Kwiecień 2022
Chcę obejrzeć wszystko z 2022 roku. Jedziemy dalej...
Burial
Kwiecień | Mubi
Siostra Czarnobyla się rozbiera. Fenomenalny dokument w treści jak i formie.
Elektrownia o podobnej mocy do Czarnobyla, siostra na poziomie konstrukcji, tylko znajduje się na Litwie, gdzie rząd zgodził się ją wyłączyć, rozłożyć, pogrzebać. Ten dokument nie tylko zgłębia temat, ale jeszcze zapuszcza się z kamerą do tego miejsca, budując obraz elektrowni jako miejsca z innego wszechświata, wymiaru, coś nieludzkiego. Bardzo rzadko widzimy w ogóle coś poza pustymi pomieszczeniami, a gdy jakaś maszyna działa i ktoś nią steruje, jest to widok… Niezwykły. Przez ten seans naprawdę byłem pod wrażeniem samego faktu, że takie miejsca istnieją, są możliwe do zbudowania, że to wszystko może działać… Nikt nie mówi, informacje są podawane za pomocą tekstu na środku ekranu – ale to wszystko po prostu pasuje do siebie, do przekazu. Edukacja wydaje się tutaj odbywać za pomocą napisów na ścianie, zapisków ku potomności, echa przeszłości. Jakby kamera przekraczała czas, w jednej sekundzie starała się objąć ogrom tego obiektu – na tę jedną symboliczną sekundę przed pogrzebaniem. Ostatni rzut oka – nie tylko po to, by powspominać i udokumentować miejsce po raz ostatni, nie tylko po to, by oddać hołd jego osiągnięciom – w końcu rozebranie tego i zmumifikowanie na tysiące lat też wymaga nie lada techniki – ale też temu, że taki cud techniki jest po prostu oddawany na wysypisko. Żeby nie ryzykować. To prawdziwie dojrzała i szlachetna decyzja, której dokument z każdej strony oddaje cześć. Nauka z historii Czarnobyla została wyciągnięta i przekazana dalej.
Kuntilanak 3
30 kwietnia | Prime Video
Przypadek Avatara: Last Airbender, tylko bez Shyamalana. Za to naprawdę fajne momenty horrorowe.
Trójka w nazwie nie oznacza trzeciej części, a raczej trzecią opowieść o mitycznym stworze faktycznie istniejącym w mitologii Indonezji. Poprzednie filmy o tym tytule mają inne fabuły, ta opowiada o szkole dla dzieci z magicznymi właściwościami. Tyle mogę wam napisać, bo dalej straciłem zainteresowanie. Generalnie jest to film dla dzieci, bohaterowie są młodociani, wrogami są dorośli i trzeba ich wykiwać. Tylko w normalnych filmach wykiwanie jest szybkie, tak tutaj przeciąga się w nieskończoność, jest coraz bardziej żałosne i trudne w oglądaniu. Dzieci się skradają, dorosły ich nakrywa: „Co tu robicie o tej porze? Możecie w ogóle tu być?”, więc młodzi mówią: „Eeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeee (4 minuty później) eeeeeewiście, że możemy, jak inaczej byśmy się tu znaleźli”. I muszą udowodnić, że mają magiczne zdolności, chociaż ich nie mają. I dorosły ich obserwuje z poważną na 1000% twarzą, mówiącą: „Jeden zły ruch i was zjem”, gdy dzieci robią znowu: „eeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeee”. Jeden dostrzega kawałek lustra na podłodze i mówi: Oczywiście, że mam zdolności. Stanę teraz tyłem do kolegi i będę mówił, co on robi. Unosi ręce. I je opuszcza”. A dorosły: „O k****, zajebiste. A ten drugi, co umie?”. „Jestem telepatą, czytam myśli kolegi.”. Słowo daję, to trwa z 10 minut.
Na dodatek wszystkie „magiczne sztuczki” pochodzą wprost z filmowej adaptacji Avatara, czyli 40 ruchów i dużo krzyku, by zrobić coś, co w ogóle nie robi wrażenia. Puszka leci na podłogę, ale dziecko łapie je telekinezą i odstawia na miejsce, co trwa jakieś pół godziny. W tym czasie oglądamy, jak puszka wolno się przesuwa, a dziecko patrzy intensywnie. A pozostałe dzieci mają otwarte usta.
Co się udało? Elementy straszące. Jak na film dla dzieci, to stwór i sekwencje z nim są wyjęte z pełnoprawnego, poważnego horroru dla dorosłych. Dziwne połączenie.
Film jako całość nie daje rady zainteresować czymkolwiek, bawi nieudolnością i śmieszy tam, gdzie nikt nie planował, że odbiorca będzie rechotać, ale ma jedną, solidną zaletę. Nie sprawia ona, że to film warty zobaczenia, ale ratuje ona całość od najniższej oceny.
Rumspringa
29 kwietnia | Netflix
Gość znajduje przyjaciela. Jak się przebrnie przez niezręczny początek, to potem jest już całkiem miło…
Amisz jedzie na coś w stylu lekcji życia – opuszcza swoje domostwo i wyrusza na Berlin, gdzie zamiast być odebranym przez swoich ziomków, to w skutek męczących i żenujących zbiegów okoliczności trafi do innego świata: alkoholu, seksu, marzeń życiowych i kwestionowania wszystkiego, w co wierzył do tej pory. I chociaż z początku trudno uwierzyć w zachowanie bohaterów, że faktycznie bohater znajduje przez przypadek przyjaciela darzącego go autentyczną sympatią, to gdzieś tak od połowy już w to wierzyłem. A przynajmniej mi to wystarczało – to naiwny, banalny tytuł z lekkim poczuciem humoru, ale gdy tak sobie siedziało dwóch facetów na polanie, piło piwo i jeden drugiemu na swój sposób pomagał, to jednak nie czułem niechęci do tej produkcji. Są w tej produkcji jakieś wartości, szczerość i frajda.
Sama kultura Amiszów nie jest przedstawiona z szacunkiem – w jednej minucie mówi, że czegoś mu nie wolno, w drugiej już to robi. To z całą pewnością nie jest przedstawiciel społeczności, która szła na wojnę z rządem o każdy detal. To w zasadzie przykład osoby z niedzisiejszymi wierzeniami – na różne sposoby. Np. wierzy, że miejsce kobiety jest w kuchni czy coś w tym stylu, a my widzimy, jak uczy się, że to nie jest właściwy tok rozumowania. Tylko do tego był twórcom potrzebny Amisz.
Krasz ("Crush")
29 kwietnia | Disney+
Standardowy uproszczony film o nastolatkach, pierwszym pocałunku i pierwszym związku.
Ładny film z ładnymi aktorkami w liceum z filmów. Jak 20 lat temu oglądałem takie filmy, to nie miałem z nimi problemów, więc teraz za bardzo nie ma nad czym się pochylać. Marne, obojętne kino, ale swój urok ma.
Jedna uwaga jest taka, że scenarzysta próbuje żartować, nie mając poczucia humoru. Np. bohaterka bez żadnych dowodów bohaterka jest oskarżona o wandalizm. I za karę jest przyłączona do drużyny lekkoatletycznej, nie mając żadnego doświadczenia sportowego. I tam próbuje różnych rzeczy po raz pierwszy, robi z siebie pośmiewisko i się śmieją – wszystko maksymalnie łagodne i nikt nie chowa urazy, ale jednak… To jest bezduszne. I głupie. A twórcy chyba myślą, że to jest zabawne, tylko trzeba więcej pracy włożyć w takie sceny, by osiągnąć komedię. No cóż.
La Octava Cláusula
29 kwietnia | Amazon Prime
Dzisiaj się nauczyliśmy, żeby nigdy nie mieć kontaktu z kobietami. Dobry film.
Gość budzi się koło swojej rannej żony i zawozi ją do szpitala. Policja go przesłuchuje, a my w retrospekcjach dowiadujemy się, co się stało: nakrył swoją ukochaną, jak go zdradza z najlepszym przyjacielem. Ma dowody, konfrontuje z nimi sytuację i zawiera ugodę, gdy w tym czasie do ich domu przybywa niespodziewany gość…
Miałem ochotę wyłączyć gdzieś po 10 minutach, a z czasem było tylko gorzej. Problemem jest oczywiście skąpa fabuła niedorzecznie rozciągnięta do 80 minut – krótki czas trwania ciągnie się niebotycznie. Gorzej, że cały filmowy dialog na temat zdrady czy relacji damsko-męskich jest głupi, a na dodatek słyszeliśmy go już nie raz. Twórcy nie dodają od siebie wiele: „zaniedbywałeś mnie, dlatego zdradziłam”, mąż jej odpowiada: „Nic mnie to nie obchodzi” i władza, które wierzy kobietom na pierwszym miejscu, tworząc teorie, które mają do tego pasować. Wszystko zrealizowane w sztuczny – i tym samym, frustrujący – sposób. Zachowanie bohaterów jest absurdalne, zbiegi okoliczności przeszkadzają, finał jest spodziewany, a ja chciałem tylko dobić do końca filmu, który gloryfikuje manipulowanie ludźmi i rzeczywistością w imię osiągnięcia gorzkiego zakończenia. Jesteś ofiarą i masz dowody, ale i tak wyjdziesz z tego na kolanach. Twórcy poznawali sprawę Depp vs Heard z memów, a nie faktycznej rozprawy w sądzie.
