Marzec 2022

Marzec 2022

05/03/2022 Opinie o filmach Opinie o serialach 0

Chcę obejrzeć wszystko z 2022 roku. Jedziemy dalej...

20
obejrzanych filmów
7
obejrzanych seriali
3/5

Bel Air - sezon I

31 marca | 10 odcinków po 50 min | Peacock

Reboot serialu sitcomowego sprzed 30 lat, który chce być bardziej dramatyczny. I to wyszło! Punkt wyjściowy jest ten sam – relatywnie biedny nastolatek w Filadelfii ma wyrok na ulicy od patusa, więc matka go wysyła do Kalifornii, by tam zamieszkał u bogatej ciotki i wuja, oraz ich dzieci. To mogło działać w sitcomie, w poważnym serialu taki ciąg wydarzeń już kuje w oczy. I część sitcomową ogólnie tu trzeba przeczekać. Nowi widzowie będą musieli wykazać się cierpliwością, gdy komediowy rodowód trochę jest tu kulą u nogi.

Fani oryginału za to zobaczą wiele niespodzianek – relacje czy charaktery niektórych postaci uległy zmianie. To tytuł dla dorosłych, nie rodzinny sitcom więc mamy tu wulgaryzmy, narkotyki, brak jednego podziału na wrogów i przyjaciół – chociażby relacja Willa z Carltonem, którzy będą się nienawidzić, by pod koniec nawiązać relację jak bracia. Niemniej nadal jest tu sporo telewizyjnej naiwności czy uproszczeń – nie oczekujcie realistycznego świata wokół bohaterów jako miejsca akcji.

Jak to się ogląda? Cóż – każda postać na teraz swój własny, duży wątek istniejący w oderwaniu od reszty – wujek jest politykiem, ciocia malarką, kuzynka gotuje w bieliźnie. Trochę to wszystko o wszystkim po trochu, a przez to trudno mi mówić o głównym wątku. To tylko 10 odcinków, a i tak wsadzili tutaj większość ważnych aspektów oryginału, w tym wątki rozwijane przez lata, jak relacje mamy Willa i reszty jej siostry, jego rodzony ojciec czy fakt, że wujek staje się dla niego ojcem. Po 7 odcinkach, z czego może w kilku spędzali więcej czasu razem. Pierwowzór zrealizował to nieporównywalnie lepiej, ale nowa wersja wszystko, co zrobiła źle, to się pośpieszyła. Zamiast na spokojnie coś zbudować, postawili wszystko na jedną kartę. Dosłownie wszystko.

W efekcie najwięcej pozytywnych myśli mam w związku z nadchodzącym kolejnym sezonem. Twórcy mają punkt wyjścia – gdzie teraz z tym pójdą? Mam nadzieję, że dostarczą coś bogatego, ryzykownego, prawdziwego. Finał dostarcza sporo zwrotów akcji – wszystko wychodzi poza ramy Bel Air, jaki znaliśmy sprzed trzech dekad. Oby tylko autorzy nie robili fikołków dla samego fikania. Przerobili oryginał mocno, spróbowali zrobić czegoś nowego. Teraz mają w ręku coś, co ma potencjał na naprawdę dobry drugi sezon.

2/5

Sonic 2. Szybki jak błyskawica

30 marca

Trochę Power Rangers, trochę Dragon Balla, znajdzie się też miejsce dla Sonica. Jim Carrey i Idris Elba to skarb.

Zagrożenie pokonane wraca, gdy ktoś inny chce zemścić się na Sonicu za coś, co nie jest zbyt dobrze wykluczone. Teraz Czerwony Sonic przymierza się z wąsatym Jimem Carreyem, żeby zdobyć Szmarag dający SUPERMOC (której w sumie do niczego nie potrzebuje i później nawet nie wykorzysta), a Sonic będzie im w tym przeszkadzać, aby na końcu powiedzieć, że nauczył się, że w byciu superbohaterem ważna jest troska o innych.

Ten film nie ma sensu. Motywacje antagonisty w zasadzie nie istnieją, wątki drugoplanowe tylko przeszkadzają, poczucie humoru jest dziwne. Niebiecki Sonic używa swoich mocy bardzo rzadko, przed zagrożeniem woli np. uciekać samochodem albo na desce snowboardowej – chociaż jest pokazane, że jest szybszy od obu tych rzeczy. Na początku bije się z Czerwonym Sonickiem, ale jest za słaby pomimo swoich mocy – na szczęście ratuje go samochód uderzający w antagonistę, chociaż uderzenie samochodu powinno być po stokroć lżejsze. Drugi raz się biją na koniec filmu, ale po drodze nic się nie zmieniło, co by mogło mieć wpływ na przebieg pojedynku. Ogólnie fabuła nie jest zbudowana tak, aby wspierać jakiekolwiek motywy: dorastania bohatera, pogłębienia świata przedstawionego czy coś. Zamiast tego przechodzimy od jednej absurdalnej sceny do drugiej: trafią na przykład do chaty w Himalajach, gdzie nikt nie gada po angielsku (potem się okaże, że jednak gada, ale to szczegół), więc będą gadać na ślepo po rosyjsku, doprowadzając w ten sposób do konkursu tanecznego. I oglądamy przez 10 minut, jak animowane postaci tańczą. Może komuś to się spodoba?…

Jim Carrey ze swoim ciałem znowu szaleje. Nawet jeśli połowa jego żartów (i całego filmu) to jakiś archaizm, polegający na przywoływaniu rzeczy z przeszłości. Tak, pamiętam, że istnieje film Śnieżne psy, co z tego? To jest tak absurdalne, że gdy dużo później pan Carrey krzyczy „Make Room For Daddy!” to istnieje prawdopodobieństwo, że nawiązuje tym do sitcomu z 1953 roku, o którym obecnie pewnie pamięta 10 osób na świecie. Ze mną włącznie. A głosu pana Elby słuchałem z przyjemnością, jak szarżuje i bawi się okazją do grania przesadzonej roli w filmie dla dzieci. Nawet go nie poznałem! Dopiero po seansie sprawdziłem, kto odpowiada za ten wokal.

Dobrze, że raz pokazywali ten film w wersji z napisami. I tak były dzieci na sali, takie małe.

Chaotyczny film, dziwny i nijaki, który dostaje drugą gwiazdkę ode mnie za aktorów. Były gorsze filmy w tym roku.

2/5

Wygrać marzenia

30 marca | Netflix

Arogancki sportowiec dostaje w dupę przy próbie osiągnięcia wszystkiego. Traci, co zdobył do tej pory i wraca w góry, gdzie będzie trenował pod okiem ojca, który nie chce go trenować.

W tym świecie uszczerbek na zdrowiu wykluczający dożywotnio ze sportów ekstremalnych to bardziej sugestia niż fakt. Na szczęście dla twórców, z przekonaniem budują świat swojej schematycznej historii: bohater faktycznie jest pysznym, aroganckim bucem na początku, rzeczywistość wokół niego do tego pasuje (oglądamy nawet głośny, nadęty talk show, gdzie bohater jest gościem – prowadzący Andrzej Grabowski, który robi swoje, chociaż czuć, jak mu wstyd). Jest tu rozmach potrzebny, aby opowiedzieć o sportowcu słynnym na cały świat, zmierzającym na olimpiadę. Menedżer naszego zawodnika jest faktycznie bezduszny, zależy mu wyłącznie na pieniądzach i ich nielegalnym pozyskiwaniu. Rywal jest wiarygodnie bucowaty, ale nie zmienia się tak, jak nasz bohater – to ich różni. Włożono więc wysiłek w realizację tej opowieści, abyśmy mogli czuć to, co trzeba.

To nadal jest produkt pozbawiony serca lub własnych priorytetów. Miał być sport, góry polskie, Piotr Żyła w epizodzie, światowość, Chopin, emocje i szczęśliwe zakończenie – reszta to szczegół. Montażysta płakał, jak spełniał wskazówki Janusza producenta – przypadkowe elementy nagle są pokazane w zwolnionym tempie, duża ilość cięć zastępuje dynamikę, muzyka wchodzi i mamy nudny przerywnik, który niczego nie pokazuje, ale pewnym ludziom wydaje się, że wprowadza on dynamikę. To nie jest wkurzające lub męczące, tylko śmieszy swoją nieporadnością – cały film w pigułce. Mam nadzieję, że scenarzysta tylko przepisywał, a nie sam wymyślał te dialogi („to ciebie nigdy nie było w domu, tato!”, albo „jaki sport? Mi tylko na kasie zależy!”). Film na zamówienie, może komuś podejdzie, nikomu nie bronię.

2/5

Morbius

30 marca

Adaptacja komiksowa o człowieku, który choruje na rzadką chorobę krwi. Poświęcił całe życie, aby zostać doktorem i naukowcem, który zdecyduje się na niebezpieczne eksperymenty, aby pomóc sobie i najlepszemu przyjacielowi. Rozwiązanie przyniesie mu jednak zgubę.

To tragiczna opowieść, z której nie znajdziemy elementów tragicznych: bólu i dylematu skazanego na porażkę. Bohater przyjmuje swój los bez walki, którą wykazywał się przez resztę życia. Nie ma tu bólu egzystencjonalnego z powodu robienia okropnych rzeczy, wybierania z pełną świadomością, że nie ma łatwej opcji. W tej historii to jest proste. I oczywiste. I nie ma nawet myśli o niczym innym. Ta produkcja ma do zaoferowania wyłącznie elementy dojrzałe i poważne, ale zawodzi w nich: trudno uwierzyć w rozwój bohaterów, ich relacji czy ich decyzje. Ponad to cały ostatni akt świadczy o tym, że nikt na planie nie był zainteresowany losem filmu – chcieli tylko go dokończyć. Byle jak. To nie jest film niewart obejrzenia ze względu na złe wykonanie, ale na decyzje produkcyjne i poszczególne wybory, które uniemożliwiliby zrobienie z tego czegoś godnego naszego czasu. Wielu członków ekipy wykonało nadal kawał dobrej roboty i warto to zauważyć, docenić, wyszczególnić.

Ogólnie jest tu z 30-40 minut konkretnego, w miarę zadowalającego kina. Uwierzyłem na początku w przyjaźń Michael i Luciusa, polubiłem czarny charakter (który po przejściu na ciemną stronę mocy idzie do baru, żeby kogoś poderwać, zamiast zawładnąć światem czy coś), horrorowa sekwencja na statku też przypadła mi do gustu (faktycznie wszyscy się bali na ekranie), kilka linijek dialogowych było klimatycznych, aktorzy sobie poradzili. To wszystko mógłbym napisać o o wiele lepszym filmie.

A na napisach końcowych ta tragiczna postać zostaje przestępcą, bo twórcy sobie przypomnieli, że przecież Spider-Man musi się z kimś napierdalać w przyszłości. Jaki to ma związek z filmem? Żaden, chyba że ujemny, deklasujący wszystko, co starano się tu osiągnąć na początku. Twórcy nie wiedzieli, co robią, co powinni robić i jaki efekt ma to, co zrobili.

1/5

Nie ufaj nikomu: Polowanie na króla kryptowalut

30 marca | 1h30min | Netflix

Półtorej godziny oglądania, jak ludzie używają google’a, telegrama, reddita i youtube’a.

Są ludzie, którzy chcą się wzbogacić fartem. Większość z nich gra na loterii, ale niektórzy z nich inwestują na giełdzie albo w kryptowaluty, bez wcześniejszej edukacji w temacie. I wymyślają takie genialne pomysły, jak inwestowanie wszystkiego, co mają, w jedną lokatę (400 tysięcy dolarów). A to nawet nie jest pełna historia, ona jest jeszcze głupsza. Historie innych musiały być jeszcze głupsze, bo ich twórcy już nie zaprezentowali.

No i te biedaki zaczęły na grupie wzajemnej masturbacji wymyślać teorie spiskowe, gdy ich oszukano przy wymianie krypto na pieniążki. Zaczęli prowadzić śledztwo w przeglądarce internetowej, a my to oglądamy. W jednym momencie nawet do twórców chyba dotarło, jak bardzo to było niedorzeczne, ale tylko w jednym: gdy biedaki zaczęli grozić śmiercią komuś na podstawie plotek. Reszta tego, co pisali na forum, już twórcom nie przeszkadzała.

Tak naprawdę nie ma tu tematu, ale to nie ważne. Z seansu wynika w intencji twórców, że krypto to idiotyzm, a więcej regulacji to dobrze. W innym celu nikt przecież nie podejmuje tematu krypto, więc co więcej chcieć?

3/5

Johnny Hallyday o sobie samym

29 marca | 5 odcinków po 35 min | Netflix

O wszystkim naraz: mało to angażujące, ale wystarczające

Johnny Hallyday urodził się jako bla bla bla, zmienił to na zgadnijcie co. I koncertował, od lat 60 do końca życia ponoć, w 2017 roku. Nagrywał płyty m.in. z francuskimi wersjami zagranicznych utworów i był bardzo popularny. Nazywali go francuskim Presleyem. Odstawiał takie koncerty, że głowa mała – gdy inni wychodzi, by pośpiewać i potańczyć, on nie tylko zmieniał aranżację, aby publiczność się nie znudziła słuchaniem w kółko tych samych piosenek, ale też budować atrapy w stylu mostu, z którego podczas koncertu spadał samochód. To było widowisko.

I tak też można rzucać w kółko pochlebstwami pod adresem portretowanego artysty: wszystkie są ogólne, subiektywne oraz głęboko emocjonalne. Można też skakać od tematu do tematu: popularność, piosenki, status gwiazdy, romans, zdrowie. Twórcy zresztą to właśnie robią. Nie są skupieni na jakimś temacie, nie mają planu na przedstawienie jego fenomenu, po prostu mówią. Efekt jest taki, że mi też trudno utrzymać skupienie. Przez te pięć odcinków chyba nawet nie usłyszałem jednej piosenki w całości. Ba, jednej zwrotki! Nie wiem, o czym śpiewał i w sumie średnio rozumiem jego popularność. Z drugiej strony, średnio rozumiem, czemu ludzie mdleli na koncercie Beatlesów.

Nadal jednak czuję wdzięczność, że poznałem tę osobę. I zobaczyłem fragmenty jej koncertów.

3/5

Sasaki and Miyano - miniserial

28 marca | 12 odcinków po 23 min | Crunchyroll

Chłopcy wzdychają do chłopców. 12 odcinków zachwycania się czyimiś dłońmi.

Szkoła, uczniowie gadają o mangach, wszyscy są chłopcami i podobają im się inni chłopcy, tylko nie chcą o tym mówić i nie wiedzą, co z tymi uczuciami robić, czy dać im wiarę, no bo przecież kobiety też są ładne, ale ten chłopak jest taaaki wysoki i ma taaaakie dłonie i jak poprawił mi włos na głowie, to ja nigdy czegoś takiego nie przeżyłem… Jakiś jeden odcinek czy dwa to da radę wciągnąć, ale to trwa i trwa. Później naprawdę ciężko dać wiarę, że oni nawzajem nie wiedzą o swoich uczuciach, bo to jest aż tak oczywiste. Dotykają się, uśmiechają, gadają o tych rzeczach, a jednak nadal jesteśmy w punkcie pierwszym. Zauroczenie trwa i trwa, tylko to po prostu chyba taka cecha gatunku.

Wiele poza tym nie ma. Bohaterowie zlewają mi się w jedno, nie mają życia poza „ale on jest taaaki” i nic ciekawego nie robią. Cały czas tylko myślą o sobie nawzajem, no ile można. Bodaj w dziewiątym odcinku dopiero zacznie się bardziej konkretna treść, w której miłość będzie traktowana jako zobowiązanie albo ciężar dla tej drugiej strony. Na przykład: czy warto w ogóle wyjawiać drugiej stronie swoje uczucia, bo wtedy on będzie się czuć zobowiązany i może zrezygnować z czegoś… W końcu coś jest w tych dywagacjach, tylko one wciąż są wewnętrzne. A takie rozkminy to sobie można w buty włożyć, gdy już dojdzie do praktyki, bo życie zawsze zaskoczy i gdy dwoje zaczną grać, to wszystko będzie ewoluować. Może w drugim sezonie, ale póki co oglądamy taką nierealną miłość na odległość. Cytując komentarz spod ostatniego odcinka: CAŁY SEZON ZAJĘŁO IM WYMIENIENIE SIĘ NUMERAMI. Tacy bohaterowie serio mogą irytować, a ich dysputami wewnętrznymi można torturować uczniów gimnazjum, jako wstęp do Wertera.

Na dodatek całość powinna wychodzić ze słownikiem. Crunchyroll nie tłumaczy na angielski wielu pojęć, używanych przez bohaterów. O ile wiem, co to takie „kawaii”, to już inne ogarniałem tylko z kontekstu. Jak ktoś oglada w wersji offline bez dostępu do neta (np. w autobusie), to wychodzi kiepski seans dla początkujących w anime… Z drugiej strony początkujący oglądają anime z Netfliksa, nie Crunchyroll.

4/5

My Dress-Up Darling - sezon I

27 marca | 12 odcinków po 22 min | Crunchyroll

Anime z gatunku slice-of-life o chłopaku, który odkrywa swoje towarzystwo wśród maniaków cosplayu.

Kolejne anime, które silnie wykorzystuje seksualizuję i sugestywne obrazy, aby opowiedzieć swoją historię – tutaj poznajemy Gojo Wakana, który chodzi do szkoły i ma niskie umiejętności komunikacyjne, nie ma przyjaciół, wszystkie tradycyjne zachowania międzyludzkie (jak wbiegnięcie na ulicy na znajomego łokciem w łeb) są mu dosłownie obce. Przyczyna jest prosta: Wakana interesuje się lalkami Hina: ich projektowaniem, malowaniem, ubieraniem, wykonywaniem. Jak o takich rzeczach rozmawiać z innymi? Oni mają w końcu „normalne” hobby: seriale, gry, sport. Wakana akceptuje swój los z żalem, ale bez użalania się nad sobą. Jest jak jest. Na szczęście najładniejsza dziewczyna imieniem Kitagawa w szkole interesuje się cosplayem z anime, a z tym idealnie się łączą zdolności krawieckie naszego protagonisty… I tak to pójdzie.

To historia pełna nerwów i pierwszych razów, ale nie tzw. „cringe’u”. Odzywanie się do ludzi jest wyzwaniem, prowadzenie rozmowy też, a co dopiero rozmowa z dziewczyną. I to tą najładniejszą, absolutnie i całkowicie przesadzoną w stylu typowym dla anime (pierwszy raz chyba widzę postać z robionymi paznokciami). Na dodatek całkowicie chyba niezdolną do zdania sobie sprawy, jak jej wygląd oddziałuje na takiego Wakana. Wszystko jest w tej historii, łącznie z obawą Wakane, by inni nie myśleli, że są razem z Kitagawa, bo ona wtedy nie będzie chciała go widzieć. Na co Kitagawa się dziwi, bo przecież są przyjaciółmi i będą widziani razem, w czym problem? Najlepsze będzie później, gdy Kitagawa zda sobie sprawę, co Wakane do niej czuje… I zda sobie sprawę, że też coś czuje do niego. I razem będą się denerwować, bez świadomości drugiej strony. Dla niej to też będzie pierwszy raz, gdy ma chociażby chłopaka w swoim pokoju. Albo trzymała takiego za rękę.

Udało się osiągnąć sukces na każdym polu – to świetna historia pełna realistycznych, życiowych niuansów. Ładna opowieść o człowieku, który odnalazł środowisko, do którego pasuje i może tam być sobą. Temat cosplayu, robienia zdjęć, wcielania się w inne postaci, szycia kostiumów – po seansie ma się pewność, że twórcy wiedzą, o czym mówią. Na dodatek to kompetentne dress-porn i jestem pewny, że będą osoby chcące rysować bohaterów albo się za nich przebierać. Pierwszy sezon kończy się w naprawdę romantyczny sposób, jednak te 12 odcinków to była odpowiednia porcja. Wystarczy mi i jestem zadowolony, że serial nie nadużywa mojego czasu – po prostu robi swoje, a na ciąg dalszy poczekam z dwa lata. Nie mam potrzeby natychmiast sięgnąć po ciąg dalszy jednak.

PS. Część odcinków oglądałem z angielskim dubbingiem… I nawet podobało mi się wtedy bardziej? Japoński mimo wszystko brzmi mi na jedną nutę, angielski był bardzij zróżnicowany, oddawał daną sytuację emocjonalną.

2/5

Pełna miłości ("Llenos de gracia")

26 marca | HBO Max

Naiwna historia o zakonnicach zakładających klub piłkarski. Mniej o sporcie, więcej o masturbacji.

