix
Sam film nie jest ciekawy lub trudny w opisaniu. Ot, przyjeżdżają i morderca ich zabija. Bohaterowie są głupi, a akcja nie porywa. Ocena mocno w dół za przedramatyzowany moment, w którym jedna z postaci decyduje się wziąć broń do ręki, mierzy do mordercy, ten stoi i czeka… Tak, broń nie wypala. Słychać wtedy jęk wszystkich, którzy to oglądali. Netflix zbiera te jęki i odtwarza.
Nadal jest kilka momentów, które nie są stracone – tzn. nie dorastają do swojego potencjału, ale ich widok i tak się podoba. Można w końcu ucieszyć się na widok mordercy z piłą mechaniczną wchodzącego do autobusu pełnego próżnych nastolatków… Epilog w sumie też jest soczysty. Może to i tanie, banalne zagranie, ale za to przynajmniej od razu do rzeczy przeszli.
Najciekawsze w tym filmie nie jest jednak to, co znajdziemy na ekranie. Produkcja teraz ma w sobie jedynie ślady historii pierwotnego scenariusza, przez co gotowy film nie ma w sobie żadnego charakteru lub osobowości. Wszystkie fabularne elementy przestają mieć znaczenie po 20 minutach, tak jak fakt, że to kontynuacja legendy gatunku, rozgrywająca się współcześnie bezpośrednia kontynuacja.
To typowy, marny slasher. Nieśmiertelny morderca, głupie ofiary, krótki czas trwania.
Legenda Vox Machiny - sezon I
18 lutego | 12 odcinków po 25 min | Amazon Prime
Fantasy pełne przekleństw i seksualności – teoretycznie bez klasycznego lukrowania, czyli zakładania, że mężna drużyna pełna szlachetnych wojów przetrwa każde wyzwanie. Nie, tacy ludzie giną jako pierwsi. Zostają tylko awanturnicy za dychę, ratujący księżniczkę dla pieniędzy zamiast chwały, ale oni też mają gwarancję nieśmiertelności, a potem będą ratować świat dla ratowania, więc na jedno wychodzi. Ważne, że tworzą dobrą paczkę i szybko poczułem sympatię do nich. Lubię tych bohaterów. Lubię przemoc. I lubię scenę z otwieraniem drzwi z szóstego odcinka, które za cholerę nie chcą się otworzyć.
To produkcja oparta o sesję gry RPG – takiej klasycznej, papierowej. Nawet teraz na YouTubie możecie ją zobaczyć, jak kilka lat temu grali po kilka godzin na filmik. I to źródło czuć w samym serialu, gdy np. jedna z postaci idzie na misję, mając zbiór mikstur o nieznanym działaniu. Wypija je i dosłownie słyszałem rzut kością determinujący, co się teraz stanie.
To jednak nie jest fantasy z bogatym światem, pełnym własnej historii i mitów, gdzie bohaterowie są bohaterami. Nie, tutaj liczyła się przede wszystkim zabawa. Nikt tutaj tak naprawdę niczego nie poświęca, nie wybiera niczego kosztem czegoś – co łącznie sprawia, że Vox Machina jest bardziej przyjemnym wypełniaczem, zamiast tytułem, który będą wspominać. A co dopiero wracać do niego. Co to, to nie. Obejrzałem z przyjemnością, teraz czas o nim zapomnieć.
Doceniam opowieść, gdzie jest postać z radością rozwalająca olbrzyma toporem wzdłuż osi. I że jest tu w ogóle obecny element erotyki, że bohaterowie myślą o pójściu z kimś do łóżka. Fajnie, rzadko się widzi takie rzeczy. Teraz opowiedzcie z udziałem tych postaci jakąś zajmującą historię. I przystopujcie z akcją, gdzie nie mają znaczenia umiejętności albo historia – jeśli postać jest do czegoś zdolna, niech do tego będzie zdolna też w następnej walce, a nie że przegrywa, bo tak scenarzysta sobie wymyślił. W skrócie: obejrzyjcie My Hero Academy.
Pięść zemsty ("Fistful of Vengeance")
17 lutego | Netflix
Widać, jak ktoś mógł myśleć, że to ogólnie dobry pomysł: w końcu połączono sztuki walki z magią! Bardziej efektownie się nie da, a jakie możliwości daje! Filmy z gatunku wuxia praktykują już od dekad takie rzeczy, to musi wyjść zajebiście.