Przynajmniej meksykańscy aktorzy są ładni. Ich domy też. A język brzmi miło dla ucha.
Kulawe konie - sezon I ("Slow Horses")
29 kwietnia | 6 odcinków po 50 min | AppleTV
Zapowiedź tej produkcji jest myląca: nastawiłem się po niej na głupkowaty tytuł, a już pierwsza scena pokazała, że to poważny seans będzie. Po prostu obok tego jest dosyć cyniczna wymowa całości, kumulująca się przede wszystkim w postaci granej przez Gary’ego Oldmana, będącego w stanie kpić ze wszystkiego, wyrecytować obelgę za obelgą w stronę dosłownie każdego, bawiąc nas tym samym niemiłosiernie.
Wracając do pierwszej sceny: oto agent na lotnisku próbuje zidentyfikować zamachowca. Dynamiczna, mięsista sekwencja, z bohaterem w ciągłym ruchu i napięciem sięgającym zenitu. To naprawdę przypominało mi chwilami sceny z Casino Royale, tylko no wiecie: CR to arcydzieło, a SH zrealizowało po prostu bardzo dobrze scenę akcji. Kontynuując: agent zawodzi i zostaje odesłany do tytułowych Kulawych Koni, szpiegów drugiej kategorii. Nasz bohater chce udowodnić swoją wartość, więc angażuje się w sprawę porwania muzułmanina przez radykalną grupę planującą egzekucję Islamisty. Olivia Cook gra agentkę, która dostała zadanie pilnowania protagonisty, a Gary Oldman szefa Kulawych Koni, który tylko chce, aby jego podwładni nic nie robili, bo wtedy przynajmniej nie trzeba po nich sprzątać.
To szybki serial. Dramaturgia natychmiast się zawiązuje i czas akcji większość odcinków jest umieszczony w ciągu jednej nocy. Bohaterowie wcześnie muszą polegać tylko na sobie samych, stawiając czoła nie tylko radykalnym białasom, ale też policji czy właściwym szpiegom, którzy z kolei trzymają się zasady, że szef wie lepiej, więc wypełniają rozkazy i tylko tyle ich interesuje. W temacie głębi to raczej wszystko, poza tym otrzymujemy solidną opowieść szpiegowską, która wciąga, bawi, zaskakuje oraz dostarcza sporo satysfakcji. Twórcom udaje się opowiedzieć historię, gdzie z jednej strony bohaterowie osiągają sukces, ale też wymowa jest gorzka: sukces przypisany jest komuś innemu, prawda w całości nie wychodzi na jaw, a Gary Oldman gasi skutecznie entuzjazm wszystkich zainteresowanych i każe im wypierdalać. Kocham tę postać.
Poziom realizmu raczej uchodzi w połowie seansu, ale ta produkcja nadal ma „to coś”, co sprawia, że z ekscytacją powitałem wieść o ciągu dalszym. „To coś”, czyli poczucie, że te sześć odcinków to zaledwie początek pięknej przygody. Wszystkie tajemnice dopiero przed nami…
– Nie żyje?
– Z jego poziomem IQ nie łatwo to stwierdzić.
Pachinko - sezon I
29 kwietnia | 8 odcinków | AppleTV
Nowa telenowela wysokobudżetowa. Lubię takie produkcje.
Losy rodzin Koreańskich w XX wieku. Kilka pokoleń, sięgające czasów pierwszej wojny aż po współczesność. Ktoś jest młody i piękny, podejmuje ważne decyzje, by w następnej scenie ze swoim wnukiem cieszyć się starością – albo chociaż stawiać czoła nowemu dniu pomimo wieku emerytalnego. Płaszczyzny czasowe są luźne, a wątków i poszczególnych bohaterów jest całkiem dużo. Twórcy zrobili wiele, aby zachować przejrzystość narracji i klarowność fabularną, ale ze strony widza też jest wymagane skupienie. Nie jest za to wymagana znajomość historii Korei i jej krwawych relacji z Japonią, twórcy dobrze wyjaśniają szerszy obraz (chociażby trzęsienie ziemi z 1923 roku) – oczywiście warto poczytać o czasach, gdy była tylko jedna Korea.
W przeszłości dziewczyna zachodzi w ciążę – ojciec dziecka okazuje się mieć żonę z powodów biznesowych i troje innych dzieci, dlatego małżeństwo odpada, ale zapewni jej byt z miłości. Ona odrzuca łatwe życie i decyduje się być z kimś innym. W teraźniejszości młody biznesmen próbuje przekonać starą kobietę do sprzedaży swojej działki, aby móc tam coś zbudować. To tego typu historie, u podstaw dosyć proste i znajome: miłość, dzieci, zakładanie rodzin, przetrwanie. Na głębszym poziomie chodzi w nich przede wszystkim o dzieci przepraszające rodziców (lub czujących winę za) dorastanie w lepszych czasach, lepszych warunkach. O przekazywaniu ciężaru swojego życia następnym pokoleniom. Buncie wobec takiego porządku rzeczy. I trzymaniu bólu dla siebie, ale też szukania tego balansu, pomiędzy wyciąganiem wniosków z tego, co było, bez życia tym w teraźniejszości. W końcu warto mieć świadomość, że dzisiejsze podstawy trzy pokolenia temu były luksusem – a niektóre nawet jeszcze bliżej. Woda w kranie?
Osobiście takie produkcje nazywam telenowelami. Budżet jest solidny, zadbanie o szczegóły godne pochwały, aktorstwo i powaga w podejściu do realizacji wywołuje dumę przy oglądaniu. Jakby co, Mad Mena też nazywam telenowelą, ale w Pachinko jest jednak bardziej współczesny sposób na pokazanie kultury czasów przeszłych. Oglądałem z przyjemnością i cieszę się, że wyjdzie drugi sezon, biorący więcej z książki, na podstawie której został powołany do życia. Dobry seans z bardzo małą ilością taniego dramatyzmu – w zasadzie dopiero na koniec z tym przesadzili (dziecko wyrywa się matce, a ona biegnie jak najwolniej za nim, gdy mały woła swojego ojca), ale to czysto subiektywna uwaga. Fani płakali na tych sekwencjach, więc to chyba część takich produkcji.
PS. Czołówka to jawna zżyna ze ślubu w The Office US. Nawet mi to nie przeszkadza. To i końcówka czwartego odcinka, takie to dobre!
PS2. Napisy w dwóch kolorach, pokazujące zmiany języka. Apple robi to dobrze.
Powrót - miniserial
29 kwietnia | 6 odcinków po 50 min | Canal+
Cudowni aktorzy, miła atmosfera, bardzo dużo świetnego przeklinania. Ja jestem zadowolony.
Pierwsze wrażenie jest tylko pierwszym wrażeniem, pamiętajcie. Oto bohater dostaje ataku serca po skończeniu dnia pracy. Wiemy, że to polska komedia, więc otwieramy wódkę i pijemy, ilekroć nie mamy pojęcia, czy właśnie usłyszeliśmy żart, czy to był po prostu głupi tekst. Na pogrzebie matka bohatera narzeka, że żona wybrała trumnę z kartonu. Najlepszy przyjaciel zmarłego ją uspokaja: „Mamo, nie jest z kartonu, jest z drewna. Sprawdziłem.” – żart czy nie? Pijemy. Potem ten przyjaciel przemawia i mówi, że denat jako jedyny przeczytał Ulissesa Prousta. Żart czy nie? Pijemy. Tydzień później zmarły wstaje z grobu i zaczyna nowe życie po odkryciu, że jego żona właśnie uprawia seks z kimś obcym. Postanawia więc swoje zmartwychwstanie zachować tylko dla siebie i najlepszego przyjaciela, zaczynając nowe życie.
W roli zmarłego oglądamy Bartłomieja Topę i oglądając go zacząłem podejrzewać, że to może jednak się udać. Jego radość z powrotu na ten świat jest czymś, co trzeba zobaczyć. W zasadzie wszyscy aktorzy są cudowni, ze szczególnym wyróżnieniem Wojciecha Mecwaldowskiego i Kingi Preis (ta druga to wiadomo, skarb). I przez pewien czas wydaje się, że cały serial opiera się silnie na obsadzie wykorzystującej taki sobie skrypt: żartów za dużo tu nie ma (a jak są, to na poziomie „dwóch facetów wynajmuje pokój w hotelu, a recepcjonista na nich tak patrzy, że wiadomo, o czym on sobie myśli hyhy”), codzienność przedstawiona w Warszawie jest raczej odklejona od rzeczywistości (wstajesz z grobu i od ręki znajdujesz pracę oraz mieszkanie, generalnie wszystko na spokojnie), większość wątków raczej nie została przemyślana pod względem: „Czyli jaka z tego lekcja?”. Lepiej było nie mówić rodzinie, że się wróciło do życia? Czy też powinien to zrobić? W sumie trudno powiedzieć, co autor miał na myśli.