Nowa zakonnica prowadząca zajęcia z grupą uczniów zostających na wakacje w szkole prowadzonej przez zakon, ponieważ nie mają rodziców. Należą do tzw. niegrzecznej młodzieży: uciekają z budynku, ukradną komuś buty, przekręcą krzyż w sali lekcyjnej, nie będą okazywać szacunku autorytetom. I każdy kładzie na nich lachę z wyjątkiem tej nowej zakonnicy, która w dwie godziny każdego z tych chłopaków uratuje od losu przestępcy, założy klub piłkarski (nawet będzie ich trenować, zawodu nauczy się oglądając ekstraklasę z lat 80), a na koniec uratuje całą szkołę od likwidacji z powodu tego, że główny szef w koloratce miał taką ochotę.

Oczywiście coś w sercu zatrzepocze, gdy młodzież spotka w końcu kogoś, kto dostrzeże w nich kogoś więcej, kto da im prawdziwą szansę, a oni ją wykorzystają. Miło zobaczyć krnąbrnych młodocianych będących w stanie poradzić sobie w życiu, jednocześnie we właściwym momencie pokazać władzy środkowy palec. Miło jest oglądać dorosłego, który ma ambicję zmienić coś na lepsze. Miło jest widzieć, gdy między gniewną młodzieżą i ich nowym opiekunem rodzi się faktyczna relacja oparta na zaufaniu. Łatwo jest dostrzec, czemu ten film mógłby się podobać – i chciałbym, by to mi się podobało.

Zabrakło jednak, bym w to uwierzył. Ta historia nie reprezentuje godnie żadnego z poruszonych tematów, środowisk czy ludzi. Nie uwierzyłem, że taka młodzież może zacząć lubić taką zakonnicę. Nie uwierzyłem, że jej faktycznie na nich zależy. Nie pamiętałem imienia kogokolwiek z tej opowieści. Nie uwierzyłem, gdy zaczęli wygrywać. A to podwójna hańba, bo historia opowiada prawdziwe losy jednego z hiszpańskich piłkarzy. To wszystko naprawdę miało miejsce, a ja podczas seansu czuję, że oglądam podróbę Disney Channel. Hańba!

2/5

Marzec '68

25 marca | VOD

Dramat marca ’68 w ujęciu twórców polega na tym, że młoda miłość się rozstała.

Reżyser dedykuje film swoim kolegom i koleżankom z klasy, którzy zostali rozbici przez wydarzenia marca ’68. I taki widzi największy problem w tym, co się wtedy wydarzyło, konstruując swoją fabułę wokół uczucia – twórcy chcieliby, żebym w tym miejscu użył słowa „miłość” – dwóch młodych osób. On jest synem chłopa z Ministerstwa, ona jest w połowie Żydówką. On robi fotografie, ona jest kobietą. Studiują. Wokół masowe sceny z udziałem nawet i czterech aktorów, aby zobrazować marsze, protesty, pałowania, prześladowania, konflikty. To i jeszcze taki miły akcent pokazujący, że Polacy i Żydzi całkiem nieźle się dogadują, pomagają sobie. I wystarczy, film jest oceniony jako dobry przez producentów.

Tylko nie jest pod każdym innym względem. Nijakie postaci, nijaka relacja między nimi, schematyczność. Takie filmy widzieliśmy wiele razy i na ich tle wszystko tutaj zlewa się w jedno. Nie ma tutaj ani jednej interesującej rzeczy, która mogłaby wyróżnić cokolwiek. Co najwyżej w ten negatywny sposób: widzieliśmy już w polskim kinie faktyczne tłumienie protestów, które przerażało. Widzieliśmy przesłuchania, które jeżyły włosy na karku. Widzieliśmy ludzkie tragedie, które nas poruszały. „Marzec ’68” nie ma ambicji osiągnąć którejkolwiek z tych rzeczy, a co dopiero wszystkie naraz.

Zamiast tego oglądamy zbiór tego, co każdy mógł się obawiać: nijakie kino historyczne, które myśli, że wystarczy wstawić bohaterom do mieszkań telewizory z dupą oraz ubrać aktorki w suknie za kolana, aby widz się przeniósł do tamtych czasów. Tutaj reżyser jest na tyle bezczelny, że po prostu dodaje ujęcia archiwalne z tamtych czasów, nadrabiając własne lenistwo i budżet, który starczył na kamerę w telefonie. Paradoksalnie tylko to pogarsza wrażenia płynące z seansu, bo w archiwum możemy usłyszeć tamtejszą gwarę, której polscy aktorzy w 2022 roku nawet nie starają się naśladować. I proszę mi odpowiedzieć: czy ja naprawdę zobaczyłem amerykańską piosenkę świąteczną dołączoną do archiwalnych zdjęć z PRL?

Scena miłosna też taka jest. Zero erotyzmu. Rozbieranie się na trzech kamerach, patrzą sobie w oczy, buzi i od razu papierosy palą zakryci kołdrą. Ten film nie miał ambicji zrobić czegokolwiek dobrze – wszystko miałoby „jako tako” i wystarczy. Bo inni też robią byle jak, więc czemu im ma nie być wolno? I tak się to kręci w rodzimym kinie…

3/5

Infinite Storm

25 marca | VOD

Film o zmianach nie przedstawiający zmian, stanu przed czy po. W tych górach czuć prawdziwy chłód.

Kobieta wchodzi na górę. Na szczycie znajduje typa w trampkach na skraju odmrożenia – i pomaga mu zejść na dół, a co najważniejsze: przetrwać. Droga będzie długa, potrwa wiele godzin i muszą się śpieszyć przed zmrokiem, bo wtedy będzie jeszcze zimniej. Wieje, śnieg sypie w twarz, trzeba po prostu robić krok za krokiem – walcząc z bólem i własną potrzebą poddania się, odpuszczenia.

Ten tytuł nie działa jako film. Działa jako metafora tragedii osobistej, która odbiera potrzebę i chęć życia, kontynuowania egzystencji, oraz walki o to, że warto przeżyć kolejny dzień, że nie warto się poddawać. To metafora, w której właściwie wszystko trzeba sobie dopowiedzieć: co się stało w życiu bohaterów wcześniej? Jak się z tym czuli? Jak to na nich wpłynęło? Co to wszystko faktycznie oznacza? Jak z tym walczyć? Po co walczyć? Jak znaleźć na to odpowiedź? Jak znaleźć wolę do szukania? A nawet nie jestem w połowie! Cały film jest przedstawieniem tylko momentu cudu, ale przedstawia ten cud od dupy strony: zamiast z perspektywy człowieka, który wszedł na górę i w momencie rezygnacji został odnaleziony przez ludzkiego anioła, my oglądamy to z perspektywy tej kobiety, która sobie weszła na górę i znalazła ślady, podążała nimi i tak znalazła biedaka. Cudowność została świadomie wyssana z cudu, chociaż to i tak historia oparta na faktach. Dwoje ludzi się spotyka, idą cały film, by w finale powiedzieć sobie: odmieniłaś moje życie. A ty moje. Więc zilustrowano moment zmiany, ale bez pokazania samej zmiany, o jej głębszym przedstawieniu nawet nie mówiąc. Czy to może cokolwiek komukolwiek dać?

Wątpię. Tym gorzej, że gdy to oglądamy – jeszcze zanim poznamy całość i dowiemy się, że to wszystko jest metaforą – to widzimy, jak Naomi Watts sprowadza z góry menela, który na dodatek cały czas jej się wyrywa, spierdala z góry, łamie nogę, rękę, głowę, ledwo schodzi w dół, by później rozpocząć bieg z powrotem, sprintem. To jest po prostu idiotyczne. To działa po poznaniu całości, ale w danym momencie? To po prostu nie ma sensu, twórcy wymagają zbyt wiele od odbiorcy, niczego mu równocześnie nie dając o postaciach, motywacjach, czymkolwiek.

Równocześnie jednak bohaterka Naomi Watts cały czas gada, do siebie, o wszystkim.

Dobra, wystarczy. To film o górach, czuć ich majestat i mróz, czujemy też wysiłek bohaterów. Może wystarczy niektórym. Są gorsze filmy o górach z tego roku.

1/5

Bańka ("The Bubble")

25 marca | Netflix

Z serii „19 żartów na minutę, żaden nie jest śmieszny”.

Bolesnym jest, że ten tytuł próbuje tłumaczyć się tematem oraz humanitarnymi argumentami stojącym za tym, co teoretycznie reprezentuje: tragedią ludzi, którzy podczas covida byli odcięci od ludzkiego kontaktu, wariowali, żyli w niepewnej sytuacji z dnia na dzień, nigdy nie wiedząc, co wydarzy się za chwilę… Na meta-przykładzie ekipy filmowej starającej się zrealizować szóstą część śmieciowej serii filmowej, zamkniętej w rezydencji, ograniczającej kontakt i… W sumie tyle. Nie ma tu za wiele materiału. Aktorzy na ogół improwizują (z lepszym i gorszym skutkiem), nic się nie dzieje, obok kilku oczywistych żartów (i przez to nieśmiesznych), w stylu „Jak to jak się zaszczepiłam? Jestem bogata! Dla biednych będzie dostępna dopiero za pół roku”, jest zalew żartów, które są tak pozbawione smaku czy czegokolwiek, że nazywanie ich żartami jest kpieniem. No chyba że komuś wystarczy, jak aktor jest wulgarny albo głośny. Nie oceniam, jak się zrzygali, to nawet się zacząłem zastanawiać nad reakcją w postaci szybszego oddychania.

3/5

The Twin

24 marca | Kino

Przykład filmu wyniesionego o kilka klas w górę przez zakończenie. To film, który zostanie z widzem.

Film przedstawia rodzinę, która po śmierci syna przeprowadza się, aby zacząć życie od nowa. Ich syn jednak tęskni za swoim zmarłym bratem, ma problemy z akceptacją tej wiadomości, by po jakimś czasie nawet zacząć sprawiać wrażenie, że nim jest.

Ta opowieść przez większość czasu trochę stoi w miejscu. Chodzi tu o strach czy o co? Trudno powiedzieć, ale rzeczy się dzieją. Scenografia i klimat jest dosyć standardowa jak na horror, jakoś się to ogląda bez przekonania, kolejne wydarzenia wydają się iść w trochę odmienioną wersję „Dziecka Rosemary” i bałem się, że oglądam tylko pokracznie zaczerpnięte schematy – jednak tak nie jest.

Cała osobowość tego tytułu ma związek z jego zakończeniem i ilością informacji, których wtedy się dowiadujemy. Wtedy poznajemy prawdę o bohaterach, ich przeżyciach wewnętrznych oraz widzimy, skąd bierze się horror tej fabuły. To finał, który nadaje sens całemu filmowi – by potem nagle się skończyć, zostawiając odbiorcę z masą nierozwiązanych przemyśleń. Nawet jeśli niektóre z nich w dosyć oczywisty sposób grają na niekorzyść produkcji, to jako całość wynoszą ten tytuł o kilka klas wyżej. Z przeciętnego, niezapadającego w pamięci horroru klasy C przeistoczył się w tytuł, o którym chcemy posłuchać, co mówią inni. Coś w tym filmie jest, tak po prostu.

4/5

RRR

24 marca | Netflix

Bollywood łączy Lawrence’a z Arabii, Titanica, Szybkich i wściekłych oraz 18 innych filmów, żeby zrobić produkcję o Powstaniu Warszawskim w alternatywnej rzeczywistości. Jaja jak berety…

Dziecko w Indiach jest miłe dla brytyjskiej kobiety. Ta mówi mężowi: „Patrz, jakie fajne. Chcę”. Mąż kiwa głową kamerdynerowi, ten rzuca na ziemię dwie monety. NAGLE DZIEWCZYNKA JEST W SAMOCHODZIE. RODZICE OGARNIAJĄ, ŻE SPRZEDALI WŁASNE DZIECKO! MATKA BIEGNIE ZA SAMOCHODEM! ZATRZYMUJE JE! ŻOŁNIERZ JUŻ MA JEJ STRZELIĆ W ŁEB! ZATRZYMUJE GO INNY ANGLIK ZE SŁOWAMI: „NABOJEM? CHYBA CIĘ POJEBAŁO! UŻYĆ GAŁĘZI”. I ŻOŁNIERZ ZABIJA MATKĘ TEGO DZIECKO GAŁĘZIĄ! KTOŚ TAM OBIECUJE ZEMSTĘ NA IMPERIUM BRYTYJSKIM W IMIENIU WSZYSTKICH OBYWATELI INDII. Tak zaczyna się trzygodzinne widowisko, które ma wszystko: pościgi, strzelaniny, walki, pojedynki taneczne, historię, fikcję, rozmach, miłość, cztery języki i masę pomysłów. Co chwila coś nowego się dzieje, a każdy zrealizowano w szczytowy sposób. Tego nie można opisać, to trzeba zobaczyć – żeby uwierzyć. Pokaz siły, wyobraźni, emocji. Śmiałem się cały czas z niedorzeczności, jakie oglądam. Historia jest debilna, każda kolejna sekwencja jeszcze bardziej niedorzeczna – na dodatek całość oparto na prawdziwych wydarzeniach, kompletnie odrywając je od rzeczywistości, plując tym samym w twarz historycznym postaciom, będąc przy tym dumnym z siebie jak nigdy.

Żeby było jasne – ten film ma poważne błędy. To w zasadzie tuba propagandowa pełna nienawiści do Brytyjczyków (albo białych ludzi, też możliwe) oraz sloganów pochwalnych w stosunku do posiadania broni palnej przez każdego obywatela. Całość nadaje się do oglądania wyłącznie przez osoby dojrzałe – wszystkie niedojrzałe osoby po seansie serio mogą być gotowe do udziału w jakimś z góry przegranym powstaniu czy innym samobójstwie w imię „szczytnej” idei. Wzory przedstawione na ekranie to zagrożenie samo w sobie – choćby w postaci bólu, którego absurdalna ilość nie jest przeszkodą dla żywych legend na ekranie. Widz, szczególnie młody, by tak na to patrzył i myślał, że do takiego kształtu ma właśnie równać, taka postawa jest jego marzeniem, bo to jest właściwe. Film leży na podstawowych kwestiach, takich jak dramaturgia. Brakuje tutaj wyraźnych antagonistów oraz dokonania zemsty na nich za konkretne rzeczy, które zrobili w trakcie filmu. Większość filmu to oglądanie, jak pojebane rzeczy mają miejsce, a na końcu ktoś dostanie kulkę w twarz, jego krew splunie na flagę brytyjską z napisem: „sun never sets on the british empire” i ucinamy film. Bohaterowie śpiewają jakieś disco polo i to tyle. Na dodatek to raczej jednorazowe doświadczenie, bo nawet nie ma chyba jednej sceny, do której chciałbym wrócić.

Tylko no, jestem już dojrzały i mogę po prostu mieć bekę z oglądania takich przegiętych tytułów. I mam. Ten film jest oderwany od czegokolwiek – mieliśmy zobaczyć legendy w akcji, większe niż życie, zobaczyć ich inspirującą historię o pokonywaniu panów i uwalnianiu zwykłych ludzi. Nic ich nie powstrzyma, bo ich determinacja pokona każdą przeszkodę – scena śpiewania podczas tortur to takie przegięcie, jak cała reszta. Do tego to jeszcze kino kumpelskie, pełne męskich mięśni i męskiego piękna. Wszystko tutaj zrobiono z pietyzmem, rozmachem, kunsztem. I na bani. Poproszę więcej.

4/5

Miłość jest jak opadające płatki śniegu ("Sakura no yona boku no koibito / Love Like the Falling Petals")

24 marca | Netflix

Rozczulający i tragiczny dramat. Obiecuje rozwalić i rozwala do łez.

On chodzi do niej na ścinanie włosów, ona prawie mu obcina ucho. On jej wyznaje, że chce być fotografem, ale to trudne – ona go opieprza, więc on decyduje się zostać kimś. A potem ona zapada na chujową chorobę. Nie, nie covid, ale też będzie źle.

Obawiałem się, że to tylko Love Story po japońsku, ale twórcy jednak eksperymentują z tą formułą. Na samym początku ich efekt jest trochę irytujący, ale to tylko złe, pierwsze wrażenie. Potem naprawdę jest lepiej, idąc w zaskakujące rejony oraz ogólną lekcję życia tak, aby uczcić osobę, którą kochamy.

Ten tytuł ma naprawdę wszystko – umie rozczulić po japońsku, gdy idą na randkę i on pyta jej, czy by nie popatrzyła razem z nimi na kwiaty. Jest tu japońska uprzejmość, urocza uroda aktorów obu płci, ich niezdarność pełna niewinności. To tego typu produkcja. Z drugiej strony mamy momenty brutalnej szczerości, gdy oba jest wkurzona, bo facet nie chce realizować swoich marzeń. A gdy wyznają sobie miłość – to tak, by wszyscy wokół słyszeli. Każde słowo oddzielnie trzeba wykrzyczeć. Piękne… Oraz specyficzne.

A gdy już uderzy, by wywołać płacz, wtedy nie na żadnej litości. Zróbcie z tym, co chcecie.

Więc co? Trzeba zacząć robić listę wyciskaczy łez roku. Ja zaczynam: Miłość jest jak opadające płatki kwiatów. Swoją drogą, piękny tytuł.

1/5

Grad ("Granizo")

24 marca | Netflix

Muszę oddać Argentynie – nawet jak robią polską chujową komedię, to robią to z rozmachem. U nich bohater ratuje ludzkość przed końcem świata.

Najpierw był Brad Pitt wyjaśniający swoją atrakcyjność byciem synem pogodynka w Zaginionym mieście. Teraz mamy argentyński film, gdzie jeden pan pogodynek jest taki słynny i ceniony, że ma własny program nadawany w godzinach późno-wieczornych, z tańcem i śpiewem. Jest nieomylny i po studiach, wszyscy mu wierzą. Raz się pomyli, spadnie grad, który zniszczy ludziom życie i teraz będzie tematem numer jeden w kraju. Kariera k życie przekreślone, był człowiek i nie ma człowieka, pokonany przez tłum.

Nie jest wyjaśnione jak to się stało, że się pomylił. Czemu w ogóle prognoza pogody jest taka ważna? Czemu to jest gwóźdź programu? Czemu tak późno to jest nadawane? Czemu tyłu ludzi dzisiaj potrzebuje wiedzieć, że dzień później będzie pogodnie? I czemu jego pomyłka jest wiadomością dekady, która poruszyła każdego? W tym filmie nie na żadnego komentarza, jest tylko niedorzeczność astronomicznych rozmiarów – a potem będą jeszcze większe jaja! To jest piękne, złe kino: pełne denerwujących postaci, historia była pisana pod wpływem cystern alkoholu, momentami tego nie da się oglądać z zażenowania – ale jakie ten tytuł ma jaja! To nie jest po prostu złe, to jest złe z rozmachem i dumą! Robimy idiotyczny film o niczym, żeby widzowie mogli przy tym pić alkohol i się dobrze bawić w zły sposób, to cel naszej egzystencji na tej planecie.

3/5

Zaginione miasto ("The Lost City")

23 marca

Pisarka romansideł przygodowych zostaje porwana, aby pomóc odkryć starożytną tajemnicę. Idiotyczne, zwiastun również, ale sam film nawet sympatyczny.

Dużym motywem jest tutaj nieoceniania książki po okładce, co odnosi się do wielu elementów fabularnych i w pewnym stopniu uzasadnia tragiczny zwiastun. Widzicie, sam film całkiem sprawnie radzi sobie z łączeniem błazeństwa i przesady z pewnym ludzkim pierwiastkiem. Nie warto tego za bardzo zdradzać, ale np. wspomniana pisarka okazuje się mądrą osobą, której po prostu nic innego w życiu nie zostało. Kilka postaci zaskoczy tutaj swoimi motywacjami czy nawet własnym spojrzeniem na pewne rzeczy.

Nie jest film zły ani godny polecenia, ale ma wystarczająco dużo przyjemnych momentów, żebym nie miał potrzeby żałować seansu. Mogę w końcu kolejny raz napisać, że uwielbiam Daniela Radcliffa w roli psychopatów, Brada Pitta w roli syna pogodynka, a Channing Tatum też ma moją sympatię w rolach komediowych. Nawet jeśli nie tańczy. Końcówka też jest całkiem liryczna, a patriotyczny najemnik ma mojego żółwika.

3/5

Pozłacany wiek ("Gilded Age") - sezon I

21 marca | 9 odcinków | HBO GO

Jak na serial prezentujący problemach kobiety, która zrobiła przyjęcie i nikt nie przyszedł… To mogło być gorzej. Jest raczej… typowo.

Autorem i twórcą jest człowiek stojący za Downtown Abbey, który tworzy kolejny, standardowy serial HBO: wielowątkowa narracja sprawiająca wrażenie dużej historii, ale poszczególne wątki nie mają wielkiego wpływu na siebie nawzajem, więc to tak naprawdę nie jest wielowątkowa narracja. To kilka wątków prowadzonych równolegle, ze wspólnym tematem tak odległym i ogólnym, że nie ma on znaczenia. Ot: bogata osoba robi przyjęcie i nikt nie przychodzi. Jej mąż buduje kolej zamiast skorzystać z kolei, która już stoi. Dziewczyna traci ojca i musi zamieszczać z ciotkami. Czarna kobieta stara się pisać do gazet nie idąc na kompromis, co idzie jej banalnie łatwo. To naprawdę wystarczająca robota, ale już to widzieliśmy. Wiele razy. Czy ktoś będzie zaintrygowany albo zaskoczony, gdy zobaczy, jak jedna ze służących wymyka się w wolnym czasie, aby zaopiekować się starą, chorą matką, która na dodatek jest niewdzięczna? Widzieliśmy to już, a twórcy nic nie robią, by uczynić tę historię „własną”.

