John Hughes

John Hughes

20/06/2020 Opinie o filmach 0

The only reason I got into movies was because I had no music talent.” – John Hughes

Szesnaście świeczek („Sixteen Candles”, 1984)

5/5

Opowieść o dorastającej dziewczynie – z rozmachem, humorem i ciepłem, bo każdy tego kiedyś będzie potrzebował.

Samantha właśnie skończyła szesnaście lat, ale po spojrzeniu w lustro uznaje, że jej ciało swoją budową tego nie oddaje, co wprowadza bohaterkę w przygnębienie. Ponadto, wymarzony chłopak zdaje się nie wiedzieć o jej istnieniu, a rodzina tak bardzo jest zaabsorbowana ślubem jej siostry, że zapomnieli świętować urodziny Sam. Z takim właśnie bagażem trzeba wyjść z domu i udać się do szkoły.

To, co rzuca się w oczy to rozmach historii – gdy pod wieczór rozpocznie się impreza, to zajmie ona nie tylko lwią część „Szesnastu świeczek„, ale też będzie się wydawać, jakby objęła ona całe miasto. Prócz Sam mamy również innych bohaterów i każdy z nich będzie tej nocy przeżywać historię dotychczasowego życia. Młody szczyl spróbuje zaliczyć, ale nauczy się respektować kobiety. Młody chłopak porzuci dziewczynę, by spróbować szczęście z inną, a Azjata, który dopiero co trafił do Stanów, po pięciu godzinach znajdzie sobie drugą połówkę – a noc skończy, leżąc twarzą do ziemi przed swoim domem na trawniku. Każdy film powinien mieć Azjatę, który leży na trawniku pijany jak Polak po serii poprawin.

Na koniec z kolei mamy przezabawne wesele, z którego tylko jedna osoba będzie mieć odwagę się śmiać. Samotny rechot w sali pełnej ludzi to przykład, że czasami mniej znaczy więcej. Na początku filmu twórcy zrealizowali krótki montaż bezosobowy, pokazujący codzienność korytarzy szkolnych: zbliżenia na stroje, rodzaje zachowań czy walkę z szafką na podręczniki, która nie chce się otworzyć. Z jednej strony, owszem, to jest kapsuła czasu przedstawiająca lata 80., ale nie mogę nie widzieć w tym czegoś uniwersalnego. Jakby pokazania, że każdy rocznik w szkole będzie unikatowy, każdy będzie mieć swój styl i elementy wyróżniające się, których już nigdy potem nie będziemy pamiętać – gdy pójdziemy do pracy, na studia… 1984 rok był mi niepoznany, tym bardziej 1984 w Amerykańskiej szkole, ale ten fragment ze szkoły wywołał u mnie nostalgię za swetrem, który sam nosił w podstawówce. I wieloma innymi rzeczami.

Drugi raz oglądam „Szesnaście świeczek„. 8 lat temu to był ulubiony film Johna Hughesa, dziś nadal go sobie cenię. Za ciepły stosunek do swoich bohaterów, za opowiadanie o nich w dojrzały sposób (nie ma także oszczędzania na nagości, używkach lub przeklinaniu). Jest tu zrozumienie dorastających ludzi oraz pewność, że wszystkie gafy lub pomyłki przytrafiają się każdemu. Nie ma w nich nic wyjątkowego, trzeba tylko zacząć żyć kolejny dzień. To produkcja z czasów, kiedy to w cenie były szczęśliwe zakończenia, na które bohaterowie pracowali wytrwale przez cały seans. Czysta przyjemność z oglądania!