Gdzieś w trzecim odcinku zacząłem to kupować, przekonywać się, oglądać z przyjemnością. Chciałem oglądać tych bohaterów, ich losy oraz relacje między sobą. Humor i komedia nie kryje się w żartach czy próbach czynienia cudów, ale w ogólnej, pozytywnej opowieści, którą poznajemy. To historia o zmienianiu podejścia do życia, zmianie perspektywy. A aktorzy sprzedają to bez pudła. Kiedy bohater na końcu mówi, że kocha życie, ja mu uwierzyłem. Też chcę usiąść na ławce i pić kefir, tylko może trunek bym zamienił na coś innego. Gorącą czekoladę? Wiem, że to brzmi tanio i naiwnie, ale jeśli cenicie sobie moje zdanie, to mówię wam: spróbujcie.
W całym serialu jest obecny duch Pozostawionych. Bohaterowie przestają szukać odpowiedzi, jak doszło do zmartwychwstanie, a zaczynają żyć z akceptacją, że nigdy nie poznają wyjaśnień. Przestaje im nawet zależeć, w końcu ważne jest, jak ten dar się wykorzysta. Ta historia mogłaby wyglądać tak samo, gdyby to był jakiś wypadek, po którym powrót nie byłby taki pewny – ale wraca i żyje. Ważne jest zrozumieć, w jaki sposób jego organizm się zregenerował, czy ten fakt wykorzystać? Bohaterowie tak zaczynają o tym myśleć. Teraz liczy się reszta naszego życia.
PS. Tak, wiem, na IMDb pisze, że całość trwa 4 odcinki. Ja widziałem sześć. Liczę na drugi sezon, naprawdę.
Undone - sezon II
29 kwietnia | 8 odcinków po 25 min | Amazon Prime
Medytacja nad zmianami i ich konsekwencjami. Duży wzrost względem pierwszej serii!
Pierwszy sezon wyszedł trzy lata temu i nawet nie spodziewałem się ujrzeć ciągu dalszego. To była produkcja, w której podróże w czasie i wizyty w alternatywnej rzeczywistości były trochę fantastyczne, zyskując właśnie na tej niepewności: co jest prawdą a co wymysłem bohaterki? Nierozstrzygające zakończenie było oczywistą puentą, ale jednak wystarczająco solidną. Teraz po latach wracam do tej historii – i okazuje się, że misja bohaterki się udała. Naprawiła przeszłość i trafiła do takiej teraźniejszości, w której jej ojciec żyje. Teraz jednak jest problem matki, która ma swoje sekrety. Mówi tylko w kółko, że „nic się nie dzieje”, „nie pamięta” tajemniczych telefonów, a teraz wyjechała w nocy do Meksyku. Bohaterka chce jej pomóc, ale czy powinna?
Z perspektywy czasu widać, że to jest właściwa część tej historii. Pierwszy sezon był jedynie wprowadzeniem w świat i jego zasady, teraz mamy to z głowy i dopiero teraz opowiadamy o tym, o czym chcieliśmy od początku. Tu nie ma właściwych, oczywistych rozwiązań. Jest problem i różne sposoby reakcji, ale co jest właściwe? Cóż, trzeba po prostu rozmawiać. I być szczerym. A niewłaściwy ruch może mieć poważne konsekwencje, dlatego napięcie jest prawdziwe. Silnie wykorzystano tutaj elementy fantastyczne do podkreślenia elementów realnych: dzięki nowym możliwościom bohaterka ma obsesję naprawienia wszystkiego, na pewno jest jakiś sposób, to na pewno jest możliwe! Traci z oczu wtedy tradycyjne metody, a te koniec końców okazują się najbardziej cenne. Nie podróż między wymiarami, ale zwykła rozmowa i magia, która z niej płynie. Każdy z nas może poczuć się superbohaterem. Każdy bohater radzi innym, co powinien robić, ale nie stosuje tej rady wobec siebie. Szukają rozwiązań czyjegoś sekretu, o swoim milcząc – każdy z nich musi zadać sobie pytanie: o kogo mi chodzi? O dobro moje czy tej drugiej osoby? Czy tylko ja się poczuję lepiej, jak kogoś zbawię na siłę, czy może faktycznie dzięki mnie świat będzie lepszy?
Najbardziej tej lekcji wymaga główna bohaterka, która jest nieprzyjemna. Nie umie usiedzieć na tyłku, ma syndrom zbawiciela i niemal w narkotycznym głodzie mówi z paniką w głosie o działaniu, o szukaniu różnych opcji – ale ją też można rozumieć i widzieć, że ze swojego punktu widzenia ma słuszność. Nie ma tu złych i dobrych, wszyscy są równie zagubieni wobec problemów, które znamy i rozumiemy. Ich ciężar jest tylko większy, bo mają więcej możliwości, ale i to nie wystarczy. Nie rozwiążą wszystkich problemów, zamiast tego będą musieli wybierać: czyje życie zasługuje, aby było kontynuowane? W takich chwilach nie żałujemy, że nie mamy supermocy. No, poza zdolnością do wyciagnięcia ręki do tych, co żyją równocześnie z nami.
Takie opowieści o podróżach w czasie lubię najbardziej. A trzeci sezon w sumie jest możliwy?…
Bez pamięci ("Memory")
28 kwietnia | Amazon Prime
Nieinspirujące kino. Czasami można się chociaż pośmiać.
Nic w tym obrazie nie mówi, by to była poważna produkcja, w jakiś sposób usprawiedliwiająca obsadę czy osobę reżysera (Martin Campbell?!). Pomysł fabularny jest idiotyczny – płatny zabójca z chorobą Alzheimera, no trzymajcie mnie. Sceny akcji działają na zasadzie: „ścigany skręcił za róg, zgubiliśmy go!”, albo jak jest strzelanina, to Liam Neeson idzie po prostu przed siebie, strzelając do przeciwnika – i żadna ze stron nie może trafić w siebie nawzajem. Dramaturgia czy też intryga to morderca dostający się na strzeżony jacht głównym wejściem zabijający cel bez problemu i wychodzący – będąc cały czas ściganym przez policję, która biegnie na rekord, a morderca sobie drepcze. Monica Bellucci gra tak, jak wyglądała Jordan ze Scrubs w odcinku, gdzie zaaplikowała sobie botoks i nie mogła wyrażać emocji, tylko patrzyła pustymi oczami w przestrzeń. Plus całość na Amazon Prime jest wyłącznie z lektorem, więc guzik słyszałem z gry aktorskiej.
A tak w ogóle gra tu Guy Pierce. W filmie o tytule Memory. Nie, to naprawdę musiał być jakiś pokręcony żart…
Downton Abbey: Nowa Epoka ("Downton Abbey: A New Era")
27 kwietnia | VOD
Kino dumne ze swojej banalności, ale dostarcza tego, czego fani chcą: uroczej staromodności i dostojności.
Wiem, że Julian Fellowes napisał też „Gosford Park”, ale oglądając jego DA oraz „Pozłacany wiek” trudno nie dojść do wniosku, że ten człowiek ma absurdalnie prosty pomysł na każdy scenariusz: stworzyć masę postaci, każdej przypisać jakiś banalny, wyświechtany wątek, by następnie nie łączyć tych wątków w najmniejszym stopniu. Każdy z nich będzie rozwijany w banalny sposób i przy pomocy scen, gdzie dwie osoby się spotykają, gadają na stojąco, potem idą wolno i gadają, a potem stoją i gadają – a mimo to przez natłok wątków całość wydaje się rozbudowana z rozmachem. Prostota nie jest istotna, dopóki są spełnione dwa warunki: jedna postać musi być zabawnie zgryźliwa, kilka od czasu do czasu błyśnie sarkazmem, a wszyscy będą mówić językiem ani trochę nieprzystającym do epoki, ale który będzie brzmieć dostojnie.
„Nowa Epoka” to kontynuacja serialu. Główny wątek polega na tym, że przyjeżdża chłop i mówi: „ale chata, nakręcę tu film”. Wszyscy bohaterowie serialu debatują nad tym 15 minut, dochodząc do tych samych wniosków: filmy to wiocha, ale nam zapłacą, a mamy dziurawy dach do naprawienia. Kręcą więc ten film i mieszkańcy DA okażą się w tym bardziej kompetentni od właściwych filmowców. Nie mówiąc o tym, że będzie im bardziej zależeć na ukończeniu filmu – to w końcu dla nich włączyliśmy tę produkcję, ich chcemy oglądać na ekranie, logika idzie więc za okno. A jak przebiega samo powstanie tego filmu? Cóż, jestem pewny, że znacie odpowiedź. Załóżcie po prostu, że Julian Fellowes nie ma żadnej godności i po prostu mu nie zależy. Tak, w połowie kręcenia zdjęcia zostaną odwołane, bo widownia nie chce filmów niemych. I wszyscy się poddają, dopóki Lady Mary nie zasugeruje… zrobienia filmu z dźwiękiem. I tak, jedna z aktorek będzie mieć marny głos, więc Lady Mary będzie ją dubbingować.