Z tym się zgadzam, sam pomysł nie jest skazany na porażkę, ale sekwencje walk nadal muszą być dobrze zrealizowane, być pokazem umiejętności. Gdy w kinie wuxia skaczą po wodzie i robią inne niedorzeczne rzeczy, to nadal wygląda to jak efekt lat treningu, osiągnięcia doskonałości w ten lub inny sposób na polu duchowej perfekcji, wewnętrznej harmonii, bycia w jedności ze światem wokół. W Pięści zemsty to są po prostu czary, rzucane od niechcenia, umniejszające scenom fizycznej walki, które są wolne, niedokładne, mocno udawane oraz równie usilnie inscenizowane. Walka jeden na jednego, na śmierć i życie, po której do „naszego” zwycięzcy po prostu podchodzą jego koledzy, zamiast mu pomóc 5 minut wcześniej. Tego typu kwiatki to codzienność w tej produkcji.
Niemniej nadal jest tu jakieś pojęcie o tym, co jest efektowne. Ostatnią walkę zrealizowali na jednym ujęciu, siedmiu na jednego się biją (powoli odgrywają swoje role, ale jednak jest jedno ujęcie), gdzieś w połowie filmu jest jeszcze scena w budynku: na dachu walczą, na parkingu jeżdżą, co w pewnym momencie jest pokazane na jednym, markowanym ujęciu. Twórcy chcieli zrobić efektowne kino, w to nie wątpię. Olali fabułę czy logikę, skupili się na walkach i pracy kamery… To drugie mają już obcykane, ale to pierwsze lepiej niech powierzą w ręce bardziej waleczne. Nie chcę być zbyt negatywne, ale jednak oglądamy film, gdzie Iko Uwais sprawia wrażenie amatora. Kiepsko. Na szczęście nadal mamy Raid, Raid 2, Obrońcę…
Peacemaker - sezon I
17 lutego | 8 odcinków | HBO Max
Scenariusz i reżyseria James Gunn. Nie mniej, nie więcej. Twórca ten jest już raczej znany, więc wiadomo, czego się spodziewać: akcji w wydaniu komediowym, grupa bohaterów wyzywająca się nawzajem, poczucie humoru oparte na gwałtowności i nieporozumieniu wyjaśnianym w osobisty i burzliwy sposób. Tym razem śledzimy tytułowego antybohatera – Peacemakera (tak, tego z The Suicide Squad z 2021 roku), który zostaje zwerbowany do tajnej misji, aby uratować świat, ponieważ jest osobą, która nie ma problemu z zabijaniem. Po drodze będzie zabijał, bił się, naprawiał relacje z tatą (też antybohaterem), kłócił z grupą nowych towarzyszy (którzy później staną się jego przyjaciółmi) oraz przejdzie kryzys wewnętrzny. Całość zrealizowana w większości jak indie-komediodrama z Sundance.
Odbiór w większości zależy od tego, jak czujecie się wobec twórczości pana Gunna. Na tym etapie mogę podejrzewać, że ów twórca nie planuje się rozwijać, po prostu robi to, co już robi. Dlatego też jego nowa produkcja dostarcza znowu masy zabawy – przemoc i przekomarzania się robią robotę, rewelacyjnie się tego słucha. Nie ma tutaj raczej scen, które chciałbym ponownie obejrzeć (ledwo co zostało w pamięci), ale przy pierwszym kontakcie śmieszą i bawią. Ogromną część zasług trzeba przypisać aktorom. Oni wydobywają ze scenariusza humor w nieskalanej formie. Momentami to jest wręcz poziom aktorów, którym wystarczy napisać w skrypcie „tutaj John Cena coś improwizuje”, żeby efekt był rozbrajający. Chwalić trzeba też realizację scen z użyciem efektów specjalnych, dużych scen zbiorowych oraz liczne smaczki uatrakcyjniające dany moment – jak np. zakładnicy, którzy na koniec podniosłej przemowy chcą się dołączyć do ich opresorów. Intro też jest świetne – taniec w wykonaniu postaci, które nigdy by nie tańczyły… Tylko no właśnie, za tym stoi pan Gunn.