John Hughes

Obecnie John Hughes znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #102

Top

1. Samoloty, pociągi i samochody
2. Szesnaście świeczek
3. Klub winowajców
4. Wolny dzień Ferrisa Buellera
5. Wujaszek Buck
6. Dziewczyna z komputera
7. Niesforna Zuzia

Moje wyróżnienia:

1987 – scenariusz roku („Samoloty, pociągi i samochody”)

Ważne daty

1950 – urodziny (USA)

1951 – urodziny żony

1970 – małżeństwo (do jego śmierci)

1982 – debiut scenariuszowy

1984 – debiut reżyserski

1991 – ostatni film jako reżyser

1994 – śmierć Johna Candy’ego; „John talked a lot about how much he loved Candy – if Candy had lived longer, I think John would have made more films as a director.” – Vince Vaugh (2010)

2001 – ostatni scenariusz

2009 – śmierć (zawał serca, USA), twórcy Community dedykują mu pierwszy odcinek

Klub winowajców („Breakfast Club”, 1985)

5/5

W sobotę do szkoły przyjeżdża pięciu uczniów – wszyscy oni muszą być tam za karę. Będą siedzieć i w ciszy pisać esej przez dziewięć godzin. Nie znają się, niewiedzą co pozostali zrobili, aby zostać tak ukarani. Nie będą garnąć się do rozmowy lub zawarcia kontaktu, ponieważ każdy ma już określone wyobrażenie o sobie nawzajem. I to tyczy się nie tylko uczniów.

Wciąż jestem zaskoczony, że akurat Klub winowajców jest uznawany za najlepszy film Johna Hughesa – scenarzysty i reżysera, który dał głos pokoleniu wychowywanym w latach 80. Klub… nie jest złym filmem, jest tylko… Bardzo prosty i oczywisty, szczególnie na poziomie historii – pięciu nastolatków siedzi w pokoju i się nudzi przez pół filmu, potem dopiero zapalą trochę marihuany i pogadają nieco poważniej, a potem rozchodząc się po uprzednim zapewnieniu, że ten dzień niczego nie zmieni w ich życiu. To wszystko. Lepiej jest, jeśli o wymowę produkcji, ale tu też nie jest specjalnie. Okazuje się, że ludzie, których podejrzewali o bycie szczęśliwi (bo są popularni), tak naprawdę szczęśliwi nie są. Całość właśnie w taki sposób przebiega, często uciekając od jednych stereotypów (sportowiec musi być głupi i niewrażliwy) w inne stereotypy (rodzice, którzy wywierają presję, albo biją swoich podopiecznych). Ot, nie oceniaj książki po okładce. Nie jest to odkrywcze i dosyć banalnie na ekranie to wychodzi. Na szczęście w tym wszystkim jest kilka słów szerszego kontekstu, w którym to bohaterowie uczą się, że są częścią problemu, a tym samym rozumieją, czemu inni tak ich widzą i sprawiają pozostałym ten sam problem. Każde z nich zrozumie, że nie wystarczy na kogoś krzyknąć: „Hej, mój strój nie mówi o mnie wszystkiego„, aby świat się zmienił. Klub winowajców zgłębia też nieco inne rejony, choćby obawę przed zamianą we własnych rodziców. Nie ma tego jakoś specjalnie dużo, to naprawdę szczątkowe próby, ale mi wystarczyły. Biorę w końcu pod uwagę, że akcja w filmie trwa jedno przedpołudnie, a ci ludzie dopiero co się poznali.

Sam podczas oglądania większą uwagę zwracałem na momenty ciszy albo te rozgrywające się w tle, np. gdy dwóch bohaterów rozmawia w intensywny sposób, a troje pozostałych przygląda się temu i słucha, wymienia spojrzenia, ktoś może nawet uroni łzę i ukryje ją przed resztą. Albo wtedy, gdy nauczyciel po krzyczeniu na uczniów wyjdzie w sali, aby być poza widokiem ich oczu – i dopiero wtedy odetchnąć, spuścić głowę… W tym momentach dzieje się najwięcej, one wyrażają najwięcej, i najwięcej mówią o tych ludziach. Przy okazji też są wyraźnie obok tego głównego, głośnego motywu o poznawaniu siebie najpierw, a ocenianiu dopiero później. Skromny, niepozorny film, który podbił świat nastolatków. Nie przeszkadza mi to, ale są chwile, że chciałbym wielbić ten film bardziej, niż to robię.