Oczywiście film ma więcej wątków – dużo tu romansów, odnalezienia swojej drugiej połówki, ktoś się oświadczy, ktoś coś odkryje i ktoś umrze. Anglicy wyjadą na wakacje i w garniturach będą dumnie reprezentować etykietę, dostając udaru mózgu. Przezabawne, ale jednak nie mogę odmówić, że w tym wszystkim czuję duszę Downton Abbey. A przecież tylko o to chodzi. Kiedyś akceptowałem warunki tej telenoweli i nie widzę powodu, by nadal tego nie robić. Po prostu dwie produkcje Juliana Jellowesa w jednym roku to przesada.
Wszyscy tutaj są mili, uśmiechnięci, są ładnie ubrani i mieszkają w ładnym domu, ładnie mówią. Tego oczekuje, to dostajemy, nic więcej.
Tajemnice Marilyn Monroe: Nieznane nagrania
27 kwietnia | Netflix
W sumie nic nowego o życiu i spadku kulturalnym MM. Wstęp dla nowych odbiorców to jest na pewno – dostają w pigule wszystkie odpowiedzi na pytanie, czemu ta kobieta do dziś jest legendą i symbolem różnych rzeczy dla różnych osób. Problemem może być tylko nastawienia twórców do Normy Jeane: uwielbieńczy, z pozycji kolan, w pełnym zachwycie. MM jest wydarzeniem stulecia i już. Nie możecie spodziewać się po tej produkcji krytyki, obiektywizmu, autorefleksji. A tym samym to przekreśla jednak całość dla nowego odbiorcy.
Drugi problem jest taki, że całość zrealizowano odgrywając te taśmy, tzn. oglądamy aktorów robiących lip-sync do nagrań. Dodano filtry postarzające i w ogóle, tak jakby nagrywano prawdziwych ludzi gadających przez telefon te 70 lat temu. Efekt pewnie miał całość uatrakcyjnić albo uwiarygodnić poprzez wizualizację, ale osobiście czuję, że to odrywa wszelką wiarygodność z tego tytułu. Nie wierzę w narratora, że jakiekolwiek taśmy istnieją – to tylko sztuczka narracyjna, nic więcej.
365 dni: Ten dzień
27 kwietnia | Netflix
Jak teledysk do piosenki, która mnie guzik obchodzi; odpowiednik włączenia kanału muzycznego, żeby leciał w tle.
Po znalezieniu miłości w pierwszej części i wzięciu ślubu marzeń bohaterka zdaje sobie sprawę, że od teraz będzie żoną. Sprawy komplikuje fakt, że nakrywa męża na zdradzie – nie wie jednak, że to tak naprawdę jego brat bliźniak, o którego istnieniu nie wie. Fabularnie skupiamy się wokół popularnych luksusów: drogich samochodów, egzotycznych lokacji pod nicnierobing na plaży czy w hotelach, kosztownych ubrań. Do tego amatorskie sceny erotyczne z aktorami w połowie albo i w pełni ubranymi, nic nie widać poza piersiami, trzy pozycje na krzyż, erotyzmu czy pasji brakuje najbardziej – seks w wykonaniu tych ludzi jest czymś mechanicznym, automatycznym, na poziomie czynności fizjologicznych (z co najmniej jednej seksualnej reakcji można mieć ubaw – polskie porno naprawdę nie nadaje się do oglądania w żadnej formie). Do tego jakiś ogrodnik, który okaże się synem prze-mafioza. Też będzie brać w tym udział.
Przyrównuję ten tytuł do teledysku, ale zaznaczę: wiem, że są teledyski lepsze i gorsze. I że jak scenka w teledysku przedstawia bohaterów bez osobowości czy charakteru, to nie sprawia, że teledysk jest zły – ale takie są sceny z 365 dni 2. Stock-sceny bez własnego smaku: ślub, seks, seks, „romantyczny wieczór na plaży”, seks. Nie czujemy, że oglądamy bohaterów biorących udział w uroczystości – czujemy, że oglądamy przykładowe zdjęcia z gabinetu fotograficznego. Ilość scen, gdzie faktycznie mamy fabułę, czyli bohaterów robiących coś typowego tylko dla nich, powiązanych z ich osobowością, jest minimalny. Co więcej, seans tak bardzo przypomina teledysk, że zastosowany język filmowy zdaje się sugerować, że bardziej mamy się skupić na słowach piosenek lecących w tle niż samym filmie. Piosenki lecą cały czas i są tak nijakie, że można z nimi stworzyć Drinking Game: posłuchaj piosenki i zgadnij, czy użyto jej jako tło do sceny erotycznej czy nie. Tylko nie wiem, kiedy pijesz: kiedy zgadłeś, czy kiedy się pomyliłeś?
Aktorstwo przywołuje z pamięci mem porównujący zagranicznych aktorów do polskich gwiazd dużego ekranu. Obcy przygotowują się miesiącami przed rolą, w Polsce przed zdjęciami zmienią bieliznę albo nie – i 365 dni 2 jest żywym potwierdzeniem tego żartu. Wyobrażam sobie, że po seansie powstaną liczne petycje, ale jedna z nich będzie dotyczyć użycia języka angielskiego. Aktorzy płynnie przechodzą między polskim i angielskim (a nawet włoskim), brzmiąc przy tym, jakby kwestii w obcym języku nauczyli się fonetycznie. Jest gigantyczna różnica między „O kurwa!” (użytym licznie) a dowolnym sformułowaniem z języka Kimmy Granger. Zresztą, po kilka minutach wyłączyłem napisy, bo słuchanie dialogów jest wystarczająco bolesne, nie muszę ich jeszcze widzieć.
Mamy tutaj sporo obraźliwych treści – największa jest taka, że według twórców kobiety to tępe dzidy, a faceci chcą tylko seksu. 365 dni 2 jest kontynuacją licznych gier psychologicznych, w tym silnego motywu wojny płci i dominacji, kto jest lepszy od kogo na podstawie genitaliów, kto ma jakie obowiązki wobec kogo, kto ma prawo czegoś się domagać od innych, kto jak powinien być traktowany. Manipulacje dotyczą też oszukiwania samych siebie: bohaterki mówią sobie, że ich majątek nie ma znaczenia, ważne jest tylko, aby byli razem. Aha. Historia w pewnym momencie nawet próbuje być tragedią bez jednoczesnego zrobienia czegokolwiek, aby to uzasadnić. Co dziwne, seks w takim filmie nadal jest przedstawiony jako coś wstydliwego – bohaterka po spędzeniu 70% filmu na byciu na dole nadal jest tak niedojrzała, że dostaje ataku śmiechu na widok koleżanki nakrytej na kopulacji. Cały ten film to w zasadzie grupa stereotypowych wieśniaków, którzy wygrali na loterii i wyjechali do Monako kręcić pornosa bez wyłączania radia.
Kino definiujące ocenę najniższą z możliwych. To tytuł, który pragnie się kastrować: przeskakując sceny, przyspieszając tempo projekcji, wyłączyć przed końcem seansu, wyjść do toalety bez stopowania. A także oglądać bez napisów i dźwięku, z oczami skierowanymi na ekran telefonu. Oglądanie go poprawnie oznacza tylko, że widz aspiruje do miana krytyka filmowego i ma zamiar napisać po seansie obiektywną, bezemocjonalną recenzję.
Zimne ognie ("El fred que crema / The Burning Cold")
25 kwietnia 2022 | MayFly
The Killer / Deo killeo: Jugeodo doeneun ai
23 kwietnia | CDA Premium
Zachowaj spokój - miniserial
22 kwietnia | 6 odcinków po 50 min | Netflix
Robić kryminał i nie myśleć o widzu – no gratuluję.