Problem z jego twórczością jest taki, że zawsze od dąży do jakiegoś katharsis oraz poważnego wyboru moralnego, a z tym sobie nie radzi, bo za jego twórczością nic nie stoi. Gdy tańczą w intrze, to tańczą, bo to wygląda fajnie. Gdy dodaje coś do sceny, to tylko dlatego, że wydaje mu się to „fajne”. Szczególnie z tą czołówką to przeszkadza, gdy się to zestawi z takim intro do Paranoia Agent, gdzie ukazanie postaci zachowujących się w niecodzienny sposób ma głębokie znaczenie. Dla pana Gunna emocje czy traumy to dramatyzm, nic więcej w jego spojrzeniu. Podobnie z moralnością. Wie, że coś może być ważne dla postaci, więc do tego prowadzi, ale zdaje się nie rozumieć całej głębi stojącej za tym doświadczeniem, co się faktycznie wtedy dzieje i jakie to ma konsekwencje. Pan Gunn uprasza – tragedia w dzieciństwie prowadzi do bycia dupkiem w wieku dojrzałym. I ten okropny dupek nie jest wyłącznie dupkiem, albo też nie należy go winić za bycie dupkiem. Rzeczywistość jest dużo bardziej skomplikowana, a pan Gunn miesza ją ze swoją radosną rozrywką – robi to już któryś raz, a moja reakcja wciąż się nie zmienia.
Niemniej – to był przyjemny seans. Jednorazowy, który zaskoczył mnie parę razy. Po seansie na pewno mam ochotę na komiks, drugi sezon oraz więcej Johna Ceny. Kto by pomyślał?
Lato, kiedy nauczyłam się latać ("Leto kada sam naučila da letim")
16 lutego | Festiwal Kino Dzieci
Dorośli to najgorsze, co się przydarzyło dzieciom. Mam nadzieję, że nigdy nie dorosnę.
Ja naprawdę doceniam fakt, że w filmach dla dzieci pokazywane jest, że dorośli są bardziej dziecinni od dzieci, głupsi od kamieni i wkurwiający jak rzeczywistość. Trzeba uświadamiać najmłodszym jak najwcześniej, że osoby pełnoletnie powinno się zabijać, bo tylko przeszkadzają i szkodzą. W tym filmie obserwujemy to na przykładzie młodej bohaterki, która zamiast na obóz z innymi dziećmi (i chłopakiem, w którym się podkochuje), zostaje wysłana za granicę ze swoją ciotką, która nie słucha, cały czas coś robi ignorując sprzeciw protagonistki, popełnia błędy za które wini dziecko, a gdy robi coś, czego dziecku zabrania, to zawsze może powiedzieć: „Nie pyskuj”. Bohaterka czuje frustrację, ja czuję frustrację. Trzeba zabić tych ludzi.
Problemy tej produkcji sięgają głębiej. Wszyscy tutaj są irytujący, protagonistka po poznaniu lokalnego chłopca się kurwi i tłumaczy swoje kurwienie tym, że jest za granicą, a za granicą zdrada się nie liczy. I ma problem, bo to jej kuzyn i jest wściekła na rodzinę, że się prawie zakochała w stryjku. Co to w ogóle znaczy, „prawie się zakochać”?! Film musi wszystko wyolbrzymiać w nadziei na efekt komediowy, więc np. bohaterka ma kryzys, bo nie wie, ilu naprawdę ma kuzynów. Jedynym ratunkiem dla tego filmu przed tytułem „najgorszego w roku” jest fakt, że gdzieś po godzinie bohaterka ucieka od dorosłych, spędza czas z rówieśnikami i jednak da się zrobić normalne kino o wakacjach i docenianiu tego, co akurat się ma. Plus na koniec bohaterka nadal nienawidzi swojej ciotki, więc nie ma bzdurnego „tak, jest pierdolnięta, ale chciała dobrze”. Nie, jest pierdolnięta, koniec. Więc ten film mógłby być gorszy, więc najniższej oceny wystawić nie mogę. Niemniej, oglądanie tego mogę porównać tylko do wypalania znaków na zadzie krowy.
Całość zobaczyłem legalnie, przez Internet, w ramach festiwalu Kino Dzieci. 15 złotych, dubbing* i najgorsze doświadczenie roku. Mam pecha. Chociaż mam nowy wniosek: to tylko gówniane produkcje na poziomie Disney+, tylko że robione w Europie, więc to od razu materiał festiwalowy.
Na szczęście Paweł Radziszewski napisał Niepowinność w tym roku. To jest dobra opowieść o dzieciach.
*wszyscy mówią teraz po polsku, ale w oryginale jest kilka momentów, gdy mówią w różnych językach i się nie rozumieją z powodu różnicy, więc tego, uczyniliście film jeszcze gorszym.
Film powieściowy ("The Novelist's Film")
16 lutego | Warsaw Korean Film Festival
Hong jest świadomy tego, co tworzy. Chyba nie jest świadomy, że ktoś go ogląda.
