Captain Fantastic (2016)

Captain Fantastic (2016)

01/01/2018 Obyczajowy 1
poster
Kradzież jest dobra, bo kapitalizm jest zły

Poniższy wpis zawiera spoilery. Byłem bardzo zdenerwowany po seansie.

Otwarcie filmu jest naprawdę obiecujące: oto mamy rodzinę żyjącą w lesie. Ojciec, synowie i córki w różnym wieku. Polują na zwierzęta, trenują, czytają książki, żyją bez cywilizacji wokół. Obraz ten wydaje się poukładany: głowa rodziny dba o pozostałych, wydaje się wyedukowany i jakby wiedział, co robi. Przekazuje wiedzę swoim dzieciom i uczy ich, jak świat wygląda. Jest w tym potencjał, szczególnie iż plenery dobrano bezbłędnie – wszystkie lasy i obiekty naturalne są przepiękne; naprawdę chciałbym tam zamieszkać.

Niemniej, już te początkowe sceny nie są dobre w oglądaniu. Brakuje im humoru, napięcia lub czegokolwiek co sprawiłoby, iż stałyby się ciekawe. One po prostu są. Pokazują świat naszych bohaterów, ale nie czyni ich wartych zobaczenia. Główny bohater rzuca co chwilę jakiś komentarz odnośnie do świata, ale żaden z nich nie jest autentyczny lub głęboki. To jak powtórzenie czegoś, co ktoś kiedyś powiedział i brzmiało wtedy dobrze, i teraz chcemy wywrzeć takie samo wrażenie, ale bez włożenia wysiłku w zrozumienie, co tak naprawdę mówimy. To jak mówienie o globalnym ociepleniu bez wiedzy, czym są freony, zamiast tego powtarza, że to jest złe i coś z tym trzeba zrobić – po czym dalej siedzi się w fotelu i ogląda telenowelę albo czyta Tołstoja. Przez cały seans miałem pewność, że scenarzysta przy piwie nie byłby dobrą osobą do rozmowy. On by tylko powtarzał w kółko te same formułki, tylko z czasem stałby się coraz bardziej pretensjonalny, nachalny i agresywny. Brakowało mu podstawowych wiadomości z dziedzin ekonomii, psychologii czy filozofii, o scenopisarstwie nie wspominając. W jednej scenie ojciec prowadzi kampera po autostradzie, mija supermarket i woła do dzieci: „Mijamy właśnie miejsca, gdzie ludzie wybierają się socjalizować, zamiast pójść do parku i poczytać książkę. Czemu to robią? Jak to czemu? Spójrzcie tylko na te ceny!” (parafrazuję z pamięci). Wszystko fajnie, tylko do kogo on to mówi? Do dzieci, które nie wiedzą, czym są adidasy? Przecież one tego nie zrozumieją. Nie, on się popisuje przed widzem. W filmie z 2016 roku. A ten tekst nie zebrałby poklasku, nawet gdyby wypowiedział go komediant na scenie stand up’u w latach 70. Temat oczywiście nie jest rozwinięty w żaden sposób. Takie tam, rzucone na wiatr, jako przejście między scenami. Może wystarczy widzom, dla których produkcja musi tylko sprawiać wrażenie mówiącej coś autentycznego i głębokiego, zamiast faktycznie robienia tego.

Na początku bardzo podobało mi się to czytanie książek na poziomie studiów policealnych i wyżej, a także wymaganie od dzieci, aby te nie wykuwały formułki na pamięć, ale zamiast tego używały własnych słów, i odbierały wszystko aktywnie (chociaż czy ja wiem, czy przy ognisku jest tyle światła, by czytać?…). Problem w tym, że to tak naprawdę kłamstwo. W jednej scenie nastolatka czyta „Lolitę„, ojciec chce poznać jej refleksję. Ona nie dość, że używa powtórzeń, to jeszcze mówi banał TRZY RAZY, a jej ojciec w odpowiedzi rzecze: „Bardzo dobrze„. Aha, i jeszcze zabrania używać słowa „interesujące„, bo to nie jest słowo. Mógłbym z tym dyskutować, ale domyślam się, skąd ten wniosek. A przekleństwa są słowami? Padają wiele razy w tym filmie i nikogo o to głowa nie boli. To jak to jest?