Coś się stało. Nie wiemy, co, ale coś się stało, bo teraz matka zakłada potomkowi aplikację szpiegującą na telefonie. Wszyscy w najbliższym otoczeniu gadają o czymś, co się stało. Ktoś zginął, w szkole ma miejsce niedorzeczne upamiętnienie tego zgonu. Ponadto w barze porywają babkę, która potem zostanie znaleziona martwa. I chyba chodzi o to, by odkryć… W sumie sam nie wiem, co, przecież od początku wszystko jest jasne – wystarczy założyć najgorsze możliwie rozwiązanie (pod względem kreatywnym twórców) i już. Czy tamta postać dobrze się domyślała? Owszem, chociaż nie miała do tego podstaw, ale wiadomo – w ten sposób sensacja jest większa. Czy tamta postać była w coś zaangażowana? Oczywiście, bez tego była zupełnie nieistotna dla historii, kręciła się tylko – a na końcu okazuje się, że jest poważnym łącznikiem w intrydze. A kto jest tak naprawdę winny? Osoby najmniej podejrzewane – bo zupełnie do tego niezdolne w żaden sposób, ale zaskoczenie musi być, więc to one stoją za wszystkim. Śmiech na sali…
Emocjonalne sceny? Trzeba krzyczeć, twórcy inaczej nie umieją. Miejsce akcji to niby współczesność, ale książka napisana w 2008 roku, więc pomimo smartfonów w ręku, dziewczyny roznoszą ulotki informujące o zaginięciu kolegi, zamiast kręcenia akcji na mediach społecznościowych – cały czas też wszyscy dzwonią do siebie i trafiają na automatyczną sekretarkę, no uwielbiam. Wspomniany kolega zresztą zaginął, bo nie odpisuje na SMS’a od wczoraj, w 2022 roku, ja pierdolę. A wiecie, jaki jest największy dramat w szkole pewnej młodej dziewczyny? Nauczyciel skomentował jej wypowiedź „żart z brodą”, dzieci pomyślały, że mówi „dziewczynka z wąsem” i zaczęły ją przezywać, że ma wąsy. Poważnie, to twórcy robią sobie jaja, nie ja. I to trwa przez wiele odcinków, w każdej scenie zresztą chodzi o to samo: nauczyciel wyjaśnia, przeprasza, druga strona i tak jest wkurzona. Ile razy macie ochotę to oglądać? Pięć razy w jednym miniserialu? Więcej?
Błędy są podstawowe: fabuła się nie klei, a motywacje i zachowanie nie wynika z postaci, tylko scenariusza. Nie muszą być osobami zdolnymi do czegoś, nawet instalowania wspomnianego oprogramowania szpiegowskiego, to po prostu element fabuły, więc to robią, koniec tematu. Autorzy preferują tworzyć sceny, gdzie bohaterowie gadają o czymś, zamiast to przedstawić – broń boże w sposób ciekawy! Bohaterowie dużo gadają o tym, co było – w teorii ma to rozbudzać ciekawość, budować napięcie, mamy chcieć się dowiedzieć. W praktyce przez trzy odcinki słyszymy w kółko te same trzy zdania – że coś było, ale że nic niebyło, że ktoś zginął i musi chodzić o coś więcej, ale co ty gadasz, o nic więcej nie chodzi. Takie działania wywołują frustrację i znużenie, bo jest zwlekaniem, zamiast pobudzaniem wyobraźni – ale no, twórcy musieliby myśleć o odbiorcy, by sobie to uświadomić…
Ogólnie cały ten tytuł jest przykładem sytuacji, w której twórcy w ogóle nie myślą o odbiorcy. Jak go zaciekawić? Jak wprowadzić go w świat serialu? Jak mu opowiedzieć cokolwiek, by był zaintrygowany? A po co? Po co tworzyć narrację? Po co pomagać wczuć się w postać, po co tworzyć postać? Widz jest poza obrębem zainteresowań twórców – co jest absurdalne, w końcu to kino popularne. Kryminał, dramaty osobiste, motywy społeczne – to wszystko tutaj jest, a jednak nie ma w tym pierwiastka ludzkiego, krzty kreatywności. I to ciągłe wciskanie „Na podstawie Harlana Cobena” na każdym kroku. Wiem, że to pewnie warunek prawny, ale w praktyce wygląda, jak zmywanie z siebie odpowiedzialności. Słynne nazwisko wystarczy, po co się starać? Pewnie nawet jemu wszystkie przysługi będą przypisane. Tak czy inaczej, widz traci.
PS. W sumie faktycznie to trochę taki tytuł z serii „kobiety gurom”, bo chociaż wszyscy w tym serialu są niekompetentnymi idiotami, to faceci trochę bardziej. Baba idzie na policję z nowymi dowodami, ale panowie policjanci to olewają i trzeba użyć argumentu „a ma pan dzieci?”.
Niedźwiedzica polarna ("Polar Bear")
22 kwietnia | Disney+
Personifikacja misiów polarnych w imieniu globalnego ocieplenia.
Dokument fabularyzowany o misiach, gdzie narrator wciela się w jednego z młodych misiów. Razem z bratem i matką podróżują, jedzą, bawią się w śniegu. Dorastają do samodzielności.
Twórcom udaje się sprzedać grzeczną wersję misiów. Nawet scena polowania na niemowlę, małą foczkę, zrobiono tak, by najmłodsi mogli to oglądać. I tak jestem w szoku, że ten dokument bierze pod uwagę jedzenie. Albo seks, chociaż ten drugi to bardziej znalezienie przyjaciela i macierzyństwo, nie sam stosunek. Ładne to i bezpieczne, ale nadal serce mięknie na myśl, że te misie myślą i czują jak my. To wydaje się całkiem niezłym wstępem do przedstawienia dzieciom efektów globalnego ocieplenia.
PS. Na Disney+ jest też making-off Bear Witness, trwający prawie półtorej godziny. Ogólnie to bardziej reality-show z twórcami, a nie dokument prawdziwie prezentujący powstawanie „Niedźwiedzicy…”.
WeCrashed - miniserial
22 kwietnia | 8 odcinków po 50 min | AppleTV
Kolejne opowieść o tym, że ludzie majętni to idioci, dający wiarę każdemu, inwestujący w każdego idiotą i ich idiotyczny pomysł. Opowieść zrealizowana w oparciu o prawdziwą historię i autentycznych ludzi, tutaj nazywających się Adam i Rebekah Neumann, którzy w ciągu ostatniej dekady założyli WeWork, czyli w sumie stylizowanie miejsc pracy, aby ludzie chcieli tam pracować. Dekorowanie, neony, owocowe czwartki, młody i dynamiczny zespół, tego typu rzeczy. Biznes jak biznes, ale sama opowieść ma w sobie gigantyczny, ponadczasowy potencjał, pasując ogólnie do wszystkich biznesów współczesnych, gdzie małe interesy zadłużają się pod kurek i idą na wojnę z całym światem, aby urosnąć tak mocno, aby upadek już nie był możliwy. Tracą każdego dnia miliony, by przejąć rynek i w perspektywie kilku lat zacząć się odbijać od dna. To już nie czasy jednego sklepu, który oszczędza i po paru latach działalności otwiera filię w innym województwie – dzisiaj bierzesz kredyt, kupujesz od razu 10 sklepów i dostajesz zawału, próbując kupić 10 kolejnych. Za parę lat pewnie będziemy oglądać ten sam serial, tylko tym razem o Netfliksie i jego presji do tworzenia 200 autorskich produkcji rocznie, próbujących zagospodarować nie fizyczną przestrzeń, ale nasz czas.
Różnica jest tylko taka, że WeWork zostało założonych przez ludzi charakternych, bez szczególnych umiejętności własnych. Zero architektury, zero filozofii, jedynie hasła na koszulkę i twittera. Mieli po prostu tupet oraz energię do nieustającego parcia do przodu. Kilka razy w tym serialu widać, jak ktoś inny próbuje zdobyć tłum, swoją mową przekonać innych do czegoś – i każdy słysząc siebie zaczyna milczeć, panikować, żałować. Adam potrafi zdobyć pokój, jego uwagę, chce się go słuchać i dostać od niego to, co się chce dostać. A on potrafi cię przekonać, że to dostaliście od niego. Jared Leto świetnie sobie z tym radzi, a sam aktor zdobywa masę szacunku za swoją rolę – nie poznałem go, a na dodatek nie zawiódł. Za każdym razem zdobywał scenę. Anne Hathaway w roli jego żony również zdawała egzamin, tylko jej przykład jest nieco bardziej skomplikowany – grała osobę, która na przestrzeni całego serialu zdobywa się na myślenie o sobie, realizację swoich marzeń, ale też będąca wsparciem i inspiracją. Jej sukces to przede wszystkim zbudowanie na ekranie wiarygodnej osoby, ale też swoim ciałem i głosem oddanie tożsamości prawdziwej Rebeki.
To fascynująca historia, opowiedziana w całkiem rozbudowany i rzetelny sposób, z dosyć zaskakującym finałem. Nie mówimy o oszustwie, ale prawdziwym biznesie, w który ludzie wierzyli – zresztą nadal działa, niedawno nawet wycofał się z Rosji. Nadal osiągnęli sukces, nadal realizowali marzenia, nadal oddawali się rodzinie i szli po złoto, by potem iść po platynę. Brakowało mi przede wszystkim takiego ludzkiego spojrzenia na bohaterów: czemu robią to, co robią. Potraktowania ich z zainteresowaniem. A może po prostu ich należycie przedstawili i tacy są naprawdę? Tak czy inaczej: małżeństwo protagonistów to od początku do końca banda gogusiów oderwanych od rzeczywistości, którzy nic faktycznego nie umieją, powtarzających frazesy i budujących swój obraz zamiast swojej wartości. A raczej mylących te dwie wartości. Guzik mnie obchodzili tacy ludzie, którzy zwyczajnie mieli farta i pewnie jeszcze to do nich nie dotarło. To udany serial, ale nadal czekam na tytuł, który weźmie takie historie i postanowi wyciągnąć z nich coś więcej, niż tylko pokazać losy ludzi, którzy przez 5 minut byli na szczycie.