Polski tytuł trochę się mija z celem fabularnym – otóż bohaterka jest pisarką powieści, która planuje zrobić film. Stąd tytuł angielski. Niemniej, to nadal kino mocno przegadane, statyczne i męczące, więc polski też niejako pasuje… To też kino jednego dnia: nieoczekiwanych spotkań, długich rozmów, różnych powracających tematów dających spojrzenie na życie bohaterów. Z czasem jest łatwiej ten film polubić, wkręcić się. Jesteśmy na sali i twórca akceptuje, że 30, 40 minut będzie nam ta historia obojętna. Może nawet 50 czy 60 minut. Cały czas jednak widać precyzję w wykonaniu – zbliżenia wykonane cyfrową kamerą mogą odrzucać, ale widać, że ich realizacja jest w odpowiednim momencie i coś znaczy dla danej sceny.
Co to wszystko oznacza w praktyce? Na początku mamy taką scenę czterech osób w parku: jedna mówi w uproszczeniu, że na razie nie planuje wykorzystywać swojego talentu. Druga zwraca jej uwagę, że to marnotrawstwo. Trzecia zaczyna krzyczeć na drugą, że „Czemu jej mówisz, że marnuje życie? Nie jest dzieckiem.”. I to jest bardzo dobry monolog, poprawnie punktujący niewłaściwości takiego zachowania, mądry i konkretny. Jak to się ogląda? Jak amatorstwo. Cztery osoby stoją w każde, każda jest niezręczna, dwie z nich nich nie robią poza przenoszeniem ciężaru z jednej nogi na drugą, a przesłanie jest wywalone prosto w twarz. Studenckie ćwiczenia biorące udział w konkursach krótkometrażowych na festiwalach mają więcej ambicji.
Niemniej, to tylko początek – bo później ta trzecia osoba wyznaje, że czuje się, jakby czas uciekał i ma potrzebę czynić każdy moment istotnym, wplatać mądrości do wszystkiego. To męczące, sprawia jej to wstyd, zakłopotanie. Te błędy są więc planowane, są tu po coś – bo ogólnie ten film wynagradza cierpliwość i ma coś do powiedzenia, oraz robi to w odpowiedni sposób. Skromni ludzie i ich osobiste życie, trochę obserwacji, trochę prostego oddechu i zatrzymania się na moment. Pytanie po prostu, czy kupicie taką konwencję: tutaj sceny naprawdę są długie, monotonne, czarnobiałe. Autor wymaga od nas cierpliwości i faktycznego słuchania tych ludzi przez tak długi czas, chociaż nie planował, by tych wymian zdań słuchało się z przyjemnością. Są kinomani, którzy są na to po prostu ślepi i lubią obrazy tego reżysera jakimi są, więc to jak najbardziej jest możliwe. To nadal jednak jest obraz bardziej skierowany do samego twórcy, niż do odbiorcy.
„Fix your life first „
Saving the Restaurant
15 lutego | SkyShowTime
Uciekaj i strzelaj ("Run & Gun")
15 lutego | HBO GO
Jedna, ostatnia robota. Było, ale w sumie może być jeszcze raz.
Znamy to: przestępca odchodzi od przestępczego życia, ale ktoś zna jego sekret. I żeby go nie wyjawić, oczekuje przysługi, która nie będzie łatwa w spełnieniu – wszystko w lekkiej tonacji, pełnej zwariowanych postaw i dialogów. Trochę w tym komedii, trochę akcji. Aktorzy mają masę zabawy, grając przerysowane postaci. I chociaż był mi to tytuł obojętny, to jednak nie mogę się do niego przyczepić w oczywisty sposób. Jedno, co mogę wymyślić, to to, że film nie dodaje od siebie dużo. Ot, wypełnia formułę w uczciwy sposób, z energią i jajem. Jednak tych postaci i tej historii raczej nie zapamiętamy. No, może pojedyncze momenty.
Jeszcze jedno: dla starych widzów, którzy polubili te produkcje 30 lat temu, brakuje tutaj tej samej brutalności i wulgarności. Dla nowych widzów to zbyt staromodne i brutalne kino. Chyba więc do nikogo. I na tym polega jego problem, nie wada. Obejrzycie i wzruszycie ramionami, bo nie zrobi na was wrażenia w którąś stronę.