Ponadto marny kostium – akcja rozgrywa się w 1883 roku, więc noszą cylindry i nie używają smartfonów, wystarczy. Wymowa fabuły oraz zachowanie postaci jest współczesne, język „stylizowany” i to wszystko. Hej, a widzieliśmy kiedyś, jak dwoje ludzi się spotyka, rozmawia przez minutę, a potem nienaturalnie zaczynają wolno iść w nieuzasadniony sposób przez trzy minuty, po czym kończą rozmowę i się rozchodzą? HBO chyba inaczej nie wyrazi zgody na produkcję, jeśli tak nie będzie wyglądać 3/4 odcinka.

Aha, jeszcze ta dziwne, niekompetentne podejście do tworzenia postaci rekina biznesu, a raczej jego moralności. Tak jakby chciano stworzyć postać złożoną, ale poprzez kazanie robienia mu sprzecznych rzeczy: równie dobrze najpierw mógł kosić las, aby postawić tam fabrykę, a potem niszczyć hotel, aby postawić tam łąkę. „To skomplikowana postać , ma zalety i wady, drogi widzu, czyż to nie fascynujące?” zdaje się mówić serial, a ja mam ochotę odesłać scenarzystów do biblioteki, jeśli mają już tyle lat, by im założyli kartę.

Teoretycznie można ten serial reklamować jako produkcję o silnych kobietach zmieniających mentalność swoich czasów, gdyby tylko serial umiał zrozumieć którekolwiek ze słów, których właśnie użyłem. Wystarczy, jak pokażą białych arystokratów od siedmiu boleści zaczynających akceptować czarnoskórych i wystarczy, reszta serialu to suknie, tańce, banalne fabuły, kilka postaci się zakocha bez chemii i jakoś tam miną te odcinki.

1/5

W dobre ręce ("Sen Yasamaya Bak")

21 marca | Netflix

Zaczyna się jak absurdalny dramat, kończy jak telenowela. Do płakania że śmiechu, chociaż twórcy raczej chcieli wzruszyć.

Historia stara jak świat – samotna matka, której mąż poszedł po papier toaletowy i umarł (xD) spotyka typa, który ją obrzydza, ona i jej dziecko obrzydza jego, więc idą na randkę i przekonują smarkacza (serio, młody ma paskudny charakter – nawet wybije okno na złość), że to dobry pomysł.

Jeśli nic z tego nie rozumiecie, to oglądacie właściwy film – twórcom wystarczyło, że na koniec seansu absurdalny zwrot akcji wszystko to pozornie połączy w całość i uzasadni. Do tego momentu będziecie oglądać zdezorientowani, by w 2/3 seansu zacząć się śmiać z niedorzecznej fabuły.

Film na pewno zyskuje swoim ciepłym uczuciem w stronę matek i tego, ile zrobią dla swoich dzieci. Emocje mogą do widza dotrzeć, ale oderwanie tego od rzeczywistości przekreśla ich powodzenie. Pośmiejmy się z kobiet, jeszcze raz…

2/5

Nakarmić ludzi ("We Feed People")

19 marca | Disney+

Antydokument. Tak jakby starali się powiedzieć wyłącznie nieistotne rzeczy, ale za to ładna laurka dla pana Jose Andresa.

Dokument opowiadający o tym, jak głodnym dostarczono posiłków w Puerto Rico, a potem przy okazji covida. Nawet chyba nie wyjaśnili sczegółów tego, co się stało w Puerto Rico. Za kilka lat z kolei nowi widzowie będą pytać: „co to covid?”, bo o tym ten dokument również nic nie mówi. Ogólnie nic nie mówi, jedynie buduje przekonanie, że pan Jose Andres jest wspaniałym człowiekiem, który czyni samo dobro i dzięki niemu świat jest lepszy. Jest tu dużo otoczki, prawie nie ma substancji – jeśli za taką liczyć ogólniki. Byli ludzie głodni w wyniku czynników niewspomnianych w tym dokumencie, on im tego dostarczył. I to było bardzo trudne, bo jak tu gotować dla tylu ludzi?, albo on to zrobił. Nie pytajcie mnie o detale, ja tylko oglądałem o tym półtoragodzinny dokument, nie wiem.xD Nawet nie wiem, czy zrobił to więcej niż raz – w sensie jeden dzień, czy następnego też? – ale zrobił. Czy byli inni, którzy też się tym zajmowali? Nie wiem. I było dużo gadania o tym, że na tym świecie nie powinno być głodu. I gada z prezydentem USA o tym, że nie powinno być głodu.

Plus przynajmniej za to, że powiedział: „W pomaganiu nie chodzi o to, aby leczyć poczucie winy, ale by mieć pewność, że nasza pomoc faktycznie komuś pomogła”. Poza tym trochę szkoda – bo historia jak najbardziej prawdziwa, to wszystko faktycznie się stało. Tylko twórcy zrobili absolutnie wszystko, byle tylko oddać temu hołd na pokaz, a nie, by faktycznie udokumentować to dokonanie. Całość w sumie wygląda jak sojaclistyczna propaganda na cześć bohatera narodu.

4/5

Życie Beth ("Life & Beth") - sezon I

18 marca | 10 odcinków po 30 min | Disney+

Tak, polubiłem Amy Schumer. Nie musi być śmieszna, po prostu umie opowiadać ludzką historię.

Tytułowa Beth właśnie dowiedziała się, że jej matka zmarła. To uruchamia całą sekwencję, kiedy zaczyna analizować swoje życie, swą teraźniejszość, jak stała się tym, kim jest… I zaczyna wprowadzać zmiany. Wszystko to opowiedziane w ludzki, zwyczajny – ale i ciekawy sposób (siódmy odcinek poświęcony relacji z ojcem!). Sama wiadomość o śmierci matki jest pokazana na jednym ujęciu, skomplikowanym i pełnym trudnych emocji. Retrospekcje nie są jednoznaczne, trzeba też trochę odczekać, zanim przejdą do rzeczy – stopniowo odsłaniając wspomnienia przed Beth, która pozwala sobie zaakceptować przeszłość i całość jej życia, miast przed nim odkręcać głowę, odkładać wszystko na później. Sama Beth jest po prostu udaną postacią – nieidealną, ale też i nie jest odpychająca. Ma niezrealizowane ambicje, ale nie jest leniwa. Ma sprzeczne marzenia, ale jest w tym wiarygodna. To nadal jest człowiek, którego chcemy zobaczyć wychodzącego na prostą pod koniec tej przygody.

Nie jest to komedia, ale jest w tym humor. Prosty, życiowy, czasami niezręczny, bardzo często uroczy. Uśmiechałem się podczas seansu. Wiem, jaka jest renoma pani Schummer, ale to nie jest serial zrobiony przez stand-upera, nie ma tu też ciągłego gadania o seksie czy narządach rozrodczych. Bohaterowie tutaj żartują przy okazji jak każdy z nas, więc nawet jak to nie pasuje, to nie gniewałem się, bo nie czułem w tym przymusu albo presji. Ot, jeden z bohaterów źle zastosował żart. Nawet dodaje to autentyczności całemu doświadczeniu.

Postać Micheala Sery to skarb. Kolejny raz czuję, że piszę coś, co gdy wy przeczytacie i weźmiecie za żart, ale gwarantuję wam: nawet jeśli nie spodoba się wam ten serial, to wytrzymajcie do 3 odcinka i zobaczcie wprowadzenie tego bohatera. Nic więcej nie zdradzę.

Miła produkcja o akceptowaniu i odwadze życia w warunkach, które tobie pasują. Czekam na drugi sezon, co mogę dodać?

3/5

Powrót klątwy ("Incantation")

18 marca | Netflix

W sumie standardowy horror typu jump-scare i found footage, trochę skuteczny.

Wbrew polskiemu tytułowi, ta produkcja nie ma powiązania z serią filmów „Klątwa”, po prostu fabularnie chodzi o klątwę, którą przeklęta jest bohaterka. Matka chroni swoje dziecko przed przekleństwem, ale po latach decyduje się je zagarnąć z powrotem, nagrywa wszystko kamerą z ręki i chyba liczy na farta. Dużo tu długich scen w stylu: „co to było?” i chodzenia po domu, żeby zajrzeć w każdy kąt. Najlepiej po ciemku, wolno i żeby było słychać czyjś oddech. I po pięciu minutach takiego łażenia dostajemy standardowy jump-scare i przechodzimy do następnej sceny. Nie powiem, ma to nawet pewien potencjał – aktorzy i scenografia nadają całości wiarygodności, by w finałowych partiach naprawdę budować klimat.

Trzeba tylko zaakceptować masę głupot, głównie związanych z lekceważeniem zagrożenia albo olewaniem własnego dziecka, co w ogóle się kłóci z samymi podstawami fabularnymi. Ponadto konwencja found-footage niekonsekwentna, a często nawet przeszkadza. Prawie w ogóle nie oglądamy scen faktycznie kręconych z perspektywy osoby trzymającej kamerę – zazwyczaj są nakręcone przez pryzmat kamery. Nie ma za nią operatora, który rozgląda się samemu po otoczeniu i dopiero wtedy kieruje na coś obiektyw. Nie, tutaj operator widzi tylko tyle, co my, patrzy na świat wyłącznie przez obiektyw. Kręcąc wszystko, zabierając ze sobą wszędzie kamerę, zawsze zawczasu kładzie ją w dogodnym miejscu, by potem stanąć przed nią, gdy COŚ się zacznie dziać. Strasznie ciężko to kupić, a to odwraca uwagę od tego, że mamy się zaangażować i bać. Czy coś.

2/5

Za duży na bajki

18 marca | Netflix

Przed oglądaniem polskiego filmu dla dzieci skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą.

Bohater zostaje na jakiś czas sam z ciocią pod nieobecność matki, która pojechała na badania – tak naprawdę jest poważnie chora, ale nie mówi o tym synowi. Ciocia w tym czasie odmienia życie młodego, który do tej pory wychowywał się w warunkach nadopiekuńczych. Teraz musi nauczyć się sam o siebie zadbać, gdy niechybnie dowie się prawdy o stanie zdrowie mamusi. Odmówi zgody na takie zagrywki, to wtedy dziadek nauczy go, że kłamanie jest dobre. W filmie jest to trochę bardziej urocze, ale ostatecznie wychodzi na to, że kłamiący zawsze ma powód, by kłamać i trzeba mu to wybaczyć. W opowieści, gdzie każdy kłamie, tylko ma dobre intencje ku temu i dzięki temu wszystko dobrze się kończy.

Patrząc na ten film z boku, na zimno, obiektywnie – miało to sens, miało to potencjał. To mogła być opowieść o dziecku, które poznaje życie. Który początkowo nie lubi ciotki, ale dostrzega jej zalety. Który gniewa się, ale rozumie, że życie jest bardziej złożone i jego gniew to tylko jego niewielka część. Pomysły na historię, na postaci, fabuła oferująca polską wieś oraz scenę na sportach wodnych – to wszystko sprawia, że czuję żal z powodu tego, jak niewiele przyjemności dał mi ten seans. Twórcy nie tylko nie mają kontaktu z rzeczywistością, ale jeszcze piszą niedorzeczne dialogi, które połowa obsady recytuje z pamięci. To jest dosłownie na granicy oglądalności. Przez to wszystko film stracił mnie niemal natychmiast, odzyskując dużo później (gdy na scenę wszedł pan Grabowski), przez większość filmu będąc tylko kolejnym produktem polskim. Moją reakcją na nowotwór matki nie jest smutek czy coś, jedynie „oczywiście, bój się boga zrobić polski film bez nowotworu”.

Wszystkich żyjących na planecie Ziemia już zaskoczy obraz turnieju/konkursu (niby to pierwsze, ale bardziej wygląda na to drugie) e-sportowego, zorganizowane w niedoświetlonej klasie, gdzie widownia kopie zawodników przy obecności sędziego (chociaż może to był prowadzący). W ogóle ich gra to jakiś chiński podrób Warframe, tak na oko. Bohater oczywiście jest otyły, bo tylko komputer i komputer, hehe. Przyjeżdża ciocia i dyryguje dzieckiem, żeby ten robił kółka pod blokiem. Wiecie, że zawodnicy e-sportowi też są wysportowani? Już nawet Fatality 20 lat temu mówił o tym, że forma fizyczna jest niezbędna dla takich osób. Mogą mieć masę, ale nadal są sprawnymi osobami. Dostawca przywiózł milion doniczek i ciocia drze się z 12 piętra, każąc je zostawić na ulicy, bo sami sobie wniosą. Dziecko je wszystkie wnosi, jak one ważą 5-10 kilo każdy. Niby w takich budynkach są windy, ale jak później wróci matka z bagażem, to idą schodami i młody walizy jej taszczy, więc pewnie te 40 donic też wniósł po schodach, pojedynczo. I po wszystkim co? Ciocia rezolutnie mówi: „Dobra, prysznic, zmiana ubrań i idź do szkoły” xD Czyli to wszystko rano robił. I to jeszcze w blokowisku, jakby szkoły były tuż obok takich miejsc, że tam w 10 minut dojdziesz – bo oczywiście, że na piechotę. Powtórzę: mam teorię, że filmy w Polsce są robione przez ludzi wydających 75 złotych dziennie na kawę. Wizyty w szpitalu nawet nie będę opisywał.

Teoretycznie ten film rozgrywa się współcześnie – smartfony, bohater ma gamingowe chuje-muje świecące w nocy, ale nikt tu nie używa komunikatorów Internetowych. Granie po nocy nie sprawia, że komuś w mieszkaniu to przeszkadza, rodzice nic nie słyszą. Rekrutacja do drużyn e-sportowych dzieci to żaden problem dla dorosłych. Nastolatki w ogóle aż się cieszą na myśl o graniu z uczniami podstawówki, nie ma też tekstów o ruchaniu matki. Ogólna mentalność tego filmu jest sprzed kilku dekad: „kiedyś to było…” – i tak dalej. Twórcy nie starają się zbudować niczego na poważnie, zamiast tego wszystko obracają w żart. Bohater wcale nie jest nawet nieporadny – pokażą tylko, że przechodzi przez ulicę za rękę z mamą. Wystarczy, nie? Albo ta ciocia – gada jak nakręcona, a jakiś humanizm wychodzi z niego godzinę później, twórcy całe jej zachowanie obracają jedynie w słaby żart. I pod jej „rządami” wcale nie jest źle, wszystko jest jedynie wyolbrzymione… na potrzeby żartu. Kibel chyba mył 44 razy dziennie.

Są partie, które da się oglądać, ogólnie ten film mógł się naprawdę udać – fundamenty miały ręce i nogi – tylko efekt końcowy nadaje się do oglądania wyłącznie na przyspieszeniu.

2/5

Umma

18 marca | VOD

Matka z córką mieszkają w USA, gdy z Korei przybywa wiadomość o śmierci babci. Teraz jej duch domaga się szacunku i właściwego traktowania zza grobu.

Są horrory dobre i takie, gdzie sekwencje straszące są nie powiązane ze światem przedstawionym. Jest duża scena, gdzie życie bohaterki jest zagrożone i w ostatniej chwili robi ona COŚ, ktoś inny podchodzi i pyta „wszystko w porządku?” i koniec straszenia, ducha nie ma, bohaterowie kontynuują życie, jakby nic się nie stało. Nic w zachowaniu bohaterów nie wskazuje, by coś drastycznego przed chwilą się w ich życiu wydarzyło. Złe siły chcą pomęczyć bohaterów, ale w sumie to nie wiadomo, czego chcą. Czasem się pojawią, czasem nie. Brzmi znajomo? Jak lubicie, to tu macie tego całkiem sporo. Szczególnie jak nie oglądacie za bardzo dobrych horrorów, to od Ummy nie będziecie wiele wymagać.

W takiej sytuacji pozostaje wam całkiem udany pomysł na historię i jej niektóre elementy (czemu bohaterka boi się elektryczności, udając alergię na prąd, chociaż wyraźnie jej nie ma?), co i tak jest pogrzebane przez marne dialogi i ich marne zastosowanie (monologi opowiadające o czymś na sucho, w banalny sposób, uniemożliwiające poczucie czegokolwiek podczas słuchania) oraz brak jasnego przesłania. Znaczy: film chwali dbanie pamięci o zmarłych? Chwali uciekanie od pierdolniętych rodziców? Chwali branie odpowiedzialności za rodziców? Mieli pomysł na potwora, tylko nie wiedzieli, jakie dać mu motywacje. I jak się wobec nich ustosunkować. Ostatnie wychodzi chyba tylko na potwora, który był okropny za życia i teraz jest okropny po śmierci. Pewnie wystarczy.

Tragedii nie ma, ale nie mam powodu, by polecać ten film. Równie leniwy, co tytuł – Umma to imię jednej z postaci. Zróbcie remake i dam kolejną szansę.

I czy dobrze zrozumiałem? Nastolatka chciała hodować pszczoły, więc matka założyła biznes miodowy? I ten influencer, który wypromował ich miód, nigdy nie wraca do historii? Serio ktoś powiedział: „mmm, ale dobry miód” i ich towar zaczął być delikatesem?

2/5

Krakowskie potwory

18 marca | 8 odcinków | Netflix

Polskie Z Archiwum X. Albo polskie Fringe. Albo polskie Supernatural. Albo… No, znamy to: polowanie na potwory i inne zjawiska nadnaturalne w świecie, który o nich nie wie. Różnica? To jest polskie, czyli Kraków i nasza mitologia, Smok Wawelski i inny Dziadek Mróz. Młoda dziewczyna na studiach zostaje zwerbowana do grupy walczącej ze złem, dzięki czemu rozwiąże problemy ze swoją matką, która zafundowała jej nieciekawe dzieciństwo.

Tak, to ma potencjał. Są już nawet fajne potwory i klimat, ale twórcy wykładają się na samej podstawie, czyli dramaturgii. Poziom mojego zaangażowania był cały czas niski, bo same postaci mają z tym problem: wolą się kłócić, niż robić, a gdy już robią, to ich działaniu brakuje przekonania. Wiecie: mówimy o grupie profesjonalistów, predysponowanych do tej misji, a oni potrafią stać, jakby czekali na pozwolenie. Ich dialogi są wypełnione tą samą energią: gadaniem, gadaniem, a gdy trzeba zdecydowania, to się można nie doczekać. Trudno mieć w nich wiarę, szczególnie w obliczu rozmiarów zagrożenia – oglądamy w końcu rzeczy niespotykane, mające miejsce pierwszy raz w historii, gniew bogów… Który trudno uzasadnić, tak po prostu. Inne seriale nas rozpieściły: tam potrafili co tydzień dać solidnego potwora, opisać to w ładną historię, doprowadzić do starcia z nim i jeszcze dać szczęśliwe zakończenie. Krakowskie potwory może tego nie mają, ale gdy już jednego złapali, to bohaterka go wypuściła przy wkurzeniu wszystkich. Nie pytajcie, to nie ma sensu i tyle. Podobnie jak rytuał, który parę razy odprawiają, te wszystkie dźwięki i gesty… Nie mogli wymyślić czegoś, co nie będzie ujmować im godności?

Obojętna, schematyczna produkcja. Nie ważne, co się mówi o tym serialu – zawsze trzeba dodawać „Jak na polskie warunki”.

3/5

Prezent od losu ("Windfall")

18 marca | Netflix

Eric Rohmer kręci dla Netfliksa.

Jest sobie pusta posiadłość na terenie odległym od cywilizacji. Kręci się tam chłop, który przerażony zaczyna uciekać, gdy właściciel domu wraz z żoną przyjeżdżają. Bierze ich na zakładników i tak sobie siedzą.

Po 20 minutach zacząłem myśleć, że prawdziwymi zakładnikami są tutaj aktorzy w rękach reżysera. Nie mieli pomysłu, postaci, historii, fabuły, czegokolwiek, ale reżyser trzymał ich na planie jak tyran. Żaden aktor nie sprawia wrażenia osoby wierzącej w ten projekt, wszyscy chcą tylko iść do domu, ale reżyser krzyczał:

– Kręcimy scenę! Teraz… Siedzicie i nic nie robicie!
– Ale po co, dajmy sobie spokój, nic z tego nie będzie!
– Będzie!
– Masz chociaż pomysł na zakończenie?
– Mam.
– To powiedz.
– Nie powiem.
– Bo jest głupi?
– Bo to utrudni wam wejście w rolę!
– Jaką rolę? Moja postać nie ma osobowości!
– …Bo w ryj dać mogę dać!
– Ja też w ryj dać mogę dać!
– Świetnie, o tym będzie kolejna scena!