Podróż poślubna z mamą
22 kwietnia | Netflix
Jak się udaje, że to film z Adamem Sandlerem, to da się oglądać. Chociaż to nadal bardzo trudne.
Po prostu się wydaje, jakby Adam Sandler zrobił ten film: dziewczyna zostawia faceta na ślubie. Wszystko opłacone, matka faceta chce trochę luksusów, więc namawia syna, aby wziął ją na miesiąc miodowy. Na miejscu udają małżeństwo, żeby mieć więcej gratisów. Znaczy, ona udaje dlatego. On jest nieszczęśliwy i ma depresję, chce spokoju, w czym matka mu cały czas przeszkadza. Potem dojdą jeszcze kolejne osoby, które będą mu w tym przeszkadzać.
I to mogło by się udać, gdyby Sandler to robił. Co by o nim nie mówić, ma łeb na karku i rozumie, czemu zawsze gra dupków, którzy jednak uczą się czegoś na koniec. Dzięki temu jego bohaterowie zasługują na takie traktowanie, równocześnie mając w sobie wystarczający pierwiastek niewinności oraz poczucia własnej wartości, by z tym walczyć i coś osiągnąć na koniec. Dzięki temu wszelka komedia faktycznie zawiera humor, faktycznie czujemy sympatię do bohaterów. Problem w tym, że bohater Podróży… nie jest dupkiem. Nie ma też poczucia własnej wartości. Właściwie to nie ma wiele osobowości poza tą depresją, niczego się nie uczy i ma najmniejsze znaczenie dla całej fabuły. Został zostawiony na ołtarzu, a my spędzamy czas na oglądaniu jak jego sytuacja jest eksploatowana przez jego matkę (!), aby mieć darmowe rzeczy. Ja wiem, że matki są zdolne do różnego skurwysyństwa, ale no kurwa.
Ta cienka granica sprawia, że bardzo szybko pomyślałem: ten film został zrobiony przez pierdolnietych ludzi. Takich całkowicie pozbawionych empatii, zdrowego rozsądku, czegokolwiek pozytywnego. Piszecie pracę o męskim zdrowiu psychicznym we współczesnej kulturze? Macie więc przykład. Zdrowie facetów to cholerny żart.
Heartstopper - miniserial
22 kwietnia | 8 odcinków po 25 min | Netflix
O miłości. Gładki, grzeczny, miły, przytulny serial.
Bohater jest gejem w 10 klasie. Los spotyka go razem z pewnym chłopcem z 11 klasy, który nie jest gejem. Zadurzył się w nim. Co teraz? Powiedzieć mu i liczyć na cud?
Seans uświadomił mi, że są różne rodzaje miłości. Może to dziwne odkrycie, ale jednak: mamy historie, gdzie jakieś wspólne przeżycie łączy zakochanych. Są historie, gdzie jedna ze stron jest uszkodzona, a druga ją naprawia i to ich zbliża (ewentualnie naprawiają się nawzajem). I w końcu są też historie miłosne, gdzie po prostu się spotykają. I jest im fajnie, więc się całują i w sumie no czemu nie, bądźmy razem. Heartstopper to przykład tej ostatniej kategorii, ale nadal jest tutaj element: „On jest całym moim światem, bez niego nic nie ma sensu”, chociaż w tych bohaterach nie ma raczej nic, co by wskazywało na samotność albo jakieś urazy psychiczne, których leczenie wymaga bliskości z drugim człowiekiem. Po prostu się spotykają i jest im miło, nic więcej. Wydaje mi się więc, że wasze zaangażowanie w tę historię jest w dużym stopniu związane z tym, jaki rodzaj miłości do was trafia.
Lubię filmy, gdzie ludzie po prostu spędzają czas ze sobą, a fabuła pozornie jest skąpa, ale jednak Heartstopper nie ma tego uroku. A raczej: ma tylko urok i niewiele poza tym. Aktorzy sprawdzają się doskonale, realizacyjnie nie mam uwag (chociaż całość wygląda dokładnie tak, jak to sobie wyobrazicie, słysząc o indie coming-of-age produkcji o gejach: te same barwy, te same filtry obrazu, te same kadry. Pod względem wizualnym dodano tylko nawiązania do komiksu (materiału źródłowego), czyli okazjonalne łamanie kadru na panele oraz dodawanie np. rysowanych motylków latających wokół bohaterów, gdy sobie patrzą w oczy. Nie tworzy to jednak historii, przeżyć, nie opowiada o emocjach.
Przedstawiono różne trudności związane z poznawaniem siebie, zdobywaniem o tym informacji (vlog na YouTube albo quiz w Internecie na to, czy jesteś gejem). O tym jest cała produkcja: o poznawaniu siebie i innych, rozumieniu, czego wymagamy od siebie i innych. Oraz od życia, chociaż to mało życiowy tytuł. Jeden łobuz na całą szkołę, na dodatek dosyć miły, można mu odpyskować i się zamknie, zamiast rozwalić ci łeb od tyłu pięścią. Czasami ktoś szeptem zażartuje: „Nie chce się zarazić gejostwem”. Matko, jaka przyjazna szkoła – i nauczyciele tutaj wspierają uczniów! Jest wręcz szansa, że wysyłanie tam dzieci nie ma na celu rozwalenia ich psychiki. Konflikty czy wyzwania nie są za bardzo potrzebne w tej opowieści – autorzy wydają się myśleć, że wystarczy przez 4 godziny być miłym i delikatnym, ale to jednak ma skutek odwrotny, oddalając nas od całej opowieści.
Dla przykładu: bohater pod koniec ma wątpliwości, bo czuje, że jego relacja z ukochanym pogarsza tamtą osobę. Po prostu o tym mówi siostrze, która zaczęła od „no przecież widzę, że coś się dzieje”. Później bohater rozmawia z ukochanym, kończymy na: „Nie przejmuj się” i koniec. To jest naprawdę dno narracyjne: nie zrobiono nic, byśmy mogli to poczuć, zrozumieć, żeby bohaterowie mogli faktycznie przeżyć swoje emocje, żeby mieli miejsce, aby popracować nad swoją sytuacją. Wokół przeżyć bohaterów nie skonstruowano fabuł, w których mogliby to wszystko zrobić. I tak jest przez cały seans, jak twórcom zależało wyłącznie na dwóch rzeczach: wspominaniu o trudnościach, oraz na szczęśliwym, uroczym zakończenie i byciu razem – nawet jeśli oznacza to lekceważenie trudności. Można ich tłumaczyć, że tak wygląda młodzieńcze zauroczenie czy coś w tym guście, ale to tylko wymówka, za którą stoi średnio angażujący serial.
Serial, który nadal doceniam: przedstawia ważne dylematy młodych osób, o których się nie mówi i młodzi nie wiedzą przez to, jak rozwiązywać swoje problemy. A miękka chmurka, na której zawieszono całą opowieść, może też być zaletą. I miłym wspomnieniem. Obojętny, ale przyjemny tytuł.
Fotograf i listonosz: Morderstwo w Pinamar ("The Photographer: Murder in Pinamar")
21 kwienia | Netflix
Bardziej lokalny film telewizyjny niż coś, co faktycznie nadaje się do oglądania przez szeroką publikę.
Dokument o morderstwie z późnych lat 90. Ofiarą był dziennikarz, który naraził się niewłaściwym ludziom, a śledztwo wokół tego było przesiąknięte korupcją. Emocjonalny to tytuł, przed kamerą widzimy osoby, które faktycznie cały czas żyją tamtym wydarzeniem, pamięć ogólnie jest silna w narodzie Argentyńskim – a przynajmniej takie wrażenie człowiek ma podczas seansu.
Całość wygląda, jak produkcja rocznicowa dla stacji telewizyjnej – dla szerszego widza, który wcześniej nie słyszał o tej sprawie, nie jest to produkcja wystarczająca. Na pewno jest to ważne wydarzenie, ale nie przedstawiono wystarczająco całego kontekstu, nie przedstawiono tego wszystkiego w takim wymiarze, dzięki któremu widz kilka kontynentów obok mógłby się w to zaangażować. Ot, oni mają swoje sprawy, my mamy swoje. Zawsze coś.
He's Expecting - miniserial
21 kwietnia | 8 odcinków po 25 min | Netflix
Pewnie pierwszy serial roku, o którym człowiek szybciej dowiaduje się z memów niż np. oceny znajomego. Netflix ogłosił spadek subskrybentów w ostatnim czasie, akcje spadły i ludzie zaczęli z tego kpić. A że obecnie humor polega na dopasowywaniu faktów do swojej rzeczywistości, premierowy serial He’s Expecting, o mężczyźnie w ciąży, stał się przykładem przyczyny takiego stanu rzeczy w Netfliksie. Bez podania konkretów i powiązania, bo liczy się, że każdy swoje sobie dopowie, więc każdy jest bezpieczny. Sam serial ma już wyrobioną opinię po samym plakacie, na IMDb i filmwebie widnieje ocena poniżej 2/10.