AI Love You
15 lutego | Netflix
Babka umawia się z dupkiem na randkę. Babka odrzuca dupka. Komputer, który kocha się w babce, przejmuje ciało dupka, aby wejść w związek z babką. Babka go odrzuca, bo był dupkiem. Przestaje być dupkiem, ale powód zawsze się znajdzie, więc film trwa. Nawet jak ona skończy się wkurzać, że komputer przypadkiem posiadł człowieka, a on nadal będzie zakochany w kobiecie bez zalet albo cech osobowych, nie mówiąc o tym, że nie robi nic, by zasługiwać na miłość, na szczęście zawsze jest atrakcyjny wygląd. Musicie przyznać, desperacko brakuje na tym świecie atrakcyjnych ludzi.
Skromny to obraz. Wszystkie pomysły oryginalne są tylko pretekstem w celu fabularnym, nie są używane w żaden innych sposób poza nadaniem nowej farby na tym starym budynku. Domy są tutaj sterowane przez sztuczną inteligencję i nie ma to żadnego znaczenia poza tym, że teraz jak winda stoi, to wszystko stoi, bo wszystko jest sterowane przez jeden system? Naprawdę, prawdziwy krok do przodu w technologii.
Naciągane to, przedłużające swoją obecność w naszym życiu, nie dając przy tym bohaterów lub historii, w którą chciałbym się zaangażować. Chciałem tylko, żeby to się skończyło. Nie obraziło mnie to, nie uraziło, tylko zmęczyło. Oglądałem, aby dokończyć, to wszystko.
Pies ("Dog")
14 lutego | Prime Video (tylko lektor!)
Pies to skarb – znajdzie ci babę, narkotyki i terrorystę. Teraz chcę takiego.
Jackson Briggs chce wrócić do wojska, chociaż jest niezdolny do służby. Dostaje propozycję, żeby zawieść agresywną sukę Lulu na pogrzeb jest partnera wojskowego, a następnie oddać ją do uśpienia – wtedy naczelny da rekomendację Briggsowi, by ten miał normalną pracę. Mamy więc kino podróży, gdzie Briggs spędza czas na siłowni, w barze lub za kółkiem, a Lulu wariuje – z czasem jednak pojawi się między nimi dialog.
To nie jest tak uczciwie „dobry” film – Briggs momentami naprawdę bezmyślnie postępuje wobec Lulu, a ich kolejne przygody są wręcz absurdalne. Szczególnie w ich natężeniu – gdy pies ma przeszkodzić w seksie, to musi przeszkodzić w trójkącie. Gdy trzeba iść do hotelu, to trzeba udawać ślepego, a Lulu będzie udawać psa przewodnika. W środku lasu Lulu wyskoczy przez okno, bo pod wiatr i z odległości kilku kilometrów wywąchała farmę z narkotykami. Historia jest dzięki temu zaskakująca i dynamiczna, ale jednak jest zastępstwem dla ciekawych motywów, postaci czy budowania solidnej relacji Briggsa z Lulu. Wiemy, jak to się skończy, ale na koniec nie ma takiego momentu, że Briggs stawia Lulu ponad wojsko – raczej nie może pozwolić, by ją uśpili, więc ją adoptuje. Nie ma tu wiele charakteru, raczej naturalny, ludzki odruch.
Podoba mi się, jak wiele jest tutaj mowy o emocjach, męskich doświadczeniach, stawianiu czoła traumom, radzeniu sobie z nimi i że wiele osób z nich nie wychodzi. Nie ma tego tutaj dużo, ale jest z całą pewnością – na tyle, na ile by mówili bohaterowie, którzy nie umieją o tych rzeczach mówić. Podoba mi się też koniec końców traktowanie samej Lulu, szczególnie linia „ona nie wie, co to wojna, dla niej to po prostu praca”. A skoro na koniec sam chcę mówić: „ona jest w zasadzie żołnierzem, okażcie jej trochę szacunku!”, tzn. że film robi coś dobrze. Chociaż to nadal obraz dla ludzi lubiących oglądanie psów – te tutaj są naprawdę wspaniale wytresowane.
Całość jest reżyserskim debiutem dwóch ludzi, jednym z nich jest główny aktor. Mógłbym się tylko przyczepić to zbytniego zamiłowania do pozowania na masce samochodu, gdy w tle zachodzi słońce. Kiepsko to służy historii, a poza tym – akceptowalna robota.
PS. Polscy tłumacze użyli tutaj słowa „śpiulkolot”, a lektor je przeczytał. Tak upadł legalny rynek filmów, do zobaczenia za 25 lat czy ile będzie trzeba, żeby osoby pracujące nad tłumaczeniami filmów się zmieniły.