Wolny dzień Ferrisa Buellera ("Ferris Bueller's Day Off", 1986)

5/5

Jak zwykły dzień uczynić niezwykłym? Oczywiście poprzez nie pójście do szkoły. To zawsze jest dobry pomysł. I argument, że nas dzień mógłby być gorszy. Nie wiem, jak wy, ale ja nadal budzę się zlany potem po tym, jak przyśni mi się, że musiałem wracać do szkoły. 

Sporo w tej historii dzieje się poza ekranem. Jest nawet parę wydarzeń, z których możemy czuć się okradzeni. Można nawet kpiąco zauważyć, że jakby ten film miał Star Wars w nazwie, to Disney próbowałby zrobić 19 spin-offów o postaciach pobocznych (co robili pracownicy parkingu przez cały film?). Czasem jest to element żartu, jak scena z paradą i zagadka: jak Ferris tam trafił? Innym razem jednak postać podejmuje decyzję, a my nie widzimy jej rezultatów – ponieważ cała ta opowieść jest fantazją. Niekoniecznie nawet nastolatka. Mają być różne wydarzenia, przygody i mamy wygrać na koniec. 

Imponuje mi struktura tej opowieści – bo z jednej strony, to jest zbiór scenek, jedna po drogiej. Bohater ma po prostu dzień wolny, to okazja do żartów, ale nie ma tutaj historii. Z drugiej strony, ta opowieść obfituje w napięcie. Dyrektor poluje na Ferrisa, ten zresztą cały czas jest o krok od spotkania własnego ojca. Mamy tu zabójczy punkt kulminacyjny z mnóstwem żartów i wysokim tempem, gdzie wszyscy biorą udział w wyścigu i tylko niektórzy o tym wiedzą. Ogólnie to film, z którego wyciągnięto mnóstwo żartów, ale też drobnych rzeczy budujących napięcie.

I w sumie cały film można traktować wyłącznie jako nastoletnią komedię, do sceny z rozmową na boku, gdy przyjaciele Ferrisa rozmawiają o tym, kim on zostanie, gdy dorośnie. Odpowiedź jest oczywista nawet dla nich. 

W końcu pod spodem jest opowieść o pokoleniu nastolatków, które nie ma pomysłu na swoją dorosłość. Dorośli nie są żadnymi autorytetami, w zasadzie są tylko chodzącymi żartami. A młodzi tak bardzo nie myślą o przyszłości, że odwalają takie rzeczy, jak Ferris, beztrosko oddając się szaleństwu bez brania na poważnie idei, że z tego mogą być jakieś konsekwencje. I ostatecznie tak właśnie jest. Film się kończy tuż po tym, jak w przewrotny sposób narrator uczy nas, byśmy chwytali dzień, zanim ten nam umknie. Gówniarz po całym dniu robienia chaosu wciąż czuje się na tyle lepszy od wszystkich wokół, by jeszcze prawić nam morały. A najlepsze jest to, że ma rację.

Fajny film.

Samoloty, pociągi i samochody ("Planes, Trains and Automobiles", 1987)

5/5

Król filmowych zbiegów okoliczności. Idealny dla ludzi z depresją.

John Hughes nie ma zamiaru niczego komplikować w opowiadaniu tej przekombinowanej historii o biznesmenie imieniem Neil, który stara się dostać z Nowego Jorku do Chicago, aby spędzić z rodziną święto Dziękczynienia. Nie wiemy, co robił akurat w NYC i dlaczego spędzanie czasu z rodziną jest dla niego ważne: to po prostu jego rodzina, trzydzieści lat temu to było samowystarczalnym argumentem. Los jednak kładzie naszemu bohaterowi kłody pod nogi: loty są opóźnione, lotniska zasypane śniegiem, hotele przepełnione… A to tylko początek atrakcji. Na dodatek Neil spotka Dela, grubego wesołka całkowicie nieświadomego tego, jak potrafi przeszkadzać innym. Neil będzie starał się uwolnić od Dela, ale jakimś cudem cały czas będą na siebie wpadać. Samoloty, pociągi i samochody to prawdziwy filmowy król zbiegów okoliczności.