Bohater to typowy korpo-szczur pracujący dla agencji reklamowej, który podczas badania dowiaduje się, że jest w ciąży. Nie wierzy, w domu robi sobie testy – wychodzą pozytywne. Decyduje się na aborcję, ale wymagana jest zgoda partnera – a on nie wie, kim jest matka, bo wszystkie relacje są przygodne w jego życiu. Powoli jednak zacznie zmieniać zdanie i zdecyduje się na poród.
Nie, twórcy nie starają się uzasadnić męskiej ciąży w logiczny sposób. Jak urodzi? Jak będzie karmić? Jak w tej chwili karmi i dotlenia płód? Jak doszło do zapłodnienia? W jaki sposób kobieta przekazała mężczyźnie co trzeba? I czemu po pozytywnym teście na ciążę mężczyzna nie poszedł do urologa najpierw? Te i dziesiątki innych pytań nie znajdują odpowiedzi – ale no, dużo filmów i seriali odrzuca naukę. Niedawno widziałem film, gdzie na drugim planie ktoś gadał o tym, ile czasu marnujemy na sen i co moglibyśmy w tym czasie zyskać – oczywiście bez wspomnienia, ile rzeczy podczas snu robimy, ani jak je zastąpić bez snu; przy tym facet rodzący dziecko jest całkowicie przytomnym założeniem. Ten serial zdaje się znajdować w naszej rzeczywistości, jednak tam faceci ekstremalnie rzadko, ale jednak!, zachodzą w ciążę. I tyle. Co z tego wynika? W zasadzie niewiele, ponieważ to zwyczajne kino obyczajowe, bardzo grzeczne i spokojne, o zmaganiach z ciążą. Zmianach w ciele, wywróceniu życia zawodowego i osobistego do góry nogami, potrzebie wsparcia i zrozumienia przez innych. Stawieniu czoła rzeczom, o których nikt nie ostrzegał – jak cieknące sutki. Cokolwiek oczekujecie albo chcecie od fabuł takich jak ta – może jakiś komentarz społeczny czy komedia – w tym serialu tego nie dostaniecie. Do tego stopnia, że ciężko nawet z początku zrozumieć, czemu w ogóle facet tu rodzi. Zamienić płcie i serial byłby równie barwny.
Dopiero w ostatnich odcinkach pojawia się jakaś myśl przewodnia – wraz z pojawieniem się ojca bohatera, który też okaże się być rodzicielem swojego potomka. Tylko wtedy miał ciężej, nie było Internetu i takiego ludzkiego podejścia do mężczyzn w ciąży. Jeśli więc oczekujecie ideologii od tego tytułu, oto ona: pochwała tego, że w ciągu ostatnich dekad ruszyliśmy do przodu jako ludzie. Jesteśmy gotów pomóc bardziej drugiemu człowiekowi, bo to wszystko, co w nim widzimy: człowieka.
Ładny więc to, spokojny i humanitarny serial. Szkoda tylko, że w moim przypadku był totalnie obojętny. To tylko osiem odcinków, tylko 3,5 godziny, a ja nie miałem potrzeby kontynuować seansu, pamiętać czegokolwiek, bardziej się w to angażować, przejmować czymkolwiek. Zapamiętam pewnie bardziej zamieszanie wokół premiery niż ją samą.
Biały blask: Historia Abercrombie & Fitch
19 kwietnia | Netflix
Ponieważ wszystkie problemy na tym świecie już omówiliśmy i rozwiązaliśmy, pochylmy się nad historią jednego (!) sklepu z piosenki Summer Girl (1998), która sprzedawała swoje ubrania przy użyciu seksapilu modeli oraz nie zatrudniała nikogo, kogo nie uważali za ładnych. I to tyle.
Dynamiczny to dokument, który ładnie buduje tło społeczne i kulturalne tamtych czasów, szybko przechodząc od jednej wypowiedzi do drugiej. Tylko w pewnym momencie myślisz na głos, o czym jest ten dokument – i wtedy się zacinasz. I to uczucie nie odchodzi od ciebie na resztę seansu. W sensie… To prywatna firma. I to nie ona jedyna stosowała się do zasady „seks sprzedaje” albo „lepszy ładny pracownik od brzydkiego”, bo tak ogólnie działa świat przecież. Od dawna.
Zapewne za parę lat będziemy mogli obejrzeć dokument o tym, dlaczego Netflix zrobił taki dokument akurat o tej jednej firmie. Cała sprawa śmierdzi z każdego dystansu. Ewentualnie za parę lat sam będę w jakimś dokumencie płakać, że gdy pracowałem w szpitalu i miałem zrobić młodej pacjentce EKG, to ona prosiła, żeby pielęgniarka to zrobiła zamiast mnie.
Człowiek Boga ("The Man of God")
16 kwietnia | Netflix
Chrześcijańska pasza na motywach przypowieści o synu marnotrawnym.
Wszystko tutaj ledwo się klei: bohater z tragicznym dzieciństwem z ręki ojca pastora odwraca się od religii, ale cierpi wewnętrznie, bo nadal ma Boga w sercu i nie wie, co jest właściwie. Pakuje się w trzy związki równocześnie i jakieś brudne interesy, po czym mamy niezasłużony happy end z powrotem syna marnotrawnego, bez pokazania wewnętrznej przemiany bohatera czy coś. Nawet w sumie nie ma na nią miejsca.
Były gorsze filmy z tej niszy. Bardziej wulgarne i obraźliwe. Ten po prostu jest źle zrobiony, bo wydaje mu się, że wystarczy dobrze chcieć.
Plus: to Nigeryjska produkcja, więc wszyscy używają języka angielskiego tak, że ledwo się ich rozumie. Brzmią przez to, jak amatorzy aktorstwa, ale oni tak mają i tyle. Niemniej, jest tu sporo błędów dźwiękowych – wyraźny dubbing w kilku momentach albo scena dialogowa, gdzie każdy z aktorów brzmi inaczej, bo mikrofon był źle ustawiony czy coś.
Panda Tafla ("Stillwater") - sezon II
15 kwietnia | 7 odcinków po 25 min | AppleTV
Odwilż - sezon I ("The Thaw")
15 kwietnia | 6 odcinków po 50 min | HBO Max
Beznamiętny kryminał do zapomnienia.
Bohaterka Kasia jest policjantką. Ma córkę i martwego męża w sprawie którego zamknięto śledztwo z werdyktem: samobójstwo. Kasia jednak w to nie wierzy, tymczasem znalezione zostanie ciało kobiety i będzie szukać mordercy, chyba. W sumie trudno powiedzieć, bo fabuła rozwija się byle jak, jakby nikt nie miał na nią pomysłu, ale jakoś ją ciągnęli. Zresztą to było mało istotne, bo najważniejsze w tej produkcji jest wątek tego męża Kasi, chociaż nie miało to żadnego związku z fabułą A. I wątkowi samobójstwa ledwo poświęcono jakikolwiek czas antenowy, zamiast tego od razu przeszli do wniosków, że trzeba być silnym i zostawić przeszłość za sobą. Czy coś. Lepiej szczegółów nie pamiętać, bo to w dużej mierze głupoty, absurdy i dreptanie w miejscu razem z fabułą. Oglądanie działań „policjantki” to ubaw po pachy. To też oczywiście jedna z tych produkcji, gdzie ktoś weźmie bohaterkę i powie jej, jaką świetną policjantką ona jest – co oczywiście jest słuszne, bo widownia sama by nigdy do takich wniosków nie doszła. Radzę nie liczyć podczas oglądania, ile razy narażała ludzkie życie bez żadnego powodu – ale może to pomoże zaangażować się jakkolwiek w tę produkcję, bo osobiście nie dałem rady tego zrobić. Sprawa morderstwa, samobójstwa czy dziecka była mi całkowicie obojętna ze względu na nijaką narrację.
Beznamiętni są również aktorzy. Protagonistka ma chociaż wymówkę, bo nosi w sobie żal za zmarłym mężem, dlatego jej głos jest monotonny i płytki nawet w scenie biegania za mordercą w przedostatnim odcinku, to musiało być zaplanowane. Nie tłumaczy to jednak innych scen, gdzie bez powodu unosi głos, więc mogę się mylić i ten serial nie powstawał bez żadnego planu, a aktorzy wybierali sceny krzyczenia w przypadkowy sposób.