Bubble
14 lutego | Netflix
Reżyser pełnometrażowych Attack on Titan próbuje być jak Makoto Shinkai.
Tokio po dziwnym wydarzeniu, gdzie miasto zostało zalane. Wszędzie się tytułowe bańki, dzieci ścigają się po mieście metodą parkour, aby w ten sposób zarabiać na życie. Pojawia się dziewczynka, która nie mówi, ale jest w świetna w parkourze, nawiązując znajomość z bohaterem i jego grupą znajomych. Trochę tu Akiry, trochę Małej syrenki (albo Ponyo), wszystkie zasady tego ogólnego anime są tu przestrzegane: dziewczynki, śniadania, krzyczenie.
Bardzo dużo tutaj świetnej animacji. Szybka, szczegółowa i wypełniona kolorami, ciepłem, namiętnością. Podczas parkouru widoki zachwycają, a gdy opowieść staje się emocjonalna, warstwa wizualna nie boi się tego oddawać w surrealistyczny sposób. Dziwnie poskładany to film, ale wystarczająco sympatyczny i wykonany z uczuciem, aby go zaakceptować takim, jaki jest. Nawet jeśli nie bardzo się wyróżnia czymś szczególnym, to w sumie „kolejne anime wysokiej klasy”. Z domieszką filozofii Makoto Shinkai, który lubi dowalić czymś z kosmicznej perspektywy. I znaleźć w tym coś romantycznego. Ja to kupuję.
Przyjemny seans. Nawet jeśli momentami czuję się, jakbym oglądał filmową adaptację jakiejś prostej gry zręcznościowej, do której ktoś dopisał fabułę. W sumie przeniesienie na duży ekran takiej Sayonara Wild Hearts wyglądałaby pewnie podobnie…
The Outfit
14 lutego
Fantastyczne dialogi, dużo zwrotów akcji, Mark Rylance to skarb.
Lata tuż po 2 wojnie światowej, Chicago i gangsterzy. Zakład krawiecki prowadzony przez Anglika, który nie miesza się w sprawy swoich niebezpiecznych klientów – do czasu, aż okoliczności go do tego zmuszą.
To tytuł, od którego bije silne poczucie oszczędności, która stała się motorem całej produkcji – musiała ona być skromna, mało aktorów naraz, mało pomieszczeń stanowiących miejsce akcji. Dlatego momentami brakowało tej historii miejsca na oddech, gdy intryga rozpisana na cztery postaci nie pozwala odbiorcy na większe zaangażowanie, nie ma też mowy o rozbudowaniu. A to są w końcu historie o walce dwóch grup mafijnych i szukaniu szczura – naprawdę mamy mieć problem ze zgadywaniem, kto nim jest? Zresztą, pod względem motywacji czy charakterów, to dosyć banalna opowieść – losami bohaterów nie ma co się zbytnio przejmować. Czuć, jakby przed wejściem na plan stał kelner i mówił, że limit osób jest wypełniony i musimy czekać, aż ktoś wyjdzie, żeby wejść w jego miejsce. I ludzie się z nim kłócą, biedny kelner.
Niemniej, obietnica jest spełniona: zwroty akcji są zaskakujące, opowieść jest dynamiczna i żywa, a całość spaja fantastyczne aktorstwo Marka Rylance’a: każde słowo wypowiada z taką precyzją i klasą, że nie mogłem oderwać od niego wzroku. To produkcja, w której liczy się bardziej wykonanie niż oryginalność – i to jest naprawdę dobre. Większość dialogów to soczyste, wyraźne i konkretne kwestie, przechodzące do rzeczy w barwny i szybki sposób. Niestety, to też przykład produkcji, gdzie zaszli za daleko o jeden zwrot akcji. Albo pięć. Wstawanie z martwych, aby dopowiedzieć wszystko do ostatniej linijki i ostatniego pomysłu, jaki twórcy mieli, to tylko przykład tego, że na ekran trafiło nie to, co mieli najlepsze, ale ogólnie wszystko, co im do głowy przyszło.
Ten tytuł ma sporo zalet. To film dla fanów poszczególnych rzeczy: dialogów, pana Rylance’a, kostiumu tamtej epoki czy też typowo brytyjskiej maniery. Jako całość dla większości z nas jest to ciekawostka. Nie popełnia jakichś znaczących błędów, ale nie robi niczego wystarczająco dobrze.
PS. Ktoś zna słowo „cutter”? Bohater mówi, że nie jest krawcem, tylko właśnie „cutter”, ale Internet nie zna tego słowa.