To nawet mógł być sensowny krótki metraż, tylko zamiast kończyć, to stwierdzili, że dobiją do pełnego metrażu. Siedzeniem, gadaniem o ogólnikach, opieraniu się na wierze widza w to, że chociaż zakończenie coś da. Nic nie dało. Najnudniejsze porwanie w historii, niedorzeczne i męczące, całkowicie niepotrzebne.

Na szczęście ten film jest arcydziełem kinematografii, więc powyższe obserwacje wcale nie są wadami – wystarczy tylko zmienić datę produkcji i w stopce podpisać, że ten film reżyserował Eric Rohmer. Jak tam wam podobała się leniwa atmosfera, to lepszego filmu w 2022 roku nie znajdziecie. Jak już porównuję do Rohmera – Prezent… jest zarówno nudniejszy jak i mający więcej zawartości od klasyki francuskiej kinematografii (widać wyraźne inspiracje kinem Haneke w niedouczonym, pobieżnym, biednym komentarzu społecznym). Ma też dużo mniej erotyzmu.

3/5

Deep Water

18 marca | Amazon Prime

Thriller erotyczny o małżeństwie, w którym ona flirtuje z innymi prowokując swojego męża, wywołując w nim zazdrość, kiedy on… Nic z tym nie robi. Nie podoba mu się, ale nie zamierza karać swojej kobiety, zamiast tego… Bierze się za jej kochanków.

Sednem tej opowieści jest napięcie. Bohaterowie czy fabuła balansuje gdzieś między „nie istnieje” a „byle co” – coś jednak jest w tym wolnym tempie i niepewności tego, co tak naprawdę oglądamy, co się może za chwilę wydarzyć, co się w późniejszej części okazać prawdą. Nie rozumiemy, dlaczego żona tak się zachowuje, czemu mąż tak reaguje i do czego tak naprawdę jest zdolny. Pierwszym zwrotem akcji jest jego spowiedź, że zamordował poprzedniego kochanka swojej żony. I mówi o tym tak po prostu, wnioski wyciągnij sobie sam. Czy mówi prawdę? Czy naprawdę grozi i jest w stanie dotrzymać słowa?

Ujął mnie jednak ten tytuł. Ma odwagę pozwolić sobie na niedopowiedzenia albo powolne budowanie opowieści w wyobraźni odbiorcy – to tutaj pojawiają się takie myśli, jak: „W sumie faktycznie winni są ci faceci, że zadają się z zamężną kobietą”, nie na ekranie. A to spore osiągnięcie. Adrian Lyne wrócił po 20 latach do pracy reżysera, biorąc się za książkę z 1957 roku, napisaną przez autorkę Utalentowanego pana Ripleya. Nie jest to kino dla wszystkich, ma też błędy logiczne i fabularne, które mogą oderwać od seansu, ale przy okazji ma też pewien urok. To uczciwa pozycja.

Plus Ana De Armes się tu rozbiera. Czas najwyższy.

PS. Różne strony podają różny czas trwania. Dla jasności: Amazon Prime ma wersję niecałych 2h.

2/5

Inni ludzie

18 marca

Symbolika ważniejsza od fabuły czy postaci. Symbolika dla samej symboliki.

Dobrze, że poszedłem na ten film do kina. Gdybym oglądał go w domu za pół roku, to po pięciu minutach włączyłbym reddita, a Inni ludzie nie mieliby szans, abym do nich wrócił. Nic się tutaj nie dzieje – ktoś poznaje dziewczynę, po czym ją zdradza z mężatką, która zdradza, aby było jej po tym smutno. Tyle się wydarzyło w ciągu pierwszych 40 minut – to nie historia, to wydarzenia. Tu nie ma postaci, są osoby dramatu niezakreślonego w obrębie tej produkcji. To obraz świata, który nie został przedstawiony – ot, kolejna wersja mówienia o tym, że Polska to kraj smutny jak chuj. Tylko analizy albo zastanowienia nad tą banalną obserwacją brak. Ale to nie ma znaczenia.

Technicznie rzecz biorąc język filmu to język rapu. Bohaterowie rapują, w tle leci beat i poszczególne wypowiedzi różnych ludzi pasują jakoś tam do siebie. Teoria brzmi lepiej od tego, co dostajemy – bo rymy po prostu są. Nie są złe ani dobre, są obojętne. Czasami po prostu mówią na jednym wydechu, czasem coś się rymuje w nieskomplikowany sposób. Nie ma tu pochylenia się nad bogactwem słownictwa czy poezją, nawet nie ma co zaczynać oczekiwać zachwycających łamaczy językowych albo tego, aby każda postać rapowała inaczej. Każdy brzmi tak samo – jakby ich tekst nawet nie był napisany, bo to by wymagało poświęcenia mu chociaż dwóch sekund. Rap tylko opisuje to, co się „dzieje”, nic więcej. Ale to nie ma znaczenia.

Widzicie, dla twórców to nie miało znaczenia. Nijaki rap, brak fabuły czy postaci i cała reszta tego filmu. Dla tej produkcji liczy się co innego – symbolika. Na przykład to, że choinka stoi w mieszkaniach obu przedstawionych rodzin, świeża, chociaż już dawno po świętach. Tytułowi Inni ludzie to właśnie każda z tych rodzin, są inni wobec siebie nawzajem – ale porozumiewają się tym samym językiem. Dlatego rap został użyty. Tylko to się liczyło: symbolika. Nie treść stojąca za symboliką, jakieś wartości, ale sama symbolika.

I żeby nie było – pani reżyser swoją robotę wykonała na medal. Stylistyka od początku jest przekonywująca, ani na moment nie tracąc niczego ze swojej wiarygodności. Wszyscy tu rapują, narrator niewidzialny w tle chodzi i nawija, a ja po prostu kupuję tę wizję.

PS. Po seansie dopiero zorientowałem się, że tak naprawdę to film z 2021 roku, bo wtedy miał premierę na festiwalu w Gdyni… Ale no, chuj z tym. Czas jest względny i w ogóle.

2/5

Ambulans ("Ambulance")

18 marca

Nowy film Michaela Baya – dobry chłopak nie ma na operację no bo nie ma, więc idzie kraść z bratem. A po drodze strzeli do policjanta, porwą ambulans i będą w nim uciekać przez resztę filmu przed policją, która cały czas będzie powtarzać: „Kto tym kieruje? Dobry jest. Chyba Hamilton prowadzi, co nie?”

To pierwszy film w tym roku, przy którym spojrzałem na zegarek podczas seansu. I z bólem odkryłem, że dopiero godzina minęła z tego ponad dwugodzinnego seansu. Akcja tutaj jest, raczej skąpa – strzelanina w banku jest taką naprawdę porządną sekwencją, reszta jest dosyć krótka. Czasami czegoś nie widać, bo bardziej skupiono się na efektownej pracy kamery (mnóstwo użyć dronów) niż czytelnym prezentacji wydarzeń. I udało się, ta prezentacja jakoś tam trzyma przy ekranie, bo sama akcja jest pusta. Mamy tu masę bohaterów, każdy ma jakiś początek i nic więcej: policjant idzie do banku, żeby poderwać ekspedientkę. Ratowniczka udaje, że ma chłopaka i nie przejmuje się losem ludzi, których odstawiła na OIOM. Bracia mają przeszłość i historię z ojcem. Któryś z agentów FBI studiował razem z jednym z braci… Jest tego ogrom, ale nic z tego nie ma znaczenia ani wpływu na przebieg opowieści, nic nie zostaje rozwinięte ani dokończone wraz z postępem fabuły, bo ta nie postępuje. Jadą ambulansem i jadą.

Od strony medycznej jest dobrze (pomijam naciągnięcia wymuszone fabularnie – operację przy 100 km/h albo fakt, że w ogóle przeżył cały dzień w karetce – ale kontakt z pacjentem, zakładanie wkłucia czy inne czynności). Zdziwiłem się widząc na ekranie karetkę Falcka – nie wiedziałem, że to światowa marka. Podobała mi się scena operacji podczas jazdy – ale głównie z uwagi na Jake’a Gyllenhaala w roli jednego z braci: otóż ten skubaniec gra tak, jakby zaraz miał dostać krwi z nosa. Robi dosłownie wszystko, żeby wyjść z tego filmu z nadciśnieniem – i to jest przezabawne. Miejscami nawet wątpiłem, czy jego teksty były zaplanowane: zachowywał się, jakby to były jego improwizacje. Grał typa, którego wszystko denerwuje, więc denerwował się z każdego powodu. Najlepiej było, gdy sam siadł za kierownicą i spoza kadru zaczął kurwić na jazdę innych kierowców.

I tak minął mi ten film. Na koniec ratowniczka zajrzała do jednego ze swoich pacjentów, więc przynajmniej ona miała jakiś rozwój fabularny. Czym on był spowodowany? Nie mam pojęcia.

PS. W 2005 roku powstał pierwowzór w Danii. Trwa 80 minut.

4/5

Dio: Dreamers Never Die

17 marca

Heavy rock’n’roll, trudy życia i bunt nastolatków, jest w tym dokumencie dobra energia.

Wywiady i materiały archiwalne kręcące się wokół biografii życia człowieka, który sam siebie nazwał Ronnie James Dio, który zmarł w 2010 roku, a ludzie nadal go wspominają, bo był ważną częścią ich życia. Od klasyki rocka śpiewanej w końcówce lat 50. i początku 60., przez Rainbow, Black Sabbath i na własnym zespole oraz własnym „We Are The World” kończąc. Dużo tu muzyki, dużo życia muzyką, dużo wyrażania miłości do muzyki. Twórcy nie tyle przedstawiają nam ówczesny świat i suche fakty, ile prezentują te fakty z odpowiednią energią. Cały film zaczyna się od tego, że wtedy wybieraliśmy muzykę na podstawie okładki albumu i oceniania, która najbardziej wkurzy naszych rodziców – i film kontynuuje tę ścieżkę. Spotkania z nowym albumem przy alkoholu i używkach, samotne posiedzenia w samochodzie po środku niczego, gdy szukasz w radio czegoś, co ma duszę… I natrafiasz w ten sposób na głos Dio. Ten film opowiada o magii i udaje mu się trochę tej magii uchwycić.

Dobra, idę słuchać Dio.

PS. To teraz wiem, że „Rogi diabła” nie są rogami diabła i w ogóle nie są satanistyczne, wręcz przeciwnie. I mają źródło w tym, co mama Dio robiła.

2/5

Ruby na ratunek ("Rescued by Ruby")

17 marca | Netflix

O tym, że psy są wspaniałe. Pomagają, tylko trzeba w nie uwierzyć, ale najpierw trzeba uwierzyć w siebie. W tym też pomogą.

On chce być poważnym człowiekiem, który przybywa na miejsce zdarzenia z psem będącym w stanie znaleźć wszystko. Pod ręką ma tytułową Ruby, która nie jest modyfikowana genetycznie do takich zadań, ale jest za to bardzo kochana. Więc próbuje ją wytrenować, robiąc przy okazji całkowicie wystarczający film, przy którym można zasnąć w niedzielę po obiedzie. On ma żonę, która go wspiera, szefa, który w niego nie wierzy, dziadka ze złotymi radami oraz poradniki w Internecie. Damy radę.

Dzięki temu możemy zobaczyć test psa, który ma znaleźć coś w budynku. I tego nie znajduje. A instruktor wtedy mówi: „Ktoś dzisiaj nie zda… Ale nie wy, wy zdaliście!” *przerwa na cieszenie się* „to był fałszywy test, czasami w życiu też będziecie szukać czegoś, co nie istnieje”. Jakbym oglądał reality tv a nie film fabularny. Potem jest wątek, że muszą znaleźć serio ciało – montażysta wtedy dostał polecenie, że od teraz film być mroczny, więc uwalił kolorystykę produkcji na barwę kawy z mlekiem, jakby to był Instagram. Na koniec filmu z kolei Ruby strzela focha, jak słowo daję. I trzeba jej szukać po mieście, bo uciekła. I wraca, byśmy mieli szczęśliwe zakończenie, w którym wszyscy są uratowani przez Ruby. W sumie całkiem niezły film do kpienia z niego.

I tego… To film na faktach jest. Jak to wam wystarczy – nie ważne, jak źle je odtworzyli, jak mało szacunku okazali prawdziwemu psu i innym bohaterom tej opowieści – to jest pozycja dla was. To wszystko naprawdę się wydarzyło, psy naprawdę są takie wspaniałe. Jakby jeszcze filmy o nich były takie?

2/5

Fałszywa dwunastka ("Cheaper by the Dozen")

17 marca | Disney+

Zach Braff w 2022 roku nadal gra JD. To miłe.

Dosłownie! Gra w kosza i trafia do ogrodu sąsiadów. Na meczu córki krzyczy „FAUL!”, po czym pochyla się do żony: „to był faul, prawda?”. Generalnie jest to historia o grupie ludzi, którzy stali się rodziną (znaczy jeszcze przed filmem): w skutek rozwodów i innych los połączył czworo dorosłych oraz ich dzieci z różnych małżeństw. Fabuła samego filmu kręci się wokół tego, że głowa rodziny (Braff) jest kucharzem i wymyślił sos, który jest mniam i teraz na nim zarabia miliardy miliardów, ale zła korporacja chce mu bardzo pomóc w rozkręceniu jeszcze grubszego biznesu, więc Braff musi zdecydować, czy woli spędzać czas w pracy, czy z rodziną.

To jeden z tych filmów, w których rodzina ledwo sobie radząca finansowo mieszka w gigantycznym domu i ma wszystko zapewnione, by potem przenieść się do jeszcze większego domu, tylko tym razem z fontanną i prawdziwym boiskiem do kosza, zamiast podjazdu pod garaż, na którym zawieszono kosz. No i ogólnie to taki film, gdzie taka fabuła może mieć miejsce, a nawet więcej. Mnóstwo tu drobnych momentów, które są wyidealizowane. Czy to starcia z łobuzami w szkole, których wystarczy zbyć wzruszeniem ramion. Albo ojciec wracający z wyjazdu jednodniowego, mając indywidualizowany prezent dla każdego dzieciaka (i żony też). Albo policjant przy wprowadzaniu się do nowej dzielnicy informujący o tutejszych zwyczajach – można go opierdolić za zawracanie głowy i ten jeszcze przeprosi. Albo jedna z pociech podczas pracy na kasie będzie podkradać kilka banknotów – jak mu dadzą premię i pochwalą za ładną pracę, to ten zwróci ukradzione pieniądze i będzie z siebie dumny. Dziecko dobrze wychowane.

Wyłączając początkowy taniec na meczu i w ogóle wątek rywalizacji tatów, to reszta filmu ma nawet jakieś serce tu i tam. Jak dziewczynki bojące się potworów pod łóżkiem, na co starszy brat mówi im: „Użyjcie spreja na potwory. Nie wiecie, co to sprej na potwory? Dajcie spokój!”. Jednak trochę mam słabość do takich filmów, gdzie mogę zrezygnować z tych wszystkich dorosłych i realistycznych czynników życiowych, poważnych opowieści, a zamiast tego udać się do świata, w którym mają miejsce takie rzeczy, jak smaczny autorski sos będący przepustką do ekspensywnego życia. 20 lat temu oglądałem Nie wierzcie bliźniaczkom, dziś oglądam Fałszywą dwunastkę.

PS. 1908 i 1911 – w tych latach urodziło się rodzeństwo (Ernestine Gilbreth Carey & Frank Bunker Gilbreth Jr.), które w 1948 roku wydało autobiograficzną opowieść o dorastaniu w rodzinie mającej 12 dzieci. W 1950 roku powstała adaptacja filmowa i książkowa kontynuacja. Potem jeszcze była nawet sztuka i musical, a dopiero później w 2003 roku film ze Stevem Martinem. I jak tak czytam o tym, co pierwotnie miała reprezentować sobą ta historia, to zaczynam mieć bardzo negatywne myśli w stosunku do nowej wersji, która to wszystko rozwadnia.

4/5

Bad Guys

17 marca | Kino

W pogardzie do świnek morskich zostałem wychowany. Sam Rockwell to skarb!

Wszyscy się boją tytułowej grupy przestępczej złożonej z najgorszych: Wilka, Rekina, Piranii, Węża i Tarantuli. Okradają banki i są nieuchwytni do czasu, aż przywódca postanowi ukraść cenną statuetkę. W rezultacie wpadną, ale staną się też częścią pewnego eksperymentu: sprawdzenia, czy mogą jednak być pozytywnymi bohaterami? Czy mogą być lubiani? I czy oni sami mogą jeszcze wybrać bycie lubianymi po tylu latach bycia odrzucanymi?

Treściowa część tej produkcji to lekki bałagan – z jednej strony całą przestępczą działalność twórcy biorą w nawias, jakby okradanie banków było jedynie irytowaniem policji i niczym więcej. Bycie dobrym wprost jest tutaj definiowane jako „poświęcanie się na rzecz innych”, co w ogóle nie jest zasłużone czy uzasadnione, a tym bardziej nie ma odzwierciedlenia w samej opowieści (działania bohaterów inaczej definiują bycie dobrym, w dalece bardziej humanitarny sposób: ponoszenie odpowiedzialności za swoje czyny albo wspieranie tego, w co wierzymy). Tutaj prawdziwym aksjomatem moralnym jest nieopuszczanie ludzi, którzy w ciebie wierzą. Z drugiej strony to historia ludzi, którzy z początku byli przekreśleni ze względu na stereotypy na swój temat, wygląd czy pierwsze wrażenie, ogólnie mówiąc. To historia ludzi, którzy nie mogli być, kim tylko chcieli: rola została im nadana na starcie, a oni tylko się w nią wcielili, zaakceptowali i postarali się mieć najlepsze życia w takich warunkach, jakie mieli. Przed tym byli sami, ale później znaleźli przyjaciół, wsparcie, byli otoczeni przez ludzi, którym mogą ufać i w których mogą wierzyć. Taką sytuację wielu widzów może odczytać na swój sposób, odnaleźć się w niej. Co prawda jedynie słyszymy o takich wydarzeniach, nie możemy zobaczyć i przeżyć ich razem z bohaterami – poznajemy ich, gdy wszyscy uciekają na ich widok, bo są znanymi przestępcami – jednak wciąż jest to wystarczalne, aby nadać potrzebnej głębi całej produkcji. Tu nie chodzi o przekonanie nikogo do tego, aby inaczej reagował na widok wilka czy tarantuli: tu chodzi o to, aby sam wilk czy tarantula dali sobie szansę na bycie kimś innym, niż społeczeństwo (czy rodzina albo inny twór) im mówi, że są.

Animacja jest komputerowa, ale zastosowany styl sprawia wrażenie często dwuwymiarowego, jakby z komiksu. Jest szybka, szczegółowa, widać w niej masę pracy… Oraz humor. Cały seans ugina się od milionów drobnych rzeczy, które w dodatkowy sposób wywołują śmiech samą grafiką. Np. przy jednym z napadów widzimy ochroniarzy przy drzwiach – jeden z nich chwyta wielkimi łapami przelatującą muchę i zamiast zgnieść ją czy coś w tym stylu, to z przesadą bije ją kilkukrotnie pięścią w absurdalny, pełen furii sposób, jakby chciał zrobić dziurę we własnej dłoni.

Nie umiem słowami wyrazić zachwytu nad pracą Sama Rockwella w tym filmie. Jest wyluzowany i pewny siebie, ma miękki oraz rozkoszny głos, słuchanie go jest przyjemnością. Czasami zapominałem nawet skupiać się na tym, co mówi, mogły mi jakieś żarty umknąć, wystarczyła mi sama tonacja jego głosu. Mógłbym tak słuchać i słuchać…

To taki film, który w oglądaniu jest lepszy od pisania o nim, szczególnie po jednym seansie i to na gorąco. Sam seans był przyjemnością, dopiero teraz mam chwilę na kilka przemyśleń i uwag. Nie jest idealnie, w zasadzie nie jest jakoś szczególnie mocny tytuł – ma po prostu kilka mocnych punktów. Historia, główne postaci, voice-acting i humor, szczególnie humor! Obejrzę jeszcze raz, kiedyś. I oby powstała kontynuacja.

2/5

Discovery - sezon IV

17 marca | tylko odcinki 8-13 są z 2022 roku

Coś wymownego jest w tym, że ludzie, którym się podoba ten serial, apelują do „hejterów”, żeby przestali oglądać i pozwolili innym lubić w spokoju ich serial. Znaczy: wyobrażacie sobie, jak miękkim trzeba być, aby przeszkadzało wam, że ktoś nie lubi tego, co wy? I zamiast z nim rozmawiać, to tylko piszecie teksty w stylu: „to przestań oglądać”?