Inny ciekawy pomysł fabularny to życie w harmonii ze wszystkimi. Na początku jest ładna scena grania przy ognisku, którą przerywa jeden z młodszych synów poprzez agresywne walenie w meble. Chwila zawahania, po czym… wszyscy zmieniają melodię, dostosowują się do agresywnej gry i wszystko jest miodnie. Podczas dyskusji każdy ma możliwość wypowiedzenia się i reszta go słucha z szacunkiem. To jest gówno prawda z dwóch powodów: po pierwsze, w ten sposób dzieci miałyby rozwinięte funkcje komunikacji oraz sporą pewność siebie, a scenarzysta idzie w schematy zamiast samodzielne myślenie, więc każe naszym bohaterom bycie dziwakami w towarzystwie innych, ponieważ najwidoczniej nie umie dodać 1+1. Aha, i wyrywania kobiet na dziwaczność, oczywiście. Bo ten film potrzebuje więcej tanich schematów. Jeśli chcecie, to proszę: „Tato, co to seks?„. I ojciec jako ten otwarty i szczery, odpowiada na pytanie. Puk, puk, lata 90. chcą, aby oddać im żart. Przy okazji, jeśli „stosunek seksualny” to „wtykanie penisa w waginę„, w takim wypadku „kola” z pewnością nie jest „zatrutą wodą„, ale jak ktoś ma braki w słownictwie, bo nikt nie wymyślił za scenarzystę żartu z napojem gazowanym, to takie są właśnie efekty. Więc chociaż film okłamuje bezczelnie widza, iż chce opowiedzieć o szacunku i współpracy, to tak naprawdę bardzo łatwo dostrzec, jak źle traktuje własnych bohaterów, i to wyłącznie z własnego lenistwa.

Drugim powodem jest historia filmu, która mocno opiera się na tym, aby nie szanować innych. Matka napisała w testamencie, żeby ją skremować. Jej ojciec ma to w dupie i… To jest w jakiś sposób akceptowane. A nasz główny bohater i ich dzieci walczące, aby egzekwować ostatnią wolę, są wywalani z kościoła i muszą zaakceptować fakt, że zmarła będzie opuszczona sześć stóp pod ziemię. Czyli testamenty nie mają wagi prawnej? Społecznej? Czemu nikt nie protestuje podczas pogrzebu, skoro przed chwilą usłyszeli, że zmarła życzyła sobie czegoś innego? Ot, scenarzysta znowu jest leniem i ma wszystko w dupie. Podąża schematami bez patrzenia na to, ilu ludzi po drodze obrazi. Grunt, aby jego bohaterowie żyjący w lesie chociaż raz wypadli dobrze – oczywiście na tle „cywilizowanych„.

Bo gdy przychodzi do wypadania dobrze na własnych warunkach, tutaj już jest tragicznie. Jest taka sytuacja, że jeden z synów nie chce zostać pod opieką ojca. Stary ma to w dupie i każe mu kontynuować podróż. Scenarzysta wyraźnie nie ma szacunku dla którejkolwiek z postaci. Potem ojcowi się odwraca i każe zostać wszystkim dzieciom pod opieką innych, ale one chcą wracać razem ze starym, i on ma ich zdanie w dupie. Bez dyskusji, siadać, jestem waszym ojcem. Brak szacunku dla którejkolwiek z postaci. ZNOWU. Co z tego wynika? Ojciec sobie jedzie, dzieci za nim, spotykają się i wszystko jest super. A co na to dziadek? Ktokolwiek z rodziny? Znowu zmienili zdanie?

Aha, jeśli nowy sezon „Gry o tron” wam przeszkadza pod kątem braku logiki, to by zachować skalę, musicie spalić wszystkie kopie (również cyfrowe) „Captain Fantastic„, ponieważ głupota aż dudni w tym filmie. Dwa największe punkty dramaturgiczne opierają się na tym, że doświadczona alpinistka chodząca po płaskich górskich ścianach nie będzie pamiętała o asekuracji podczas chodzenia po dachu, a ojciec – wykształcony na wszystkie sposoby na temat anatomii, dodatkowo właśnie umarła mu żona, więc jest naturalnie świadomy kruchości ludzkiej egzystencji – zda sobie sprawę, że jego dzieciom może stać się krzywda w lesie… Dopiero gdy ktoś mu o tym POWIE. Mam pytanie: w którym roku urodził się reżyser? 2005? Stanowczy i pewny siebie główny bohater na końcu okazuje się tak naprawdę cipą, która nie przeżyłaby w latach 90. i widoku jego pociech na rowerze. Bo na rowerze też się coś może stać.