Mutzenbacher
13 lutego | Mubi
Gdy na casting do filmu przychodzą nie aktorzy, ale aktywiści.
Mężczyźni na castingu do adaptacji powieści tytułowej osoby, gdzie opisywała swoje seksualne doświadczenia. Film ma chyba zamiar coś udowadniać (mężczyźni wcielają się w kobietę wykorzystywaną seksualnie), a śmiechy czy podenerwowanie aktorów ma być dowodem na coś – tylko jak się widziało próby w teatrze czy ogólnie w filmie, to aktorzy się śmieją ze wszystkiego, nawet gdy Szekspira odgrywają, więc tak średnio to coś udowadnia. Ale za to fajnie się słucha monologów o ruchaniu.
Mogli co prawda faktycznie pokazać, jak aktorzy analizują podany im tekst i zachodzi ten proces rozumienia osoby, która to pisała, jak i osoby, o której to jest, ale woleli pójść w stronę: „I jak się z tym czujesz?” i pogadać wokół filmu o ludziach, których tam nie ma. „Mężczyźni mówią, że silne kobiety ich przerażają i nie mogą wtedy mieć erekcji, co o tym myślisz”.
Miecz zabójcy demonów - sezon III ("Demon Slayer")
13 lutego | Crunchyroll
Jedno, wielkie starcie. Pod koniec nawet nie pamiętałem, jak to starcie się zaczęło, ale walczyli i było to coraz bardziej piękne, angażujące, trzymające w napięciu. Skakanie po dachach ośmiu osób trwa tutaj parę godzin i jest absolutnie wspaniałe: naprawdę czuć, że dają z siebie wszystko. Pierwszy raz kojarzę, by postaciom z anime brakowało tchu, staminy. Do tego się doprowadzają, tego wymaga od nich sytuacja, są gotów oddać własne życie i faktycznie dać z siebie wszystko w tej walce. A gdy sił brak, wtedy oponent zaczyna walkę psychologiczną, aby dać protagoniście wybór… Zostań demonem, to oszczędzę ci siostrę. Cholera, jakie to było dobre! A po wszystkim, w ostatnim odcinku, dostajemy backstory antagonisty. I jest nam go żal. To piękny przykład tego, że gdy zacznie się czynić zło, wtedy nie ma już odkupienia, ale wcześniej coś było, co poprowadziło tego człowieka do takich decyzji. A on na końcu żałuje nie zła, które wyrządził, ale czegoś innego: że nie dał siostrze innego życia. To naprawdę doskonała decyzja, prawdziwy żal, który rozumiemy i w który możemy uwierzyć. Akcja, akcja, akcja, ale jest tu miejsce na więcej.
Chciałbym tylko więcej budowania świata i jakieś większej fabuły, bo to w sumie była kolejny, samodzielny „arc”. Może w czwartym sezonie to dostanę.
PS. Drugi i trzeci sezon zależy od strony, czasami jest liczony jako jeden, czasami jako dwa oddzielnie. IMDb liczy jako jeden, ale Crunchyroll „arc” pociągu i walki na dachach prezentuje jako oddzielnie sezony – kolejno drugi i trzeci – więc też tak robię.
Bettina
13 lutego | Tydzień Kina Niemieckiego
Standardowy dokument o kimś, kto był artystą w ciężkich czasach – w tym wypadku koniec Zimnej Wojny, podział Niemiec, upadek Muru Berlińskiego, zjednoczenie wschodu z zachodem… Poza tym śpiewała też o miłości, czyli jak ktoś jej serce złamał, to robiła z tego piosenkę. Skojarzenia wiadome w tym momencie, ale nie będę żartował. Same utwory przyjemne, jak ktoś lubi język niemiecki oraz poezję śpiewaną. Osobiście wolę Joni Mitchell, ale to ja.
Sam dokument przeszedł koło mnie obojętnie. Nie będę go pamiętać ani osoby, o której opowiadał – ale jest kompetentnie zrobiony, a twórcy starają się w mało wyszukane sposoby nadać całości kolorytu, życia. Np. anegdoty opowiadane podczas koncertu, w której bohaterka mówi o tym, że nie lubiła swojej jednej piosenki, a widownia śmieje się z radością.
Serce dębu ("Le Chene")
13 lutego | Kino
Czy to jest prawdziwy świat? Bardzo ładny film o przyrodzie dla osób w każdym wieku.