Fabuła czwartego sezonu – poprzednich nie znam – kręci się wokół pierwszego kontaktu z nowymi obcymi i różnych niebezpieczeństw, które się z tym wiążą. Przynajmniej na tyle, na ile byłem w stanie uważać podczas seansu i jego powolnego tempa czy licznych absurdów oraz odcinków, które były zbędne. Ten sezon ma 13 odcinków, a ja czuję się, jakbym obejrzał dwugodzinny film rozciągnięty siedem razy – aż tak niewiele się tutaj dzieje.

Zacznę od zalet: widać budżet na ekranie. Efekty specjalne, wykreowane plenery i inne elementy wizualne, na to świetnie się patrzy: wszystko się świeci, jest spójne i logiczne, tutaj elementy prawdziwe faktycznie wydając się częścią tego wykreowanego przez komputer. No i twórcy chcą dobrze, o ile to jest coś warte.

Bohaterowie są kiepscy w negocjacji. Zawalają sprawę jak tylko się odezwą w pierwszej scenie – po to, aby doprowadzić do sceny akcji wypełnionej rozwiązaniem problemu w pośpiechu, szybkimi dialogami oraz science mambo-jambo. Postaciom brakuje dojrzałości. Takiej zwykłej, ludzkiej dojrzałości pozwalającej akceptować nieprzewidywalność losu. Wszyscy brzmią tak samo, ich głosy są spokojne, potulne, miękkie. Gdy są przemowy, to nie mówią o tym, jak ważna jest misja i że musimy dać z siebie wszystko – zamiast tego dodają sobie otuchy, kapitan wierzy we wszystkich i dlatego im się uda. Emocjonalne sceny są pełne płaczu i przejęcia, ale równocześnie nie ma tutaj prawdziwych emocji. Wszyscy przejawiają odwagę poprzez udawanie, że się nie boją, w przeciwieństwie do pokonania strachu – tak jest ze wszystkimi innymi emocjami. Ekran wypełniają niedojrzali i niedoświadczeni, którzy nigdy się nie zetknęli z prawdziwym światem.

Plus: fabularnie to wszystko ugina się od absurdów i nieścisłości z całym światem Star Treka. Zdrada czy ciężkie przestępstwa zostają tutaj ukarane drugą szansą. No i może coś w tym jest, tylko autorzy robią wszystko, aby to przekreślić.

Twórcy wydają się chcieć jednego: promować pozytywne wartości i z jakiegoś powodu używają uniwersum Star Treka do tego. I z jakiegoś powodu myślą, że promocja pozytywnych wartości uzasadnia albo niweluje absurdy i niedorzeczności fabularne, o wadach takich jak lanie wody nie wspominając. Mogę zrozumieć stanowisko, że coś jest w tych wszystkich miłych, wspierających ludziach – tylko że ta cała miłość i pozytywna energia nie jest wspierana przez wystarczająco mocne postaci osadzone w twardym, realnym świecie. Te ich wszystkie przemowy i postawy rozleciałyby się wobec fabuł z TNG albo DSN. Wyobrażacie sobie Picarda po doświadczeniach z Borgami? Albo Milesa po tym, jak spędził 20 lat w wymyślonym więzieniu? Jakby ktoś z Discovery chciał ich wspierać, przekazując swoje gówno warte mądrości, to stara gwardia puściłaby im taką wiązankę, której by nie przeżyli.

W taki sposób nie zbuduje się idealnego świata przyszłości.

PS. Alex Kurtzman stworzył już to, Picarda, a w tym roku tworzy swojego trzeciego Star Treka. Musi robić coś dobrze, skoro jest taki sukcesywny.

2/5

Wychowane przez wilki - sezon II

17 marca | 8 odcinków | HBO Max

Aktorstwem jestem zachwycony. Kreacja świata, opowieść czy ogólna dojrzałość artystyczna tego tytułu nie bardzo do mnie przemawia.

Ziemia zniszczona, dwoje androidów na za zadanie wychować nowych ludzi. Przynajmniej opis tak mówi, bo drugi sezon nie ma wiele z tego wychowywania. Relacje między ludźmi i androidami są już raczej ustalone, człowiek nie ma zaufania do maszyn.

Oglądaniu tego wszystkiego towarzyszy mi uczucie, że brakuje tutaj naturalności, konsekwencji, ludzkości. Bohaterowie mówią słowa, które nie pasują do logiki wypowiedzi albo odpowiedzi na czyjąś wypowiedź. Rozwój akcji jest skrótowy, pozbawiony kluczowych elementów potrzebnych do rozwoju. Nawet zachowanie nie jest naturalne. To wszystko to są drobne elementy, ale są stałe, widzę je w każdej chwili tego serialu. Tak jakby twórcy wiedzieli, co chcą osiągnąć, do czego doprowadzić i jaki punkt fabularny dobić, ale nie robią tego jak ludzie.

Grupa trafia na nowe miejsce – zbliżenie na jedną osobę, która wyraża swoją reakcję bez podstaw ku temu. Ot, żeby słowami nadrobić budowanie atmosfery: miejsce jest nijakie, ale ona mówi, że się boi, więc teraz jest straszne.

Android bierze coś z warsztatu, ktoś się go czepia – „masz pozwolenie?”, „mam”. Pojawia się postać, która za niego ręczy – „a kto ręczy za ciebie?” po czym odchodzi, tak jakby sprawa była wyjaśniona, ale chyba dopiero ja byłem pierwszą osobą, która przyłożyła logikę do tej sceny – ale wiadomo, chodzi tylko o to, aby pokazać, że inni nie lubią androidów. A ta postać ich wspiera.

Walka ze stworem. Jedna osoba jest uratowana w ostatniej chwili, dosłownie zawdzięcza życie drugiej osobie. Gdy tamta się zbliża, pierwsze jej słowa do wybawiciela brzmią: „czemu jesteś tak ubrana?”. Ratowanie życia, emocje czy cokolwiek nie są ważne – ważny jest ten dialog, dzięki któremu dojdziemy do pytania o naturę robotów. Pytania, na które nikt nie będzie czuł potrzeby odpowiedzieć, to pytanie pod widzów, żeby ci poczuli, że oglądają coś ważnego.

Dobra, coś większego – ratują osobę, a raczej chcą, tylko jak to zrobić? Postać doznaje wizji, jak może tamtej pomóc. Następna scena: są już na miejscu bez dowiedzenia się, gdzie znaleźć stwora, jak z nim walczyć o w ogóle na czym to ma polegać. Po prostu to wiedzą, robią to. Jeszcze na tę niebezpieczną misję zabrany jest nastolatek, żeby przeprowadzić scenę dialogu budującego klimat na skróty. Misja się powodzi, z potwora zbierają robaki lecznicze. Do pojemnika zebrali dwa robaki, po cięciu mają ich 50 albo i więcej. I oczywiście będzie dobrze, nie ma ukrytych paragrafów. To wszystko nieważne, bo chodzi tylko o to, aby postać naukowca przeżyła przemianę poprzez uwierzenie w wizję zesłaną jej przez bóstwo. Teraz jest wierząca.

Nie mogę się w to zaangażować, uwierzyć w to, przejąć się tym. Po prostu podczas oglądania czuję, że twórcy chcą, abym widział rzeczy, których mi nie pokazują. Czuł emocje, których we mnie nie wywołują. Myślał, że poznaję historię, której mi nie opowiadają.

5/5

South Park - sezon 25

16 marca | 6 odcinków

Najwyraźniej koniec już? Ciężko powiedzieć, ale nigdzie nie widzę, by ten miało być tego więcej w tym roku.

Najważniejsze to przeniesienie premier na stronę VOD, której nie ma w Polsce. Nadal pojawiają się one na stronie twórców za darmo, tylko że później. Albo więc czekamy kilka dni, albo ściągamy nielegalnie. Tę drugą opcje wybierało jakieś 40% widzów wg aplikacji TV Show Time.

Nie jest to sezon całościowy, więc tylko kilka uwag ogólnych

1. Pajama Day to genialna satyra na okres covida, którą będziemy mogli oglądać za wiele dekad i śmiać się tak samo, gdy już nawet zapomnimy o covidzie. Plus możemy wyciągnąć ważne wnioski z tego wszystkiego.
2. Tolkien.
3. Cartman mieszka w Hot Dogu.
4. Nostalgia za wojną, gdy wszystko było prostsze i penis działał.
5. Nauczyliśmy się o Dniu Św. Patryka i jak niewiele wartości mają wartości stojące za świętami – a raczej jak wysoko stawiamy dzisiejsze wartości ponad wszystkim: szczególnie tym, czego nie znamy i nie rozumiemy. W końcu możemy to rozumieć po swojemu, aby coś w ten sposób zyskać.

South Park to wciąż kozak.

3/5

Pheonix Rising

16 marca | 2 odcinki | HBO Max

Niełatwy w ocenie dokument. Głównie dlatego, że widzowie wyciągną z niego więcej niż twórcy.

Evan Rachel Wood i jej historia życia, w którym była wystawiona na okropne traktowanie – przede wszystkim ze strony jej kochanka, M. Masona. I już od początku ten tytuł ma pod górkę (albo z górki – zależy, na jakiego widza trafi). Są wśród odbiorców osoby, które już z góry będą mieć wyrobione zdanie tylko na podstawie opisu, a nawet sam seans nie bardzo zmieni ich pozycję. Dla jednych to pochwała „zawsze wierz ofierze” i jest to dobra rzecz, dla innych wręcz przeciwnie. I trochę tak jest: pani Evan jest tu dominującym narratorem, jej głos słyszymy, ona kształtuje tę fabułę.

Nie jest to jednak taki jednoznaczny tytuł. Osoba Masona jest przedstawiona również w pozytywnym świetle, nawet przytoczony jest jego najsłynniejszy, najbardziej humanitarny cytat odnośnie strzelaniny w Columbine („I wouldn’t say a single word to them. I would listen to what they have to say, and that’s what no one did.”). Są też momenty pogrążające rodzinę pani Evan, ale tak jakby twórcy nie byli świadomi, że to wymaga dalszego zgłębiania tematu. Trzeba im oddać: starają się zbudować tutaj większą, logiczną narrację, w której przykładowa osoba jest budowana w określony sposób, co potem ma efekt w postaci jej dojrzałego życia. Tylko zamiast coś z tym zrobić, to idą walczyć z rządem, aby wydłużyć okres, po którym przestępstwo się przedawni.

No bo pani Evan w wieku 14 lat grała w filmie Trzynastka, gdzie całowała się z 23-letnim mężczyzną. Nie chciała, ale patrzyła na to jako część pracy aktorki, więc to robiła, chociaż nie miała nawet żadnego wykształcenia seksualnego i jedynie dzięki pornografii dowiedziała się, że jej wagina wygląda normalnie. Twórcy przechodzą nad tym dalej, ale pewnie wszyscy widzowie w tym miejscu zapytają: „CO?! A gdzie byli jej rodzice?!”. No właśnie. Oni są w tym dokumencie. Pani reżyser Zmierzchu (i, przy okazji, Trzynastki) nie ma, nikt nie pyta jej, czemu na potrzeby filmu zmuszała nieletnią osobę do aktu seksualnego. Rodzice też nie mają nic do skomentowania, jakaś Gildia Aktorska, nic. A to jest sam początek filmu.

Widzicie: to jednak jest w tym filmie. Tak samo jak np. później dorosła pani Evan dzwoniła do ojca, bo desperacko potrzebowała pomocy w walce z depresją i myślami samobójczymi. A ojciec powiedział, że teraz jest zajęty, ale jego koledzy z Nowego Jorku może jej pomogą. Złapałem się za głowę przy tym, ale twórcy nie poświęcają temu dwóch sekund. Pheonix Rising jest tą historią o życiu z bólem, który nie odchodzi, pracowania nad nim, ruszania dalej, tylko nikt tutaj nie zamierza wyciągać z tego jakichś lekcji. Nie ma tutaj rozmowy o tym, że rodzice dali dupy i jako społeczeństwo nie umiemy rozmawiać na podstawowe tematy. Nie ma rozmowy o tym, kto jest winny: ten, kto programował panią Evan do takiego zachowania, czy ten, kto na tym korzystał. Zamiast tego jest… Właśnie, trudno nawet powiedzieć. Najlepsze, co mogę napisać, że szczerze wątpię, aby był to dokument manipulujący albo wykorzystujący przewagę „ja mówię pierwsza”.

PS. I czemu polskie napisy w 11 minucie podają, że pani Evan mówi o byciu bitą w domu parę razy, chociaż w wersji oryginalnej słychać jedynie, że „czuła zagrożenie przemocą”, gdy jej rodzice się kłócili? Tak samo jak zastanawiający jest brak oceny na IMDb pomimo premiery światowej oraz usunięcie jednej z recenzji (na premierę były dwie, obie z oceną 10/10)

2/5

For Love & Country

15 marca | Amazon Prime

Dokument o czarnoskórych artystach wykonujących muzykę country, który jest bardziej zainteresowany kolorem skóry niż muzyką czy sztuką.

W zasadzie przez półtorej godziny słuchamy o tym, jak to w USA (szczególnie Nashvile) trudno jest wybić się czarnoskórym artystom chcącym grać muzykę country. Głównie o białych ludziach, którzy ich gnębili całe życie i osobach z biznesu, którzy są nieufni wobec nich, ale też przebąknie się tu i tam o samych czarnych, którzy blokują innych czarnych, żeby zostali przy jazzie i blusie, zamiast grać to białe gówno. A sama muzyka? Osoby na ekranie ponoć są słynne, nie wiem. Wiem, że teksty są banalne, nie zapadające w pamięci i to ogólnie muzyka, jakiej wiele. I te parę procent z całego filmu poświęcono właśnie takiej muzyce.

Highlight filmu: jak jeden z artystów zaczął śpiewać i kamera z pełnego planu zrobiła najazd na jego kamerę. Piękne to było.

2/5

Better Nate Than Ever

15 marca | Disney+

Młody chłopak marzy o tym, by śpiewać i zostać gwiazdą musicalu. Rodzice akurat wyjeżdżają na weekend, więc ten po kryjomu ucieka do Nowego Jorku, by nie zmarnować swojej szansy na udział w musicalowej wersji Lilo i Stich.

Wszystko tutaj jest podporządkowane ziszczeniu tej fantazji: młody bohater jeszcze nie umie śpiewać jak dorosły aktor, jeszcze nie umie w choreografię, jeszcze nie jest naturalny na scenie i nie wie, jak machać łapami – ale wszystko wokół niego go wspiera. Są tu duże sekwencje muzyczne z dorosłymi profesjonalistami, którzy robią co mogą, aby ukryć niedostatki protagonisty, by to nadal był solidny, duży musical. Chodzi w końcu o dzieci na widowni, żeby ich fantazję zrealizować. Uwierzą w siebie i będą marzyć, by być gwiazdami, że to jest możliwe. To pozwala mi wiele wybaczyć tej produkcji, szczególnie jej naiwność, uproszczenia czy momenty żenady. I jakby nie było, marną muzykę i całą warstwę musicalową, ale hej, to nie jest wada, tylko uproszczona wersja dla najmłodszych. Główny aktor wypada dobrze (ma 15 lat, wygląda na 6), dorośli ładnie go wspierają, gdzieś w tle mignie Nina z In The Heights. Miły seans.

W sumie przeszkadza mi tylko naciągana dramaturgia. Dosłownie możemy zobaczyć na ekranie, jak bohater wypada źle i musi zrezygnować, ale on bardzo chce kontynuować, ale mu dziękują, zaraz wezwą ochronę i będą ściągać gówniarza na siłę, ale brat bohatera krzyczy z balkonu: „WIERZĘ W CIEBIE” i wtedy Nate daje rade, pianistka zaczyna mu grać, wszyscy milkną i są zachwyceni występem bohatera, happy end. To już dla mnie za dużo.

2/5

How I Met Your Father - sezon I

15 marca | 10 odcinków | Hulu

Kontynuacja i spin-off Jak poznałem waszą matkę jednocześnie – fani doceniają liczne (no w sumie niezbyt, ale fani czują, jakby liczne były) smaczki i mrugnięcia okiem do tych, co znają pierwowzór. To ci sami twórcy, ta sama muzyka w czołówce, rodzic gada do dziecka w przyszłości opowiadając mu o swojej nudnej młodości: grupie młodych osób bez charakteru i osobowości, którzy mają perypetie. I mieszkają w Nowym Jorku. Wprowadzą się do mieszkania – sprawdzam notatki – Marshalla i Lilly, na ścianie będą miecze, w wielkim finale będzie gościnny występ NIE ZDRADZĘ KOGO (ale pewnie Internet i tak to zdradził), tego typu rzeczy. I patrząc po Internecie, te smaczki wywołują największe emocje.

Serial sam w sobie?… „Rozkręca się” jest nawet przesadą. Ciężko wskazać coś, co było przyczyną powstania tej produkcji. Ten serial ma wyraźny brak pomysłu na siebie, na historie – odcinki idą wg schematów sitcomowych, w stylu: „heeeej, muszę udawać przed moją randką, że jestem zupełnie innym człowiekiem, by na koniec okazało się, że wcale nie musieliśmy udawać! Okłamywanie, zamiast powiedzieć prawdę. Wymuszony humor w wykonaniu aktorów i reszty ekipy, która nie rozumie humoru i tylko udają tworzenie zabawnych sytuacji. Bohaterowie raczej mają potencjał na wzbudzenie niechęci niż sympatii: nadrabiają braki, zamiast coś dawać. Ponad to mam kompletnie gdzieś, kto jest ojcem.

Ale to tylko pierwszy sezon. Później pewnie będzie lepiej. Póki co serial ten dał mi potrzebę przejścia się nowojorskim mostem w nocy.

4/5

In the Court of the Crimson King: King Crimson at 50

14 marca

Taniec w deszczu + Moonchild to magia.

Cóż – kolejny tego typu „dokument” o jakimś zespole. Tym razem zespołem jest King Crimson, tylko to nie bardzo cokolwiek zmienia. Zgoda, jest to świętowanie i uczczenie tego zespołu i ich dorobku muzycznego, ale nadal nikt na ekranie nie umie mówić o muzyce, wyjaśnić tego fenomenu. Jeśli nie jesteś fanem, to ten tytuł niczego nie zmieni, nie zaczniesz być. Przynajmniej tyle dobrego, że nie ma tu wywyższania czy czegoś podobnego: albo wielbisz ten zespół, albo jesteś głupi, głuchy czy za młody. Nie, czegoś takiego nie ma. Ot, zbiór opowieści, wywiadów, muzyka tu i tam, ogólnie radość, że KC istnieje i jest od 50 lat.

3/5

Bodies Bodies Bodies

14 marca | Kino

Dom pełen młodych ludzi, każdy pod wpływem czegoś – najczęściej głupoty. Gdy jest już ciemno, zaczynają grać w tytułową grę: jedna osoba jest hipotetycznym mordercą, reszta stara się to ustalić na podstawie bezpodstawnego pierdolenia. Nic z tego nie rozumiem. Potem się o coś pokłócą, jedna osoba faktycznie umrze, a nasi protagoniści zaczną robić wszystko źle, całkiem nieźle radząc sobie z wybijaniem samych siebie po kolei – bo w końcu każdy może być mordercą i trzeba go zabić, zanim zabije kolejnych, to chyba logiczne.

Twórcy zapewne chcieli coś powiedzieć o młodym pokoleniu, zastępowaniu rzeczywistości emocjami, „what-about-it”-zmem i mnóstwem innych rzeczy lewitujących wokół nas w popkulturze, tylko brakowało im elementarnych podstaw do zrobienia tego w wartościowy sposób, więc dostarczyli tylko chaotycznych banałów, które z powodzeniem można zignorować bez wpływu na film – zresztą i tak dochodzą z tymi rzeczami do głosu w ostatnim akcie. Każda postać ma tę samą osobowość, nie ma tu napięcia, humoru czy dialogów nie będących kompletnym kretynizmem, o historii czy zaskoczeniach nawet nie warto wspominać. Seans równie dobrze można podsumować słowami: młodzi ludzie są głupi. A szczególnie młode kobiety. Ale najważniejsze, że jest WiFi.

PS. Ludzie serio cofają się technologicznie. Tylko ja wiem, że SMS-y można usuwać? A jak się ma słuchawki, to nic nie słychać?

3/5

Roboty naszych marzeń ("More then Robots")

14 marca | Disney+

Bezpieczny, miły dokument o młodych ludziach budujących roboty.

Geekowie mają pasje inżynieryjne i budują roboty, mają wyobraźnię – a są miejsca, które im w tym pomagają. Biorą udział w konkursach, gdzie ich roboty mają udowodnić swoją wartość. Muszę pochwalić ten dokument za to, czym nie jest: nie ma tutaj ujęć na rodzinę uczestników, jury czy widowni. Nie ma sztucznego grania na emocjach, nie ma zwierzeń z bycia pod stresem czy coś. Na ekranie są po prostu młodzi ludzie z pasją. Temat jest trochę uproszczony, żeby trafić w wyobrażeniu twórców do wszystkich, ale pasja i tak się przebija.