Trzydzieści lat temu inaczej też wyglądała sprawa rozładowywania emocji. Neil przechodzi piekło, aby dostać się do rodziny (musi choćby spać obok kogoś, kto pali papierosy!), dlatego nic dziwnego, że jest pełny negatywnej energii. I zamiast nic z tym nie robić albo ukrywać ją, to szybko wyrzuca ją z siebie – w kierunku Dela, który zdaje się winny niemal wszystkiemu. A ten wybuch rani tak, jak tylko słowa potrafią ranić. Widać, że bohaterowie faktycznie czują ból. Widać, że bohaterowie faktycznie są wkurzeni. Scenarzysta oraz reżyser mieli odwagę maltretować swoich bohaterów na ekranie, uprzykrzając im życie w każdy sposób. Wszystko w imię komedii. Śmiejemy się z ich reakcji, zaskoczeń, przeżyć – prawie nie ma tutaj żartów słownych, a komedia wypada niemal naturalnie. To my decydujemy, żeby się śmiać.

Jednak nie dlatego zdecydowałem się kochać ten film. To było już jasne dla mnie gdzieś w połowie, kiedy zepsuł się pociąg i Neil pobiegł za Delem, aby pomóc mu nieść bagaż (swoją drogę genialna decyzja artystyczna, żeby Del musiał nosić ze sobą taką skrzynkę, co wymusza na bohaterach współpracę). Neil nie musiał tego robić, ale chciał. I długo można o tym filmie opowiadać, bo scenariusz skrywa wiele detali i niespodzianek, a finał działa podwójnie: jako zaskakujący zwrot akcji oraz piękne podsumowanie podróży – ale nie chcę niczego zdradzać, ponieważ wystarczy napisać tylko tyle:

To film o ludziach, którzy przeszli piekło, ale nadal jest w nich ta wewnętrzna siła, aby żyć, aby cieszyć się życiem, aby iść do przodu. Nie osiągają tego poprzez milczenie lub zapominanie o tragedii – oni przeżywają to, co ich spotyka. Oni konfrontują swoje problemy. Nie uciekają przed niczym ani też nie ukrywają. I ta siła jest czymś, co się nie starzeje. Wręcz z kolejnymi dekadami robi to jeszcze większe wrażenie. Kto by się spodziewał, że Samoloty, pociągi i samochody okażą się tytułem dla ludzi z depresją? Albo, że obejrzę ten film dwa razy? W ciągu dwóch dni, ale jednak. I nadal są rzeczy, które wyłapuję, widząc daną scenę trzeci raz na YouTubie. Scenę po napisach dopiero za drugim razem wyłapałem.

Z wierzchu może się wydawać, że to prosta komedia złożona z serii gagów i ładnym happy endem, ale pod spodem jest solidne filmowe rzemiosło, doskonałe aktorstwo i mnóstwo ludzkiego ciepła. Szkoda, że w filmografii Johna Hughesa to jeden z tych niepopularnych tytułów, przynajmniej w Polsce (może dlatego, że jest powiązany ze świętem, którego tutaj nie obchodzimy?), bo przez to prawie bym go nie poznał. A tu się okazuje, że to będzie jego mój ulubiony film. I jeden z ulubionych w ogóle.

PS. Montaż (Paul Hirsch) jest naprawdę dobry. Jeden z tych, które mogą ujść uwadze widza, ponieważ nie ma tu żadnych sztuczek czy wewnątrzkadrowego kombinowania. W Samolotach… mamy absolutnie podstawowy montaż: w jakiej kolejności coś pokazać i jak długo to pokazać. I podczas oglądania można zauważyć, że urok poszczególnych scen polega właśnie na tym, że montażysta wiedział, co w którym momencie pokazać. Choćby wielki wybuch Neila na Dela w środku nocy: ważne było pokazać reakcję Johna Candy na słowa, które słyszy, jak stopniowo formuje wewnątrz siebie odpowiedź, ale to nie mogło być mechaniczne cięcie na zasadzie: uwaga – reakcja. Nie było cięcia, jak tylko Steve Martin robił pauzę, te następowały kiedy indziej. I to jest naprawdę dobra robota. A takich małych momentów jest mnóstwo w całej produkcji.