Dąb i jego rodzina: insekty, owady, wiewiórki, ptaszki, myszki i inne. Żyją tu w harmonii i spokoju, a każda ich interakcja jest urocza. Całość robi niesamowite wrażenie, jakby wszystko było zrealizowane komputerowo, tylko nie wiadomo, czy to prawda. Twórcy nie tylko zrealizowali niezwykłe ujęcia, ale też ułożyli z nich dramatyczną opowieść – oczywiście z perspektywy tych bardziej niewinnych zwierzątek. I tylko ich niewinną stronę widzimy. One nie jedzą innych zwierząt, one same nie polują – to one są celem. I uciekają przed drapieżnikami, co zawsze jest sukcesem. Gałąź załamie się pod wężem, a sokół nie zdąży dopaść ofiary nim ta wróci do bezpiecznej kryjówki. A jak tata ptaszek karmi małe ptaszki? Oj tam, oj tam, po co drążyć temat? Natura wydaje się ładna i przyjemna, to wystarczy.
Film ma chyba ambicje edukacyjne, ale po pierwsze – przedstawia udawaną rzeczywistość, tak czy inaczej. Po drugie, nie ma tu narratora czy ogólnie gadania (poza dwiema piosenkami i deklaracją wiersza na koniec), brakuje też chociażby przedstawienia czegoś poprzez porównanie. Widzimy ten dąb, ale czy każdy drzewo jest okazją do takich mieszanek? Czy każdy dąb taki jest? Czy tylko te stare? Edukacja jest tu naprawdę skąpa, zaprojektowana z myślą raczej najmłodszych osobach, które jeszcze nie wiedzą o takich podstawach, jak obieg wody w przyrodzie.
Niemniej, ładne kino, robiące wrażenie nawet na kimś, kto widział te dokumenty BBC.
Pasażerowie nocy
13 lutego | Kino
Wszystko naraz. Wszystko, co pamięta głowa, wchodzi na ekran. Na pewno dużo tu romantyzmu.
Rok 1984, Francja. Samotna matka z dwójką dzieci i rakiem piersi, nowa lokatorka, fascynacja dziewczynami, rywalizacja z siostrą, nowa praca w radio, jedzenie puddingu przy płytach. Stroje, meble – to wszystko bezbłędnie przenosi nas w czasie. Nawet kilka ujęć wyglądających jakby były zarejestrowane wtedy, przy użyciu tamtej technologii, podręczną kamerą – byle tylko mieć pamiątkę, że tak wtedy wyglądał nasz świat. Tak go właśnie zresztą pamiętamy. Plus liczne szczegóły, jak ten pudding. Rozmowy, zapachy… Tak, ten film ma zapach.
Obserwowanie po cichu, nie wspominanie – jednak jest to wyraźnie odtworzenie wspomnienia. Trudno rzec, w jakim celu – na pewno ciepło się robi na myśl, że tamten świat istniał. Świat, który powoli stawał się nasz, kiedy powoli stawaliśmy się sobą. Pierwszy kontakt z kobietą, pewnie najlepsza scena erotyczna tego roku – faktycznie erotyczna, zasłużona, istotna i poruszająca. Naprawdę wydaje się, że to dzięki niej wstaje potem słońce.
Film mógłby się wtedy skończyć w sumie, ale jednak trwa. Lata lecą, matka poznaje nowego faceta. Chyba rzeczywistość miała rozproszyć te marzenia, może to taka fantazja sprowadzająca nas na ziemię, że „co by było, gdyby” wcale nie potoczyłoby się tak, jakbyśmy tego chcieli. I lepiej, że to tego nie doszło. Intencje filmu są niejasne, reżyser wyręcza się tu odbiorcą, który doda sobie to i owo. Nie przekreśla to jednak energii całego filmu, jego romantyzmu i wiary w to, że „jakoś to będzie”.
This Much I Know to Be True
12 lutego | Mubi
Najwyraźniej niedługo filmy muzyczne z twórczością Nicka Cave’a będą oddzielnym podgatunkiem. Trudno się gniewać, chyba że ktoś nie cierpi ich muzyki. Cała reszta – otrzymuje trochę urozmaiceń wizualnych, ale to przede wszystkim, to osobisty koncert bez widowni. Kamienne ściany, przestrzeń, kamera na szynach, muzycy i sprzęt po środku, masa świateł… I jedziemy. Intymne widowisko, wizualnie robiące piorunujące wrażenie. To mogę wam obiecać.
„White Elephant„, matko, co tam się działo. To z płyty z zeszłego roku, nawet tego nie znałem.
Naprawdę: filmy muzyczne w tym roku mają się dobrze.