Spokojny tytuł. Nudny, ale jednak doceniam za pokazanie mi tego kawałka świata.

3/5

Amerykański tata - sezon 17 ("American Dad")

14 marca | 8 odcinków

Jestem nowy do tego serialu i powiem wam, że nie umiem go opisać, scharakteryzować. Rodzina i jej przygody, chodzą do pracy, szkoły, na wakacje. Mają gadającą rybkę i kosmitę z jakiegoś powodu, ale nie widzę po tym sezonie nic, co by mogło go wyrażać, opisywać. No mają perypetie i tyle: ojciec chce jechać na wakacje, reszta rodziny nie, więc jadą na siłę – tego typu rzeczy. Z drugiej strony – jakbym teraz miał się zabrać za South Park, to pewnie mówiłbym podobne rzeczy.

Temat odkładając na bok – jaki jest ten sezon? Umiarkowany. Animacja jest oszczędna, bohaterowie raczej nijacy, humor słowny i przypadkowy, bardziej nastawiony na jakieś zbaczanie od fabuły. I to też może być przyjemne – czasami nawet jest. Niezobowiązujące, nieciekawe, oglądane raczej z rozbiegu („włączyłem to dokończę”), bez pasji i zaangażowania – ale na momenty, gdy się uśmiechałem. To mu oddaję. Z czasem albo te odcinki się polepszyły, albo ja zacząłem bardziej doceniać voice-acting stojący za głównym bohaterem. I relacje między postaciami, gdy już jakieś były.

Najlepszy odcinek – 17×7. Mąż realizuje marzenie o byciu strażakiem, a żona podpala śmietniki, aby mu dać pole do popisu… I podpalanie zaczyna się jej podobać.

2/5

X

13 marca

Całkiem śmieszna parodia ambitnych horrorów.

Lata 70 i grupa ludzi planująca realizację ambitnego pornosa, za którym stoi misja. Kręcą na farmie u starszego małżeństwa, które chce, ale nie może. W połowie filmu wszyscy zaczynają ginąć.

Już teraz jest to dosyć uznany obraz, więc od początku wierzę w niego bardziej, niż gdybym oglądał na czysto: wierzę więc w horror starzenia się, jaki zostaje tutaj zaakcentowany i wierzę, że zostanie to później rozwinięte. Co w końcu może być straszniejsze od stopniowej niezdolności do cieszenia się życiem oraz bycia coraz bardziej niezdolnym do uszczęśliwiania tych, których kochamy? Seks i miłość jest tutaj synonimem obu tych rzeczy: okazywania miłości żonie, której jednak nie można zaspokoić, bo serce nie pozwala. Życie zamienia się w ciąg dni do przetrwania, miast traktowania każdego jako okazji do radości i bycia szczęśliwym. Wszystkie te przemyślenia pojawiają się w głowie oglądającego, nie w filmie – ten dosyć szybko kpi z oglądającego, że ten spodziewał się głębi. Nie oszukujmy się: przyszliśmy tutaj tylko dla cycków i przemocy, tylko to nas interesuje. Cała ambitna otoczka to tylko kłamstwo, które sobie powtarzamy.

A przynajmniej takie stanowisko szybko i mocno zaczyna zionąć z ekranu. Są tutaj sceny seksu pozbawione erotyki, są sceny przemocy i morderstw zrealizowane całkiem sprawnie i krwawo – ale przede wszystkim to jest zwyczajnie głupie i bezsensowne. Gdy w pewnym momencie zaczynają rozmawiać na temat tego, czy seks przed kamerą to zbrodnia przeciwko miłości, to napisano ją tak, jakby idioci gadali ze sobą na jakiś temat. Na granicy z byciem dopuszczonym do myśli, że tak naprawdę nie oglądamy ludzi – oglądamy manifestację pogardy dla ambicji. Podczas oglądania czułem, że słuchanie tego uwłacza temu, co we mnie ludzkie. Sztuka i seks, miłość i pornografia – jak się zabierasz za taki temat, lepiej miej coś do powiedzenia. Twórcy raczej wolą się śmiać z ludzi mających coś do powiedzenia.

Film jest zrealizowany tak, by można było po seansie napisać o nim: „stylowy” czy coś w tym stylu. Osobiście nie robi na mnie wrażenia nakładanie filtrów albo włączanie surrealistycznego światła na parę chwil. Co więcej, często miałem wrażenie tandetności – jakby twórcy nie umieli znaleźć właściwego ujęcia do opowiedzenia historii danej sceny, więc mieszali i stosowali każdy układ, jaki tylko przyszedł im do głowy.

Niemniej: jak już zaakceptowałem, że twórcy robią sobie jaja – co było w momencie, jak chłop w środku nocy poszedł w samych slipach szukać kumpla – to sporo negatywnej energii ze mnie zeszło. I zacząłem się śmiać. To niedorzeczny, głupi film, więc się śmiałem na głos. Zabawnie tutaj ludzie umierają – latają po strzale ze strzelby albo zjedzeni przez aligatora. Szczytem dla mnie była scena seksu staruszków – tyle się do tego zbierali, a gdy przyszło co do czego, to oczywiście ktoś był pod ich łóżkiem.

Aha – film jest pełen smaczków, w stylu wspominania Psychozy Hitchcocka, by później pokazać samochód zatopiony w bagnie. Tylko elita tej planety to wyłapie. Podobny los spotkał dobrane piosenki: śmierć przy dźwiękach „Don’t Fear The Reaper” jest tutaj szczytem intelektualnym.

4/5

Apollo 10 1/2: Kosmiczne dzieciństwo

13 marca | Netflix

Myślałem, ze to będzie jakaś głupia, komputerowa animacja dla najmłodszych od Disneya. Okazuje się, że Richard Linklater (ur. w 1960) zrobił jeden ze swoich najlepszych filmów, tylko nazwał go w głupi sposób.

Jest to nostalgiczna opowieść o dorastaniu w okolicach 1969 roku – połączona z fantazją o tym, jak to sam bohater w młodym wieku został astronautą i poleciał w kosmos na rok przed akcją Apollo 11, stąd tytuł. Nie ma tutaj fabuły czy rozwoju osobistego, jest za to dużo wspomnień i codzienności: rozmów, oglądania telewizji i spędzania czasu. Osobiście: strasznie się w to wkręciłem. Nawet przez moment zacząłem myśleć, że oglądam godnego następcę Złotych czasów radia, ale to nie ten poziom, brakuje lekcji i podsumowania. Linklater opowiada warstwami: takie były niedziele, taka była szkoła, takie seriale oglądaliśmy w telewizji, takiej muzyki słuchaliśmy. Naszym oczom ukazuje się animacja rotoskopowa, a większość narracji jest z OFF-u w wykonaniu starszej wersji głównego bohatera. Dużo tutaj małych momentów i anegdot, które nadają życia poszczególnym bohaterom, którzy są zbudowani wyłącznie w taki właśnie sposób, jak narzekanie, że tata nie ma bardziej prestiżowej pracy, aby mieć się czym pochwalić przed kolegami w szkole. Z czasem zbudowany jest bardzo złożony obraz życia w tamtych czasach, kiedy tyle rzeczy działo się równocześnie, że dziś trudno wyobrazić sobie teraźniejszość ’69 roku: to w końcu lądowanie na Księżycu, wojna w Wietnamie, a przeciętny człowiek spędzał wtedy czas na oglądaniu Hawaii 5-0.

Dużo później sam reżyser przypomniał sobie o tytule i wrócił do kosmicznego wątku. Osobiście podczas seansu nie wiedziałem, co o tym myśleć i co to dodaje do opowieści: to w końcu produkcja o prawdziwych wspomnieniach, skąd tu fantazja? I czemu to jest animowane? Sam reżyser ponoć twierdził, że animacja nadaje całości niewinny styl, kojarzy całość z kreskówkami oglądanymi w sobotni poranek. Nie wiem, czy dobrze się wczytuję, ale dla mnie to i wątek Apollo 10 i pół buduje wrażenie, że wtedy wszystko wydawało się możliwe. Człowiek na Księżycu, dziecko na Księżycu, człowiek mogący być szczęśliwy. Taka misja przyświecała tej produkcji, zrobionej przez reżysera mającego w tym roku 62 urodziny.

2/5

PEZ-tępca. Wyjęty spod prawa ("The Pez Outlaw")

12 marca | Netflix

Dokument tak mocno wystylizowany, że odbiera mu rzeczywistość – i tym samym wszelką powagę.
 
Historię tutaj ciężko wam opisać wstępnie – ponieważ na tym się w zasadzie kończy. Chłop w latach 90 znalazł sposób na zarobek w postaci figurek PEZ i robił to nie do końca legalnie, ale w sumie legalnie. I tyle. Przygody Karola Krawczyka miały więcej finezji. A że wydarzyło się naprawdę? Trudno powiedzieć po tej produkcji, ponieważ ta jest tak mocno przestylizowana i fabularyzowana. W filmach fabularnych zdarzają się przecież wstawki dokumentalizowane z gadaniem do kamery, a w to bardziej idzie uwierzyć, niż że oglądam tutaj dokument o czymkolwiek. A jak twórcy przesadzają nawet z przesadą, wtedy naprawdę ciężko się ogląda. Kopanie grobu na PEZ i robienie ogniska to szczyt kiczu.
 
Twórcy idą w kreatywność i brak powagi, co można zrozumieć i nawet uszanować poszczególne momenty, tylko nadal efekt końcowy zamyka się w zdaniu: po co ja to oglądam? Doprawdy, nie ma tutaj nic – ani ciekawej historii, ani fajnych bohaterów, o których warto opowiedzieć, ani opisu środowiska ludzi gotowych wydać 11 tysięcy na figurkę, a jednocześnie zbyt mało zaangażowanych, żeby odróżnić figurkę bohatera tego dokumentu od nędznej podróby, przez którą musiał zwinąć interes. Kupy się to nie trzyma, ale twórcy wydają się tylko bawić pod wpływem narkotyków oraz kupy hajsu, który dostali na zrobienie jakiegokolwiek dokumentu.
5/5

Tony Hawk: Until the Wheels Fall Off

12 marca | HBO Max

Od serca, inspirujący, o wiele bardziej o emocjach niż o historii.

Wiem, kim jest Tony Hawk. Od 20 lat wiem, że wykonał „dziewiątkę” (chociaż teraz nie bardzo umiem ustalić, jakie było moje źródło tej informacji), grałem w gry. Teraz pan Anthony ma 57 lat i opowiada o swoim życiu, wspierają go kumple i inni zawodnicy, ale mniej niż sama kariera czy dokonania, ważniejsze dla filmu są emocje: co Anthony wtedy czuł? Jakie ma konkluzje dziś na temat przeszłości? Na ekranie widzimy jego walkę samego ze sobą, opanowanie – dialog wewnętrzny, który nigdy nie opuścił jego głowy. Opowiada nam, jaką czuł samotność podczas wygrywania, jak wiele musiał przyjąć na klatę. Jak po śmierci ojca podał rękę człowiekowi, który wyraził radość z tego zgonu. Tak, najwyraźniej osiągnęliśmy taki moment, że można zrobić dokument o mężczyźnie gadającym o swoich uczuciach i to zdobędzie publiczność. Nasze oczy w tym dokumencie zobaczą dowód tego, co usłyszymy na sam koniec: że Anthony ucierpiał najwięcej, bo podjął najwięcej prób, bo dawał z siebie najwięcej. To niewiarygodna opowieść, a sport deskorolkowy ukazany na ekranie ogląda się z niedowierzaniem: bo częściej widzimy ich upadki niż sukcesy. Tak jak w życiu.

Jeśli jednak nie zobaczycie w tym produkcji na 5 gwiazdek, to dodam jeszcze jeden argument: moje tegoroczne doświadczenie z masą celebryckich tworów pozujących na dokumenty. Piłkarze, piosenkarze i inne jednostki mające fanów w mediach społecznościowych mają filmy sobie poświęcone – wszystkie niby są od serca, ukazujące ich wrażliwą stronę, starające się przekazać coś inspirującego. Nie dość, że są wykalkulowane na zimno i nie mają nic do zaoferowania, to jeszcze emanują na całą galaktykę kompleksami i poczuciem własnej wyższości, a do tego są jednostronne. I wiecie co? Technicznie rzecz biorąc, „Until the Wheels Fall Off” jest przecież z tej samej grupy, próbuje zrobić to samo. Tylko to pierwszy raz w tym roku, kiedy to się udało. To oczywiście nadal jest reklama Tony’ego Hawka (i jego gier czy innych gadżetów), po prostu trudno o tym człowieku robić film bez promowania go – ten człowiek po prostu tyle zrobił, że zasługuje na dokument. Mało tego, na jego potrzeby robi wiele, wykonując wiele trików i pracując na to samodzielnie, byśmy mieli co oglądać. Jego osoba i historia jest inspirująca, ale nikt nam nie mówi, że mamy ją sobie wziąć do serca – po prostu jako ludzi ciągnie nas do takich opowieści – i od nas zależy, czy coś z niej wyciągniemy.

Tony Hawk to pierwszy celebryta filmowego roku 2022, któremu uwierzyłem. I wszystkim, którzy go otaczają. Mogli sobie darować tylko te siedem sekund przy posiłku, gdy wszyscy tylko się śmieją, ale hej – to tylko 7 sekund. Inne dokumenty mają tego 2 godziny. A remake dwóch pierwszych THPS-ów ponad stówę kosztuje, matko. Trzeba poczekać…

„Can you imagine your dad tumble down a ramp at 56? Like, we’re grandparents. We’re grandparents falling out of the sky.” – Lance Mountain

3/5

They Call Me Magic - miniserial

12 marca | 4 odcinki po 60 min | AppleTV+

Serial o gościu, o którym RHCP zrobiło piosenkę. Poza tym okazuje się, że był też koszykarzem – urodził się jako Earvin Johnson Jr, potem zaczęli go nazywać Magic Johnson, bo grał tak dobrze, że opisywali go tymi samymi słowami, co setki innych zawodników, ale dodali do tego „Magiczny”. To jeden z wielu dokumentów biograficzno-sportowych: miły w wymowie, świetnie zrealizowany, składający przede wszystkim hołd lepszym czasom i ludziom, którzy je pamiętają, uczestniczyli w nich, tworzyli je. Merytorycznie nic szczególnego – grali, chcieli być mistrzami, zostali mistrzami. Jak już napisałem: używają tych samych słów, co w przypadku innych sportowców. Słyszymy to samo, co zawsze.

Muszę przyznać – jeśli chcecie serialu o NBA, to lepiej wybrać Last Dance. Tam jest po prostu więcej o sporcie, ze szczegółami. They Call… opowiada o sporcie z konieczności, żeby dojść do etapu, gdzie Magic stał się twarzą walki z HIV. Wszystkie inne twarze wcześniej to tam, chuj, Rock Hudson i jego rewolucyjność to nawet nie warto wspominać, Magic się liczy – ale nawet to jest pobieżnie opowiedziane. A raczej – szczegółowo, ale to są szczegóły oczywiste i bezpieczne. Że nagle odwołali mu trening i mecz bez wyjaśnień, nikt nic nie wiedział, musiał osobiście się dowiedzieć od doktora, niewiele osób o tym wiedziało, wszyscy się bali… Dodatkowo wygodnie zwlekają z podaniem przyczyny. Trzeba im jednak oddać, mówią to później wprost i z uniesionym czołem: zakaziłem się poprzez niezabezpieczony seks z obcymi kobietami. To jest wystarczając, jak i cały miniserial.

Najlepszy jest wtedy, gdy opowiada o okresie po sporcie. Jak zaczął budować kina, stał się filantropem biednych, czarnych dzielnic. To jest najlepsza część tego grzecznego, bezpiecznego tytułu udającego dokument.

2/5

Nieznośny ciężar wielkiego talentu

12 marca

Trzy filmy naraz. Jeden z nich oglądało mi się całkiem przyjemnie.

Nicolas Cage gra Nicolasa Cage’a: aktora, który z jednej strony chce grać i bierze wszystko, jak leci, z drugiej strony chce pozostawić po sobie coś więcej, z trzeciej strony film wie lepiej i chce, żeby Nicolas Cage był z rodziną, z czwartej strony co chwila ktoś ma erekcję na myśl o dotychczasowym dorobku aktorskim pana Cage’a, z piątej jest jeszcze fabuła o tym, że bogaty chłop zaprasza pana Cage’a na przyjęcie, gdzie się zaprzyjaźniają i razem piszą scenariusz filmu, ale jest też jeszcze druga fabuła, gdzie pan Cage jest zwerbowany przez CIA do uratowania porwanej dziewczynki.

A to jeszcze nie wszystko, ale już sobie daruję. Pomysł, muszę przyznać, miał potencjał: fikcja i rzeczywistość mieszają się w jedno, hołd dla kina w każdej postaci: rozrywkowego, dziwnego oraz ambitnego, sztuka znaleziona wszędzie, sztuka znacząca dla każdego coś: i to coś jest tu bardzo ważne. Aktor gra aktora mającego okazję zagrać naprawdę, to mogło się udać. Realizacja jest jednak taka, że, po pierwsze: sam Nicolas Cage jako postać wypada momentami na zbytniego buca, aby z nim sympatyzować, a po drugie – poszczególne wątki zwyczajnie przeszkadzają sobie nawzajem. Jedne są poważne i dramatyczne, inne są dla jaj; w jednym wątku śmiejemy się z dwóch pozostałych, by później twórcy oczekiwali od nas zaangażowania w nie? Na koniec happy end polega na tym, że bohater nie idzie na imprezę po premierze, bo woli spędzić ten czas z rodziną – i nie dlatego, że następne dwa miesiące będzie mieć zajęte codziennie czy coś, więc lepiej zrezygnować z imprezy teraz, ona jest najmniej istotna. Nie: bohater ma po prostu jakąś alternatywę na ten jeden wieczór i z niej rezygnuje. Przez następne dwa miesiące też będzie z rodziną zapewne, dzień w dzień. Co by było złe w wybraniu imprezy tego dnia?

Dobrze się bawiłem na wątku Javiego i pana Cage’a. Na tym film mógł się dla mnie zamknąć: scenariusz przekazać komuś w stylu Kevina Smitha (reżyserię może też) i byłbym bardziej zadowolony. A scenę z „Top 3 filmów wszechczasów” to perła i czysta radość z mojej strony.

PS. Widziałem 32 filmy pana Cage’a. To 1/3 wszystkich, jeśli faktycznie zrobił ich 96. Od 1982 i Beztroskich lat…, aż do teraźniejszości. 40 lat.

2/5

I Love America

11 marca | Amazon Prime

Strata matki, bycie panią reżyser, a tylko gada z gejem o seksie, nowym związku i byciu milfem.

I to w zasadzie wszystko, co chcę napisać o tym filmie. Bohaterka wspomni dwa razy, że matka jej nie wychowała i była zdana na siebie. Wspomni kilka razy stare filmy amerykańskie, które lubiła. Wspomni, że Big Lebowski pił White Russian. A tak to cały film siedzi na aplikacji do randkowania i chodzi na randki. Z nudystą, z młodym, ze starym i w końcu trafi na typa, który też oglądał „Big Lebowski”. The End.

Ogólnie to chyba film zrobiony przez team marketingowców, którzy dostali zadanie realizacji filmu dla kobiet po 50., w którym bohaterka nadal jest atrakcyjna i może znaleźć miłość swojego życia. I nic więcej. Tyle dostarczyli, z całą pewnością.

2/5

Pitbull - miniserial

11 marca | 5 odcinków po 30 min | Canal+

Pan Vega robi kurwę z religii, żeby z pana Grabowskiego zrobić Mojżesza. W sumie śmieszne.

Wersja serialowa filmu z zeszłego roku opowiadający losy jednego z żołnierzy Pershinga, Andrzeja P. ps. „Nos”, który jest tu przedstawiony jako miłośnik materiałów wybuchowych i psychopata. Rywalizuje z nim policjant, w tej roli pan Grabowski. Rywalizacja zaostrzy się, gdy do gry wejdzie syn Grabowskiego. Wersja serialowa nadal nosi na sobie znamiona wersji pociętej, z której wyleciały kluczowe sceny albo chociaż ich znacząca część, dzięki którym to, co widzimy, miałoby więcej sensu – ale to raczej taki styl twórczości pana Vegi. Rozumie on wyraźnie znaczenie wydarzeń i ciekawej historii, ale nie ma w nim najmniejszej troski o to, jak do czegoś dochodzi, jak coś się łączy z czymś innym i skąd coś się bierze. Dziury są tutaj okropne, a logika bohaterów wygląda tak: matka mnie nie kocha, więc zatrudnię jej prostytutki u siebie, a ona zbankrutuje (btw: mam 14 lat i jestem bezdomny). Albo to: jestem studentem i brakuje mi na kartę miejską, więc zacznę okradać najbogatsze domu w Warszawie i zacznę być posiadaczem milionów. Nie ważne jak: ważne, że mamy na ekranie nastolatka prowadzącego burdel, to się będzie zajebiście oglądać. Nastolatkowie organizujący nowoczesną grupę przestępczą z użyciem informatyki też się ogląda świetnie, przez moment to takie polskie Chłopcy z ferajny. Wszystkie szczegóły ich działalności są przedstawione rzetelnie, krok po kroku, w zajmujący, logiczny sposób. Widać, że twórcy naprawdę się na tym znali, albo przynajmniej umieli takie wrażenie sprzedać.