Aktorstwo w tym obrazie byłoby po prostu złe, gdyby nie fakt, że widziałem tę obsadę w innych produkcjach i tam byli świetni. Widziałem tego samego reżysera, który bierze pod opiekę nieopierzoną bandę debiutantów i wyciska z nich fenomenalny występ. Jak to się stało więc, że pomimo reżysera i obsady oglądamy definitywnie zły występ? To musiało być celowe – i chyba w końcu umiem wskazać problem polskiego kina: otóż każdy w tej produkcji gra jak dziecko. Wiedzą, co mają w danej scenie powiedzieć, jak się poruszyć, jak zareagować… Bo ktoś tak im powiedział. Nie rozumieją całej filozofii pod spodem, ponieważ ich gra nie polega na reagowaniu. Wszystko, co zobaczymy, to granie „od siebie” – jakby każdy z aktorów był skupiony tylko na sobie, własnym przedstawieniu, jakby najważniejsze w danej scenie było to, co ON/A pokaże. Nie reagują na czyjąś grę, na czyjeś słowa – ktoś jest smutny, bo to było w scenariuszu, więc ten smutek wydobywa z siebie. Efekt jest więc dziwny i trudno wyrazić słowami, na czym polega problem, ale oglądamy tych ludzi i coś się nie zgadza, tylko nie umiemy powiedzieć, co. W końcu jesteśmy przyzwyczajeni do reagowania, a tutaj ta „reakcja” jest pomijana i tylko przechodzą do efektu owej reakcji. Nawet nie patrzą sobie w oczy! Można pić czysty spirytus za każdym razem, jak aktorzy w tym serialu patrzą sobie w oczy i nadać być trzeźwym pod koniec sześciogodzinnego seansu. Dlaczego takie więc było polecenie, żeby wszyscy na planie tak postępowali? Trudno powiedzieć.
W zasadzie jedynym objawem, że „Odwilż” reżyserował ten sam człowiek, co „Apokawiksę”, są sceny pościgów samochodowym, równie chaotycznie i źle zrealizowane. I tak lepiej niż resztę „akcji” w tym serialu, gdzie pościg na piechotę kończy się obserwowaniem dachu jakiegoś budynku. Pierwsza klasa, panowanie, pierwsza klasa.
Seans mija bez zaangażowania, z myślą o tym, że zaraz to wszystko zapomnę. Wyjątkiem będą mieszkańcy Szczecina i inni znający jego topografię, którzy na pewno zapamiętają ubaw z obserwowania, jak bohaterowie z wyjątkowo chaotyczny sposób przemieszczają się po mieście. Mało brakowało, by z jednego końca miasta na drugi przemieszczali się przez Kazimierz Dolny.
Roar - sezon I
15 kwietnia | 8 odcinków po 35 min | AppleTV+
Dziwne historie dla tych, którzy liczą na ważne przesłanie.
Twórcy ogólnie mają dobre pomysły, a raczej standardowe obserwacje dotyczące relacji damsko-męskich, które w kinach są od wielu dekad. Np. że kogoś nie dostrzegamy, albo traktujemy tę osobę jako osobiste trofeum. No więc tutaj twórcy uczynią bohaterkę dosłownie niewidzialną. Albo dosłownie mąż ją poprosi, aby usiadła na półce i tam została. A ona się zgadza. To są zagrania z surrealizmu bez wchodzenia w surrealizm, cały czas działamy w naszym świecie. Twórcy osiągają tylko niedorzeczność.
Autorom brakuje poczucia humoru, albo zrozumienia tego typu fabuł – ewentualnie te rzeczy są dla nich błahe. Na pewno istotne jest dla nich przesłanie, reszta jest co najwyżej środkiem do celu, więc nie poświęcają za bardzo czasu na budowanie świata. W odcinku o kobiecie jedzącej fotografie, ona po prostu zaczyna jeść fotografie – i dopiero po tym akcie odkrywa, że dzięki tej czynności wracają do niej wspomnienia. Ona nie wiedziała, że taki będzie efekt, po prostu jest taką samą kobietą jak ty i ja, tylko zaczęła jeść fotografie. Takie szczegóły właśnie sprawiają, że ciężko jest wejść w ten serial, skoro ja podczas oglądania myślę o tym więcej od twórców*.
Pomimo stawiania przesłania na pierwszym miejscu, twórcom nadal nie udaje się go przekazać w jasny sposób, bo grzęzną w dziwnych scenariuszach i nie mają pojęcia, jak z nimi dotrzeć do odbiorcy. Albo im na tym nie zależy. Kobieta po porodzie ma rany na całym ciele, ale nie idzie z tym do szpitala, za to idzie do pracy i na wyjazd służbowy, gdzie chleje alkohol. To wszystko. Odcinek prawie dobiegł końca, zanim się zorientowałem, że to miała być metafora tego, jak społeczeństwo ogranicza kobiety po tym, gdy zostają matkami: nie mogą kontynuować kariery, nie mogą wyjść na miasto i się bawić, bo powinny zostać w domu z dzieckiem. W sumie fajnie, tylko chyba był lepszy sposób na opowiedzenie o tym, niż poprzez pokazywanie bohaterki mającej na pierwszy rzut oka egzotyczne choroby zakaźne? Gdy ludzie dziwnie się na nią patrzyli, to mieli uzasadniony powód – nikt tu nie szukałby metafory czy przesłania. Nie widziałem kobiety ograniczanej przez społeczeństwo, widziałem kobietę, która POWINNA być ograniczona od społeczeństwa.
Dużo można pisać o błędach w tym serialu, ale to nie analiza, dodam tylko, że jest tu scena tańca jakby wyjęta z klasycznych musicali, ale została zepsuta przez twórców, jak tylko mogli to zrobić. Cały jej ciężar spadł na aktorkę, która bez choreografii musiała wyrazić jak najwięcej, za co szacunek dla niej i żal, że tylko tyle z tej sekwencji dostaliśmy. Z tego, co się orientuję, fani tego serialu są zadowoleni z samych metafor i tego, że je rozumieją, że odnoszą się one do problemów, które znają. Jak tyle wam wystarczy – tak, to serial dla was. Jeśli jednak uważacie, że symbolika musi się wywodzić z fabuły, a nie intencji twórców, z kolei oni sami tak po prostu muszą się starać, to są lepsze seriale dla was. Może w następnym sezonie – teraz mają do zaoferowania dziwne historie, które w połowie same chyba nie wiedzą, o co im chodzi, ale za to są bardzo z siebie zadowolone.
*mogła chcieć zniszczyć fotografię, wyrzucić ją, ale ona by cały czas wracała. Wyrzuca za okno, pali, drze na strzępki, ale zdjęcie nadal wraca do albumu, więc w akcie desperacji zjada zdjęcie i dokonuje odkrycia.
Wybieraj albo umieraj ("Choose or Die")
15 kwietnia | Netflix
Tragedii nie ma. Największym plusem jest najzabawniejszy zgon roku (ciężko będzie to przebić). Czekam na kontynuację!
Niby trudno jest ogłosić, że to zły film, porażka i tragedia, absolutnie nieoglądalna – tak nie jest. Z drugiej strony… trudno traktować poważnie cokolwiek w tej opowieści. Młoda, współczesna osoba dla kilku dolarów bierze udział w grze komputerowej z lat 80., która okazuje się śmiertelną zabawą psychopaty zdolną do manipulacji rzeczywistością.
Są w tym tytule sekwencje mające sens, potencjał, nawet nieźle się je ogląda. Wykonanie jest na różnym poziomie i ekipie wyraźnie raz się chciało, raz nie. Łatwo sobie wyobrazić wersję tego filmu, która by się udała – w tej wersji zagrożenie dla bohaterów faktycznie byłoby przerażające, budowałoby napięcie kolejnego wyzwania. Póki co jest jakaś amatorka z krzyczeniem na ekran – a nawet jak ktoś umrze, to ja byłem przekonany, że to tylko udawanie. Potwierdzenie zgonu bardziej wywołało rozbawienie – bo mamy tutaj najbardziej absurdalną śmierć w historii, z powodu wymiotów taśmą magnetowidową. Nawet jak to piszę, to nie wierzę, że to skończyło się śmiercią, ubaw po pachy. W lepszej wersji filmu ta rozgrywka faktycznie pochłaniałaby umysły graczy na całe ich życie, póki co to wydaje się po prostu dziwne. W lepszej wersji filmu bohaterka miałaby lepszy powód, aby się zemścić na gospodarzu – w tej wersji był jedynie nieuprzejmy. I za to zrobiła go tak, że jak go gliniarze znaleźli, to się porzygali. To nie jest protagonistka wierząca w siebie, to po prostu psychopatka, której nie chcemy kibicować.
Nadal jednak nie chcę się złościć na ten film. No jest kiepski, to żadna zbrodnia, do wieczora o nim zapomnę.
Zakończenie zapowiada ciąg dalszy. I bez sarkazmu mówię: dajcie mi tę kontynuację. Będzie świetna, jestem pewien. Za sam pomysł fabularny i jego potencjał, ja już jestem na tak. Ocena na IMDb dla Netfliksa nie ma chyba znaczenia, oglądalność się zgadza, więc za dwa lata się widzimy, prawda?