W sumie przy oglądaniu nawet nie bardzo przeszkadzają te dziury, ale one są i mogą przeszkadzać innym. Otrzymujemy ogromne przeskoki w czasie – rywalizacja między policjantem i gangsterem ma jakieś 20 lat przerwy, od lat 90. przeskakujemy do czasów nowocześniejszych, gdy dzieci bohaterów są na studiach. Co się działo w tym czasie? Dla twórców nie ma to znaczenia. Bohaterowie też nie mają znaczenia. Gangster ma kobietę – jakie jest jest stanowisko wobec tego wszystkiego? Jak może go kochać, pomimo jego złych czynów? Bez znaczenia. Potem ta kobieta będzie mieć jakąś chorobę psychiczną, zacznie się wałęsać jak schizofrenik. Jak do tego doszło? Jaka to choroba? Bez znaczenia. Dla twórców, oczywiście. To po prostu wydarzenie.

Problemy – albo komedia, jak kto woli – zaczynają się dopiero na poziomie nieco wyższym. Widzicie, twórcy nie chcieli opowiedzieć zwykłej historii o policjancie i sprawiedliwości. Nie, oni prawdopodobnie chcieli złożyć hołd przypowieści biblijnej z Księgi Wyjścia. Policjant mniej więcej w 1/3 historii szuka pomocy u księdza, bo nie wie, jak rozwiązać swój problem. Jaki to problem? No jego syn okradł połowę milionerów w stolicy, trafił ma dom wspomnianego Andrzeja, ten pociął jednego z jego kolegów i poprosił o zwrot ukradzionych środków, inaczej będzie ciął kolejnych. Oczywiście, że policjant nie ma pojęcia, co robić w tej sytuacji. Co słyszy od księdza? „No, możesz być policjantem… Albo możesz być ojcem”. I potem jest jeszcze śmieszniej – wszystko zależy od tego, jak bardzo pozwolicie sobie na uwierzenie, że tak, naprawdę oglądanie współczesną wersję przypowieści o Mojżeszu. Wtedy wszystko będzie 10 razy bardziej zabawne, niż już jest. Wyobraźnie sobie np. że komunikacja policjanta i gangstera w tej historii zaczyna wyglądać tak, że policjant cały czas wysyła własnego syna z wiadomościami do pana gangstera – pod jego dom, przez jego domofon. Nawet na końcu bohaterowie muszą przejść zbiornik wodny, poważnie. To chyba najbardziej ambitna komedia pana Vegi.

W sumie nie wiem, czy osoby religijne poczują się obrażone przez ten film. Mnie na pewno męczy brak logiki, spójności, humanitaryzmu względem postaci, przyzwoitości wobec faktów oraz zasłanianie się przesłaniem, aby wytłumaczyć absurdy fabularne. Mogę za to pochwalić aktorstwo: pan Grabowski to skarb, wiadomo, ale pan Przemysław Bluszcz stworzył wyraźną, groźną, przerysowaną postać, której nadał mnóstwo godności. I przy okazji wygląda jak doktor Caligari. Szacunek.

PS. Chciałem żartować, że w filmie jakaś kobita podejmuje próbę reanimacji Andrzeja z kulą w głowie, ale najwyraźniej takie były fakty. Lekarz przechodził obok i podjął RKO. Może jestem głupi, ale czego on oczekiwał od ciała z podziurawioną głową i klatką piersiową? Popytałem i jedyna teoria jest taka, że go rozpoznano i chciano dla „widoku” coś robić. Ewentualnie adrenalina, albo młody lekarz – w każdym razie, reakcja emocjonalna? Człowiek w końcu zawsze chce coś zrobić, nawet jeśli to nie ma sensu.

2/5

Wszystko wszędzie naraz ("Everything Everywhere All at Once")

11 marca | Kino

Komedia absurdów, w której zamieniono kreatywność na random z godnością Rodrigueza kręcącego piąte Spy Kids

Twórcy tego filmu sześć lat temu pokazali, że rozumieją komedię absurdu: wiedzieli wtedy, jak prosty i niedorzeczny pomysł przekuć w coś głębokiego, pomysłowego i zabawnego. Teraz to zatracili, łącznie z upieraniem się z całych sił, że cały ten burdel Wszystko wszędzie… jest jak najbardziej na serio, że naprawdę miał miejsce i naprawdę tak wszystko działa. Nieliczni ludzie na sali kinowej, którzy współdzielili ze mną seans, śmiali się – momentami wręcz histerycznie. Nigdy nie będę nikomu odradzać wizyty w kinie, teraz więc łatwo mi wyobrazić sobie, że ten tytuł przypada innym do gustu. Żałuję, ale nie jestem w tej grupie.

Fabuła kręci się wokół kobiety, która nie umie wychować dziecka, nie dogaduje się z mężem i ma kłopoty finansowe – a teraz dowiaduje się, że musi pokonać bossa niszczącego wieloświat, co będzie od niej wymagać walczenia, uwierzenia w siebie i robienia przypadkowych rzeczy. Dokładniejszych opisów założeń fabularnych tej produkcji ode mnie nie dostaniecie, bo zwyczajnie głupio jest mi powtarzać cokolwiek z tego, co twórcy próbują sprzedać odbiorcy. W wielkim skrócie jest to bardzo niedojrzała historia oparta na mocnym zbanalizowaniu teorii wieloświatów czy efektu motyla, a uproszczenia na tym się nie kończą. Na dodatek wszelka ekspozycja jest zrealizowana w stylu: „- nie mamy czasu, później!” *filler, filler, filler* „- Mam dosyć, wytłumacz mi teraz!; – Nie ma czasu!” *filler, filler, filler* „- dobrze, a więc… *powódź ekspozycji wymyślonej na poczekaniu*”. Oglądałem to z zażenowaniem na twarzy – twórcy dosłownie robili wszystko źle. Bohaterowie są odpychający, lubiący piszczeć, gadać i kłócić się w każdej chwili – cisza z ich strony jest błogosławieństwem. Sceny akcji są zrealizowane poprawnie – jak na polskie warunki, gdyby był to rodzimy tytuł. Widać linki i udawane ciosy czy rzuty, ale gorzej, że wiele z tych walk jest zbędnych.

A co do humoru… Pomijam kwestię subiektywności, ale mam ogromny szacunek dla absurdalnych komedii. Rozumiem, że to nie jest kwestia przypadku i wkładania sobie do dupy dziwnych rzeczy, to kwestia wymagająca przemyśleń. Nie śmieszy sam absurd, to śmieszy logika stojąca za tym absurdem – bracia Marx, South Park, Sausage Party. Powiedzmy więc, że twórcy tym razem postawili na całkowity przypadek. I mieli czelność wymyślić sobie uzasadnienie fabularne dla takich rzeczy, schodząc więc do poziomu parodii filmowych śmiejących się z tego, co akurat popularne.

Ogólnie film jest zbędny sam w sobie. Trwa dwie i pół godziny, by na koniec zdobyć odbiorcę przesłaniem, że miłość jest ważna i należy się kochać, a błędów i innych po prostu nie należy dostrzegać. Twórcy nie uczą, że należy uczyć się na błędach, rozumieć drugą osobę i jej pomyłki, żadne z tych dojrzałych rzeczy. Zamiast tego: kochajmy się. Wystarczy. W ten sposób cały burdel, który nijak nie prowadził do takiego zakończenia, też zostaje wykreślony. Tamto to nie ważne, ale finał jest pozytywny i przyjemny. Howard Hawks robiąc Wielki sen wyszedł z założenia, że ludzie nie muszą rozumieć intrygi, póki finał jest szczęśliwy. No to teraz próbujemy jeszcze raz, tylko inaczej.

2/5

To nie wypanda ("Turning Red")

11 marca

Przypomniało mi o Tokio Hotel oraz Demie mówiącym „na chuj ci Nicolas Cage”. Dziękuję.

Główna bohaterka rysuje erotyczne rysunki z udziałem siebie oraz chłopców, których nie zna, np. wyobrażając ich sobie jako trytonów. Bez konkretnego powodu innego niż fabularny, tzn. matka bohaterki je znajdzie i zrobi awanturę. Ponad to protagonistka chce jechać na koncert boys-bandu z przyczyn nie zawartych w tej produkcji, ale brakuje jej pieniędzy i zgody rodziców. I ma rodziców z szeregiem chorób psychicznych. I jeszcze we śnie zamienia się w pandę rudą, bo jej przodkowie chcieli się napierdalać z wrogami, więc prosili boga o to, aby dał im siłę pięciokilowych misiów roślinożernych (ale jedzą też mięso), więc teraz trzeba czekać miesiąc, aby zrealizować tajny rytuał, gdzie pozbędą się tego daru od boga.

Tak, fabuła w tym filmie to pierdolnik – inwazja Armii Czerwonej na Stany miałaby tu więcej sensu niż połowa historii, która dostajemy. Poszczególne wątki nie tworzą całości, przeszkadzają sobie nawzajem, przekreślają dobrą wolę jednych scen absurdami w innych. Bohaterowie cały czas sobie zaprzeczają, nic tu nie ma sensu, wszystko jest pisane na kolanie, a twórcy nadal nie mają pojęcia, co ich film tak naprawdę przekazuje. Bohaterka mówi na koniec, że każdy ma w sobie potwora i trzeba nauczyć się z nim żyć – z samej fabuły wynika bardziej, że trzynastolatki znają odpowiedzi na każde pytanie, jakie w życiu na nich spadnie. A także, że są najmądrzejsze na świecie – głównie dlatego, że wszyscy inni są jeszcze głupsi. Nie ma tu nic o wybieraniu czy dojrzewaniu do poskromienia swojej ciemnej strony – bohaterka decyduje się zachować wewnętrzną pandę, żeby pójść na koncert. Nic więcej. A na koncercie bije się ze swoją matką, machając jej odbytem przed twarzą. A to tylko jeden z licznych momentów filmu, gdy w niedowierzaniu pytałem sam siebie: „Co jest nie tak z ludźmi, którzy robili ten film?”.

Długo można mówić o tym, co jest złe w tym filmie: od drobnostek, takich jak fakt, że postać ojca jest tylko po to, aby w końcówce strzelić jeden monolog, a przez resztę opowieści jest zbędny – do poważnych przeszkadzaczy, takich jak fakt, że każda postać jest irytująca do bólu (głównie przez bezduszną, stereotypową reprezentację poszczególnych typów nastolatek, u podstaw której jest cały ocean gardzenia ludźmi – bez tego nie jest możliwe stworzenie takich osób na potrzeby filmu). Plus oczywiście na samym początku bohaterka mówi o tym, co powinna się nauczyć na koniec, więc po co się tego uczy, skoro to umie i wie? Nieważne, co tu jest dobrego? Animacja postaci, ich ruch. Pomijam dziwną decyzję, aby każdy miał tu usta Wallace’a albo Gromita (bo obok jest szczegółowa, komputerowa animacja), to jednak co chwila widziałem jakąś animację, która naprawdę była pomysłowa, ambitna i urocza.

PS. Jakbyście myśleli, że to film o akceptacji samego siebie czy coś, to ostatnia scena po napisach pokazuje tatę bohaterki tańczącego w ukryciu przed innymi. Także tego. Żarcik jest („hehe, stary macha dupą”) i twórców nadal nie interesuje, co faktycznie mówią takimi scenami.

PS2. Polski tytuł. Wiele dni zajęło mi dostrzeżenie, co tam jest tak naprawdę napisane.

2,5/5

Tylko 40 lat ("40 Years Young")

10 marca | Netflix

Niech będzie. Jest tu wystarczająco pozytywnej energii, bym zaakceptował ogólną skromność produkcji, brak pomysłów czy też brak historii.

Dwóch kucharzy bierze udział w konkursie kucharskim, gdy jeden z nich wchodzi w czwarty wiek, matka mu umiera, jego dziecko może nie być jego i w ogóle podupada na humorze, a drugi kucharz – jako najlepszy kolega – go pociesza.

Znajdą jakieś dwie koleżanki na tym konkursie, będzie trochę cimcirimcim, nie będą za bardzo myśleć o napięciu… I jakoś ten krótki film minie. Jest włoska energia, sympatyczni aktorzy, chemia między bohaterami, smaczne jedzenie na ekranie… Niby niewiele, ale końcówka jednak mnie przekonała. Sztuczne i życiowe kino jednocześnie.

Z minusem.

2/5

Pam i Tommy

9 marca | 8 odcinków śr. po 35 min | Disney+

W tym roku powstaje naprawdę dużo dziwnych scen z penisami.

Seks-taśma małżeństwa aktorki i perkusisty faktycznie istniała. Serial Pam i Tommy jest opisywany jako biograficzny dramat opisujący tamte wydarzenia, w oparciu o artykuł z 2014 roku, ale nie mogę tego określić jako biografii. Po prostu wydarzenia, ich wewnętrzna logika, zachowanie ludzkie – w to nie mogę uwierzyć. Ogólne tempo i zróżnicowanie treści serialu sprawia, że jest to całkiem zajmujący seans, ale nie oddający sprawiedliwości chyba żadnemu podjętemu tematowi.

Zaczynamy od majstra, który zostaje oszukany przez tytułowego Tommy’ego. Majster całe życie był uległy, dawał sobą pomiatać, a teraz postanawia… przygotować napad. Przez wiele dni śledzi tytułową parę, opracowuje godzinowy rozkład zajęć na ich posesji, co się kiedy dzieje. Kupuje sprzęt, przygotowuje wóz i naprawdę dokonuje włamania. Kradnie sejf, zawartość roznosi po lombardach – z wyjątkiem kasety, która okazuje się zawierać intymne nagrania pary. Jak na tym można zarobić? Cóż… Słyszeliście o World Wide Web?

Jakby to był film fabularny, to tak, to byłby interesujący zwrot akcji. Film biograficzny? W życiu nie uwierzę, żeby taki gamoń wykręcił taki numer. Takie rzeczy mają miejsce tylko w familijnych filmach z lat 90. oraz arcydziełach literatury światowej pióra Victora Hugo. Ogólnie to tytuł, który próbuje wielu rzeczy naraz, czasami robiąc coś godnego uznania, by później poszaleć. Pierwszy odcinek jest więc kreskówkowym heist movie, drugi z kolei skupia się na życiu osobistym Pameli i Tommy’ego – widzimy ich takimi, jakimi są, gdy przebywają razem, bez towarzystwa innych. Nie tworzą wtedy jednak pełnych postaci – po prostu ta sama osoba w jednej sytuacji jest dupkiem, w innej jest urocza. Możemy poczuć wobec niej sympatię, ale nie zrozumienie. Zresztą, Tommy w wykonaniu pana Sebastiana Stana to Jessie Pinkman, bardziej krzykliwy i bez głębi. I gada ze swoim penisem, który jest animowany komputerowo – najbardziej niekomfortowe tego typu sceny, jakie widziałem. Penis nie powinien się tak ruszać. Pomysłowe? Muszę przyznać, że tak.

W pewnym momencie twórcy mają ambicję ukazać drugą stronę – osób, których prywatność zostaje naruszona poprzez upublicznienie tych taśm. Szybko to zostaje zastąpione przez gadanie „jestem kobietą i dla nas to jest gorsze”, więc ciąg dalszy już wiadomo, jaki będzie. Twórcy przepychają pogląd, że kobietom jest gorzej – i chyba nie są świadomi, że przy okazji mówią coś innego: faceci nie mają prawa do swoich emocji. Muszą nauczyć się, że kobietom jest inaczej, jest gorzej (powtórzenia celowe), więc wycofują się, przepraszają, stawiają jej dobro ponad swoim z nadzieją, że w ten sposób sami będą szczęśliwi. Ale nie są. Finałowe 28 minut to ciąg różnych mężczyzn przepraszających różne kobiety. Próbują mówić na temat pornografii i gdzie zaczyna się naruszenie prywatności oraz hipokryzja, a gdzie jest ona bezbolesna. Ten temat zostaje zamknięty na prostym „na jedno udzieliłam zgody, na drugie nie”. I tyle. A ile jest tutaj wczesnego Internetu! Wspomniana taśma nie będzie mogła znaleźć dystrybutora, więc bohater spróbuje Internetu – tej dziwnej rzeczy podłączanej przez telefon. Pamiętam czasy, gdy Internet wchodził (do Polski, ale no) i przedstawienie tego w serialu jest przerysowane – trochę jednak się skręcałem, ilekroć ten temat wypływał, bo przedstawienie współczesnemu widzowi narodzin WWW jest zrealizowane tak, jakby dzisiejszy był idiotą. Albo tamtejszy nim był. „Ale jak to, wszystko tu jest? I tak po prostu można?… Łaaaał…”. Dajcie spokój.

Nawet jest tu próba skomentowania związków postępu technologicznego z pornografią – coś obecnego nadal, porno popularyzuje chociażby VR – ale to też nie znajduje satysfakcjonującego rozwinięcia, o zamknięciu nie wspominając. Ot, ciekawostka, bo twórcy trochę się tam hehe interesują. Naprawdę dużo tutaj się dzieje, twórcy rozwijają główny wątek w przeróżne strony. Na pewno udaje im się zbudować napięcie i realistycznie przedstawić wypłynięcie takiej seks-taśmy. Jest w obiegu i mamy tego świadomość, ale póki co nie znamy rozmiarów wydarzenia. Boimy się, że media się zainteresują, ale na razie tylko podziemie o tym wie… Jednak jak długo to potrwa? I czekamy. To na pewno nie jest wydarzenie, które ma miejsce z dnia na dzień – i za to ogromny plus. Doceniam też wielowątkowy obraz całości, szczególnie ilość empatii wobec ofiar. Może on jest dupkiem, może zasłużył na zemstę, ale w efekcie ranni są też inni, którzy na to nie zasługują. Jak to więc świadczy o innych? Zaskakujące koleje losu świetnie tutaj są przedstawione, a życie jest prawdziwie nieprzewidywalne. Do tego cała atrakcyjna otoczka tej produkcji – sama w sobie może być zaletą dla wielu widzów.

Bardziej wygłupianie się na interesujący temat, niż traktowanie go z godnością.

3/5

Undercurrent: The Disappearance of Kim Wall - miniserial

8 marca | 2 odcinki | HBO Max

Emocjonalny dokument. Dwie godziny do ściśnięcia w 10 minut licząc z przerwą na reklamę.

Sprawa jak z serialu kryminalnego, ale wydarzyła się naprawdę – szanowana dziennikarka zaginęła podczas pisania artykułu w 2017 roku. Później okazuje się, że została zamordowana, a słynny przedsiebiorca oraz wynalazca okazuje się być seryjnym mordercą. I tyle.

Co więc zajmuje tak dużo miejsca w dokumencie? Otóż przekonanie widza, że śmierć Kim Well była tragedią. Najwyraźniej nie wystarczy sama śmierć – narracja musi stać w miejscu, bo kolejna bliska osoba opowiada, że Kim Well była wspaniała i jej stracona przyszłość to tragedia. Zgoda, laurka poprawna, ale to wszystko. Brakuje budowania napięcia czy coś, od początku wszystko było zdradzone. Później tylko siedzimy 2 godziny, słuchając w kółko tego samego.

1/5

Czas porachunków ("A Day to Die")

4 marca | Prime Video

Mogłem się poczuć, jakbym był w uniwersum Ekipy i oglądał film Dramy. Cudownie złe kino.

Drama gra najlepszego człowieka z pistoletem na świecie, który zabija pomocnika gangstera. Ten gangster mówi: „teraz masz u mnie dług, bo ten pomocnik robił dla mnie masę kasy. Masz czas do wieczora, żeby dać mi 658 tryliardów dolarów. Tu je zdobędziesz, nara”, więc Drama zbiera swoich kumpli z przeszłości i robią napad. Bruce Willis gra polityka, który okaże się szefem wszystkich – zarówno gangsterów jak i żołnierzy. Głębokie, ale fabularnie spełnia swoją funkcję – gdy na koniec żołnierze i gangsterzy orientują się, że byli tylko jego pionkami, więc łączą siły, to wtedy nawet pojawiły się emocje podczas oglądania.

Znaczy, takie właściwe emocje, bo budżetowość tego filmu głównie wywołuje rozbawienie. Dialogi to komedia sama w sobie, ale trupy strzelające konfetti symulującym krew to już przegięcie. A jak broń strzela, to ktoś po prostu mruga chyba latarką, że niby wystrzał tak rozświetlił otoczenie. Krótko mówiąc: jest źle. Nadal bardziej kompetentne kino od „Birdemic”, ale to w sumie ta sama dzielnica. Zabawa z seansu podobna, jak wiecie, na co idziecie.

Trochę w sumie szkoda, że Drama jest słabym aktorem – chociaż wszyscy tutaj wychodzą źle. Frank Grillo to przecież kozak, wiemy o tym, a w tym filmie jak trzyma ten plastikowy karabinek, to pewnie nawet mój pluszowy miś mógłby go zabić śmiechem. Bruce Willis to wiadomo, ma pozwolenie kinomanów po tegorocznym coming-oucie, Drama to Drama – więcej od niego nie chcemy – ale pan Frank? Skoro on nie imponował, to może dla Dramy też jest szansa w przyszłości?

3/5

Fresh

4 marca | Hulu

Ten film jest najlepszy, gdy oglądacie go ze swoją kobietą. Taką, która nie ogląda za dużo filmów. Nabieracie ją, że to romans, a potem bardziej skupiacie się na jej reakcjach niż samym filmie.

Jeden z tych śmiesznych przykładów, gdy podanie gatunku spoileruje film. Na RYM wiedzą, że istnieją inne określenia poza wojennym, dramatem, kryminałem i komedią. I jest tam teraz zamieszanie, czy powinni takie rzeczy zdradzać. Dyskusja nie milknie, ale i bez tego podczas seansu czujemy, że coś jest nie tak. Dziewczyna spotyka chłopaka, chłopak okazuje się maczać szalik w jedzeniu, dziewczyna daje sobie spokój z randkami… Ale niemal od razu, podczas zakupów, spotyka chłopa, który jest atrakcyjny. I wraca do randkowania.

Wstęp w tym filmie trwa 33 minuty. Dopiero po tym czasie widzimy kartę tytułową: FRESH. Wtedy zaczynamy być wystawieni na rzeczy z innego świata, wywołujące nasz niepokój, dyskomfort, może nawet odruchy wymiotne… Ale chyba tylko wtedy, gdy nie mieliście do czynienia z takimi produkcjami. Wtedy pewnie napiszecie po seansie, że to obrzydliwe, szalone kino. Festiwalowi kinomani raczej będą narzekać na brak przypraw w tym gulaszu.

Bo i tempo opada naprawdę mocno po tych 33 minutach. Fabuła, historia, wszystko – nagle się zatrzymuje. Stoimy w miejscu. Atmosfera też jakoś opada. Wiemy wszystko i nie ma już niespodzianek. Twórcy nie mają też za bardzo pomysłu na rozwój opowieści. Nie ma tu już żadnych zaskoczeń (a jeśli zerknęliście na gatunek, to w ogóle w całym filmie), zwrotów akcji, twórców podejmujących ryzyko. Aktywnie podczas seansu widziałem momenty, gdy można było coś zmienić, ale scenarzysta wolał trzymać się bezpiecznej wersji tego wszystkiego. Był nawet moment, gdy śmierć głównej bohaterki miałaby sens z punktu widzenia fabularnego, ale nic takiego nie zrobiono. Wszystko tu jest zachowawcze i grzeczne tak naprawdę. Finał nie przyniósł mi tak naprawdę większej satysfakcji.

I co z tego wynika? Że jak na randce chłop ci mówi, że nie je mięsa, to musisz od niego spierdalać?

PS. Dobra, nieważne, plakat od twórców zdradza główny zwrot fabularny xD

4/5

Lucy i Desi

4 marca | Amazon Prime

Tytułowy duet to Lucille Ball i Desi Arnaz, czyli małżeństwo w prawdziwym oraz ekranowym życiu, gdy występowali w pierwszym prawdziwym serialu telewizyjnym: I Love Lucy z 1951 roku. Jej nikt nie dawał żadnych szans i nawet nie myślał, że ma talent komediowy, tułała się po filmach klasy B. On był uchodźcą z Kuby i nadał ludziom z tych stron w popkulturze klasy. Ona była gwiazdą, on producentem. Razem stworzyli nie tylko klasykę gatunku, ale też cały system stojący za powstawaniem seriali, które oglądamy do dzisiaj. On pokazał, że Kuba może mieć klasę. Ona pokazała, że kobiety mogą być zabawne – była jedną z pierwszych, która nie bała się źle wyglądać przed kamerą, zakładać dziwne stroje, mieć sztuczne zęby czy być wysmarowana czymś. Nie bała się fizycznego, ponadczasowego humoru. Nawet oglądając współczesne seriale widzę tam Lucy, tylko różnica polega na tym, że obecnie nie idą z tym na całość. Nie są gotowi albo nie umieją na takie zaangażowanie. To wtedy też wymyślili nagrywanie na filmie (dla jakości), przed żywą publicznością (bo Lucille lepiej sobie radziła przed taką), nagrywając całość od razu i tylko raz (dla oszczędności).

To uczciwy dokument o dążeniu do czegoś. Pokazuje, ile pracy stoi za sukcesem i ile dzieje się poza naszym postrzeganiem, szczególnie z dzisiejszej perspektywy, prostego sitcomu. Czuję się zainspirowany.

Nawet się wzruszyłem, gdy na końcu umierali i wyznawali sobie miłość. I Love Lucy nigdy nie było tylko tytułem.

5/5

The Boys Presents: Diabolical - miniserial

4 marca | 8 odcinków po 13 min | Amazon Prime

Antologiczny serial, gdzie każdy odcinek jest samodzielną historią, osadzoną w świecie The Boys – w którym to superbohaterowie powstają w skutek eksperymentów o nieprzewidzianych skutkach, aby później pracować dla korporacji, gdzie ważniejszy jest wizerunek niż faktyczna pomoc ludzkości.

Każdy odcinek podejmuje inny aspekt tego świata, pozwalając sobie na sporą swobodę – zawsze jest tu jakiś poważny temat ujęty w lekki sposób, z humorem i masą brutalności. Odcinki trzymają równy poziom – w mojej opinii, w Internecie jeden odstaje od reszty, ale to na nim śmiałem się najmocniej (gdy The Deep zobaczył, jak Kyle używa swojej mocy – jego mina!), dzieląc się przy tym zasadniczo na dwie grupy: te bardziej banalne i te mniej, ale te najlepsze odcinki znajdują się w obu. Na przykład odcinek o sierotach porzuconych przez rodziców, gdy ich dzieci okazały się mieć bezużyteczne moce. Otóż te sieroty postanawiają się zemścić na rodzicach – i to robią. Cały odcinek. Proste, nieskomplikowane, można wręcz rzec: banalne – ale jednak jest ten ważny temat, życiowy ból, masa smaczków (wokale Morty’ego czy Kevina Smitha) oraz straszna ilość przemocy.

Właśnie, przemoc. Nawet nie wiecie, ile tutaj jest dziur w brzuchach. I pokazania tej dziury na wylot, z tłem za postacią, które wyraźnie widać. I wszystko cieknie, aż cały człowiek upada martwy. Tego właśnie potrzebowałem.

W takich odcinkach więc prostota mi nie przeszkadzała. Obok jednak są odcinki takie jak ten z nowotworem: babcia umiera w szpitalu. Tutaj nie ma żadnego zaskoczenia: wiadomo, że jej mąż wsadzi w nią Compound V i wynikną z tego kłopoty. Przy tym to nadal bardzo emocjonalny i rzewny odcinek, ale jednak idący na łatwiznę na początku. Nie przeszkadzało mi to jakoś bardzo, po prostu muszę przyznać, że tak to wygląda.

Ogólnie ten miniserial robi dobrą robotę: rozbudowuje świat The Boys i pozwala mi w niego bardziej uwierzyć, dostrzec jego rozmiar i potencjał, dostarczając przy okazji masę specyficznej rozrywki i jeden z najlepszych odcinków roku (Laser Baby’s Day Out). Wiem, że w ten sposób bardziej zachęca do sięgnięcia po komiks niż główny serial, ale ja nie mam z tym problemu. Sztuka to sztuka.

5/5

The Batman

4 marca

Zawsze jestem w nastroju na mroczną opowieść z Batmanem – kryminał z morderstwami, zagadką, śledztwem oraz wyzwaniem dla charakteru, któremu tylko on może podołać. Szkoda, że tak rzadko to się udaje, ale tym razem taki właśnie film dostajemy.

Film z 2022 roku nie jest kontynuacją żadnego dotychczasowego filmu o Batmanie, nie jest też adaptacją bezpośrednią. To oryginalna historia, gdzie Mroczny Rycerz dopiero zaczyna swoją przygodę z kostiumem i jeszcze nie do końca rozumie swoją misję i metody, jakimi chce się posługiwać. Jeszcze można mu spuścić manto, jeszcze popełnia błędy, jeszcze jest zagubiony i niepewny, ukrywając to wszystko pod zasłoną milczenia oraz zbywania wszystkich w swoim pobliżu. Troszczy się o miasto, chce walczyć i wie, że noc i mrok jest jego sprzymierzeńcem – czy jednak jego działania mają sens, czy przynoszą spodziewany skutek? Na te i inne pytania odpowiedzi szukamy podczas rozwiązywania sprawy morderstw – wiemy, że sprawcą jest Człowiek Zagadka. Nie wiemy tylko, gdzie jest i dlaczego ich zabija.

To w zasadzie kryminał z seryjnym mordercą, gdzie policji pomaga superbohater. Atmosfery i klimatu nie można tej produkcji odmówić – jest posępna i twarda – ale sama historia nie jest wystarczająco atrakcyjna. Śledztwo nie jest zbyt angażujące – kolejne kroki podejmowane przez bohatera są raczej rwane niż spójne – a tożsamość mordercy i tak jest znana. Prawdziwa akcja rozgrywa się tutaj na poziomie osobistym – pod spodem, gdzie Bruce Wayne szuka jeszcze swojej drogi. To historia przede wszystkim dla ludzi, którzy nie mogą zrozumieć, czemu Batman nie zabija – albo jeszcze się nad tym nie zastanawiali. To opowieść silnie osadzona w realistycznym świecie, gdzie Batman jest po prostu dziwny: sama jego obecność w pomieszczeniu jest krępująca i niezręczna, gdy stoi w kostiumie z peleryną. Narracja wielokrotnie stawia znak równości między nim i jego antagonistami – już pierwsza scena, w której morderca obserwuje swoją ofiarę, jest zrealizowana identycznie do późniejszej, w której nasz bohater kogoś śledzi. Protagonista chce inspirować i pomagać, stać się symbolem, wyczyścić miasto z brudu i zła – w praktyce rzeczywistość pokazuje, że jego podopieczni nie umieją odróżnić Batmana od jego przeciwników. Policja ma z nim na pieńku i będzie tylko gorzej – a zwykli ludzie, nawet jeśli też domagają się sprawiedliwości, wcale nie chcą wtedy popierać Mrocznego Rycerza.

I w końcu to nie jest historia, gdzie wystarczy obić ryj kilku przestępców. W tym świecie zło roi się między ludźmi u władzy: korupcja, mycie rąk sobie nawzajem, brak sprawiedliwości ze strony tych, którzy powinni ją zapewnić. I przestępcy też to widzą, chcą z tym walczyć! Co w tej sytuacji ma zrobić Batman? Nic nie robić? Pomóc? A może ma stanąć w obronie skorumpowanych policjantów i sędziów, uchronić ich przed Edwardem Nigmą (w tej wersji inaczej się zwie)? To tego rodzaju historia: Batman jest dziwakiem i przestępcą, a jego działania wywołują szkody. Nie ma tu inwazji z kosmosu albo zagrożenia, które sam sprowadził na niewinnych – tutaj mamy historię dla dorosłych ludzi, w której wszyscy wykorzystują się nawzajem, kłamią, nikomu nie można ufać, a walka jest bezużyteczna. A jednak Batman nadal walczy.

Realizacyjnie ten film ma mnóstwo zalet – aktorstwo, muzyka, zdjęcia, wizualia! Jest tu scena pod koniec, gdy Batman wyłania się z wody – gwarantuję, że to już teraz jest jednym z najbardziej ikonicznych obrazów tego roku. Scena, która wyląduje na niejednej ścianie. Michael Giacchino tworzy liczne aranżacje dla głównego motywu, który w połączeniu z obrazem wywołuje dreszcze: to jest muzyka, która zapowiada gniew. Paul Dano wykorzystuje każdą sekundę, aby stworzyć niezapomniane wrażenie na odbiorcy – znalazł sposób, abym siedział jak na szpilkach, słuchając każdego jego słowa w monologu wywracającym mocno świat Bruce’a Wayne’a. I w końcu sam Robert Pattinson – Batman dosłownie kilku słów, któremu brakuje sił. Pełen agresji, zły człowiek, który musiał dorastać bez wskazówek i pomocy, odrzucony przez wszystkich i przyjmujący to całym sobą. Gdy Selina z nim filtruje, to nie wie, jak zareagować. Nawet pomimo całego bagażu, jaki niesie ze sobą ten świat, w którym każdy chce każdego wykorzystać. Catwoman zresztą też jest wspaniała – uwodzicielska, ale z własną misją: czasami to oznacza, że zrobi coś niewłaściwego. Innym razem, jak będzie to jej na rękę, zrobić coś słusznego. Jej cel zawsze jest właściwy, droga do niego jaka tylko będzie. Twórcy naprawdę rozumieją ten świat i każdą z licznych postaci, jakie zaprosili na ekran.

Ponadto jakieś milion detali, które uprzyjemniają seans, są niesamowite w jakiś sposób i pokazują ilość pracy włożoną w ten film, który daje naprawdę mnóstwo, dając fundament pod serię filmów o Batmanie, jakie chcę oglądać w przyszłości. To, Mroczny Rycerz oraz Maska Fantoma. Oraz liczne odcinki seriali i gra Arkham Knight. Na takie produkcje – i takie zrozumienie – właśnie Batman zasługuje. Dziękuję.

4/5

Jak przeżyć w raju: Opowieść rodzinna

3 marca | Netflix

Dokumenty przyrodnicze kojarzą mnie się głównie z perełkami wizualnymi od BBC, jak Planet Earth. Na poziomie merytorycznym to trochę portal plotkarski, bo skupiający się niemal wyłącznie na pokazaniu seksu i jak jedzą się nawzajem, ale za to wygląda przepięknie. Nawet jeśli człowiek niczego się z tego nie uczy.

Opowieść rodzinna to obraz dalece mniej zachwycający wizualnie (chociaż stosuje podobne zabiegi do celów narracyjnych i emocjonalnych), za to jest bardziej dokumentem. Pokazuje pustynię Kalahari jako dom dla wielu różnych gatunków zwierząt, żyjących obok siebie, tworzących pewien system. Jak sobie radzą poprzez zmiany klimatu i pór roku, co poświęcają i w jaki sposób są w stanie przetrwać. To ciężka opowieść, o ciężarnych lwicach bez pokarmu dojadających padlinę, albo osobnikach zbyt starych, aby zasłużyć na miejsce w stadzie.

Natura jest piękna i ciężka. Ten dokument sprawia wrażenie, że przedstawia to w uczciwy sposób.

1/5

Wyjazd na weekend ("The Weekend Away")

3 marca | Netflix

Śmieszny ten kryminał, bohaterka zabiła więcej ludzi od mordercy.

Chorwacja i dwie anglojęzyczne przyjaciółki na wakacjach. Jedna urodziła i od roku nie miała seksu z mężem (to ważne). Druga rucha wszystko, co nie jest nabite kolcami (raz spróbowała i woli bez kolców). Wakacje polegają na piciu alkoholu (tak, jedna z nich karmi piersią). Druga namawia pierwszą, że raz w dupę to nie zdrada. Pierwsza budzi się następnego dnia z dziurą w pamięci i szuka koleżanki, która później okaże się martwa. Wcześniej jeszcze miała seks z mężem pierwszej, bo na tym polega przyjaźń. Kto ją zabił?

Jak na dłoni widać, że to jest film o kobiecej sile i wspólnocie damskiej w świecie, gdzie faceci tylko ignorują problemy przeciwnej płci – tylko dlatego, że są inne. Do tego zdradzają, mamią, okłamują, biją, narkotyzują. Nawet taksówkarz będzie mieć związek z organizacją handlu ludźmi, ale to nie jest opowieść o strachu przed wakacjami w obcym, egzotycznym kraju i niebezpieczeństwie wynikającym z przygodnego seksu. Tutaj niebezpieczeństwem i wrogiem są mężczyźni – całkowicie w przeciwienstwie do tego, co naprawdę wynika z samej historii, ale to już inna sprawa.

To poważny obraz, gdzie fabuła jest skąpa, zwroty akcji są absurdalne, bohaterka przez przypadek zabija więcej ludzi od mordercy, który zresztą też zabił przypadkiem. Fabuła zaczyna się w połowie seansu i nie ma tutaj wyraźnego łącznika między nią i śledztwem, więc brakuje też dynamiki.

Męczyłem się, potem się śmiałem z rezygnacji. A potem film się skończył i ledwo minęła godzina, więc dopisali absurdalny finał. Wzorowy gniot.

3/5

Gaming Wall Street - miniserial

3 marca | 2 odcinki | HBO Max

Ta, miniserial. Dwa odcinki po 55 minut, no bo nie wiecie. Ja też nie.

Tytuł w pewnym stopniu dokumentalny, skupiony wokół afery z 2021 roku, związanej z akcjami GameStopu. Prezentuje ważną historię ze względną przejrzystością, wykorzystując ją do celów aktywistycznych, propagowania płytkich, banalnych haseł w stylu „Musimy coś z tym zrobić” albo „Są nas miliony, mamy siłę!”. Język tej produkcji jest w mniejszym stopniu oparty o fakty czy relację, a w większym na wygłaszaniu opinii ekspertów – ekspertów, czyli też hobbystów oraz szeroko pojętych osób zaangażowanych – bez rozróżnienia opinii od faktów, są prezentowane w ten sam sposób. Montażysta dostał wytyczne, żeby żadne ujęcie nie trwało powyżej 3 sekund, ponadto wszystko ma być przedzielone gifem, memem, zbliżeniem na jakiś nagłówek z podkreślonym słowem lub dwoma, tudzież inną animacją z Messengera.

Temat zasługuje na omówienie. Gaming Wall Street robi to, ale jest bardziej zainteresowana innymi aspektami, niż przekazaniem wiedzy. To tytuł motywujący, aspirujący, nagrzewający do czegoś. Nie bardzo wiedzą, do czego chcą nagrzewać, ale robią to. Nagrzewają do „zrobienia czegoś”. Z tym. Produkcja kończy się na powiedzeniu: „To dopiero początek”. Nie powiedzieli, dlaczego.

3/5

Walka z lodem ("Against the Ice")

2 marca | Netflix

Początek XX wieku, Grenlandia. Mróz, marne życie i w ogóle, tylko najtwardsi przetrwają – i to nie wszyscy. Zabij albo zgiń, tu nie ma innych scenariuszy. W ciągu pierwszych kilku minutach filmu widzimy powrót z bardzo niebezpiecznej wyprawy: jej uczestnikowi trzeba odciąć odmrożone palce. Przytrzymują chłopa na stole, leją mu alkohol w twarz, przykładają obcęgi do palca, słyszymy taki leciutki krzyk i koniec sceny. Więc dosyć szybko zyskujemy pewność, jakiego typu będzie to tytuł. Nie potrzebujemy nawet późniejszego rozwinięcia akcji, jak mechanik decyduje się na niebezpieczną podróż, na którą nawet twardziele się nie piszą. W końcu przetrwać w okolicy bieguna to dosyć prosta i oczywista kwestia, trzeba tylko zacisnąć zęby i się nie poddawać.

Ponoć to oparte o prawdziwe wydarzenia. Film zrobił wiele, abym w to wątpił. Przeżycie jest banalne, wewnętrzne radzenie sobie z problemami jest w zasadzie nieobecne, wszelką głębię nadrabiają aktorzy oraz motyw halucynacji. Bohaterom brakuje też inteligencji, a fabularnie oglądamy historię ludzi, którzy szukali wieży z kamieni i jej zawartości. A jak ją znaleźli, to schowali tę zawartość w innej wieży z kamieni, żeby film był dłuższy. Mamy też zbiegi okoliczności, jak schowanie broni palnej tuż przed atakiem niedźwiedzia. Dobrze, że wystarczyło głośniej pierdnąć, to miś uciekł i po strachu. To film dla widzów o bardzo słabych nerwach.

Na pewno szanuję aktorów i fakt kręcenia w plenerze, z prawdziwymi psami, na prawdziwym śniegu. Fajnie jest sobie przypomnieć o zagrożeniu, jakie niesie natura, oraz zobaczyć historię o wierze w ludzką zdolność do przetrwania, ale można to zrobić z innym filmem. Doceniam też ironiczny komentarz o Titanicu.

Osobiście czuję jednak w pewnym stopniu niepokój („anxiaity” jest lepszym słowem), ilekroć oglądam takie kino o przetrwaniu (w tym kataklizmu, katastrofy). Tutaj nic takiego nie czułem, a to chyba… dobrze? Niedobrze? Dobrze?