W tym filmie w ogóle wpadają do sklepu i go okradają. Po całym tym gadaniu o nonkonformizmie, kapitalizmie, pieniądzach, korporacjach i chuj wie czym jeszcze, bohaterowie wpadają do sklepu i wykręcają numer, aby zabrać towar bez płacenia. Bo wiecie, jeszcze nie obraziliśmy ludzi, którzy nie zgadzają się na Patriot Act. Środki mieli, aby za wszystko zapłacić. Dlaczego więc dokonali kradzieży? NIKT NIE WIE. Potem w filmie nawet do tego wracają, a odpowiedzią jest wzruszenie ramion. A uzasadniona jest tym, że jedna z córek NAGLE nie chciała strzelać do owcy… Bo nie. I nikt inny nie strzelił. Bo nie. I teraz wszyscy byli głodni. Więc trzeba było zjeść. Więc poszli do sklepu i ukradli. Scenarzysta potrzebował tylko czegoś, aby zachowanie głównego bohatera i jego dzieci stało się bardziej nieodpowiedzialne, więc kazał im robić takie rzeczy jak okradanie ludzi. Skandaliczny brak szacunku dla postaci, które sam stworzył. ZNOWU. Hańba i tyle. Scenarzysta nie ma nawet tyle inwencji, aby zażartować z ekologicznego jedzenia. Mogli pójść do takiego sklepu, zobaczyć ceny, rzucić coś w stylu „Za te pieniądze na własnej farmie mógłbym mieć nie jeden a pięć kurczaków! To zdzierstwo” i dokonują kradzieży, zostawiając za sobą pieniądze, które oni uznają za odpowiednie. Każdy możliwy temat filmu wyrażony w tej jednej scenie, którą wymyśliłem podczas seansu, a to znaczy, że scenarzysta myślał nad tym krócej, niż trwa scena. Nie ma to jak oczekiwać pieniędzy od widza za fuszerkę…

Zaskoczony jestem jak wiele motywów i tematów prowadzi tutaj donikąd na każdym poziomie. Może nawet wszystkie. Testament nie ma żadnej wagi. Wszystkie zagadnienia na temat świata nie są rozwinięte, aby cokolwiek powiedzieć. W zasadzie wszystkie są albo kłamstwem lub bajerem. Zresztą, chuj ze wszystkimi wartościami, w końcu wydarzyła się scena kradzieży. Szacunek wewnątrz grupy okazuje się kłamstwem. W jednej scenie przyjaciele zarzucają bohaterowi, że jego potomkowie nic nie wiedzą o świecie. Ten woła córkę, zadaje jej pytanie natury ekonimicznej na poziomie gimnazjum, ona zna odpowiedź… I kończymy wątek na tym, że nasz bohater wydaje się lepszym człowiekiem. Że co? Przecież obie strony miały mocne argumenty i z tego można było wyciągnąć dużo więcej! Co jest, twórcy bali się coś powiedzieć? Dziadek najpierw ma w dupie wolę zmarłej, a potem jej dzieci bawią się z nim, jakby był postacią pozytywną. Jeden z synów najpierw chce na uniwersytet i męczy o to ojca, jest duża scena krzyczenia… A w finale leci sobie samolotem gdzieś. Zapominamy o studiach. A co z tym całym zagadnieniem braku umiejętności socjalnych? Etam, to było tylko kłamstwo, tak naprawdę ma się dobrze. Poradzi sobie bez problemu z gadaniem do ludzi na innych kontynentach (póki nie będą mieć biustu). A co z pieniędzmi na podróż? Dziadek wyłożył? Nie wiadomo. Co w ogóle osiągnięto w tym filmie? Na koniec spalili nielegalnie ciało matki i wysypali węgiel do kibla (zapewne jakieś jej prochy też tam były, ale zgaduję, że ognisko to nie krematorium i trochę trudno potem resztki odróżnić od siebie), i zamiast w lesie to mieszkali gdzieś na wsi. Za czyje pieniądze? Dzieci poszły do szkoły? Dlaczego? Jak? Wszystkie od pierwszej klasy? Czyli szkoły są dobre? Co zmieniło zdanie bohatera? Rozmowa z dziećmi, które nic nie umieją dzięki szkole? Czy nie? Na czym teraz stoimy? Jakie jest stanowisko bohatera? I reszty? Ktoś ich zapytał o cokolwiek? Kiedy one dały znać, że chcą tam chodzić? Co dobrego w zasadzie ma z tego wyniknąć? Halo? Co się zmieniło? Czego ci bohaterowie się nauczyli? Po co to wszystko było? Czemu ten film nie skończył się na scenie nieudanego pogrzebu? Czyli życie w lesie jest do bani? A kradzież zwłok jest ok? I co było nie tak z lasem? Z poprzednim trybem życia? Co tak naprawdę się zmieniło poza lokacją? Ojciec przestał ich trenować? Uczyć? Poszedł do pracy?

Nie podobało mi się jeszcze jedno: zlanie istotności bohaterów dziecięcych. To w końcu opowieść o niezależności. Ojciec uczy formułować własne opinie, całość ma mocny wydźwięk przeciwko brakowi szacunku wobec innych ludzi, okłamywania ich i wciskania im kitu. Czemu więc wszystko musi robić ojciec? Czemu jego dzieci nie uczestniczą praktycznie w rozmowach? Czemu nie bronią się same podczas dyskusji? Czemu nie mają rozmów między sobą? Czemu dzieci same nie wpadły na pomysł, aby odkopać swoją matkę? Bo tak naprawdę scenarzysta nas okłamuje. Dzieci i ryby głosu nie mają.

Film może być zły na wiele sposobów. Nie musi tylko być szkodliwy lub źle wykonany. Wiecie, jaką jest najgorsza scena w filmie? Absolutnie najgorsza, zła i obraźliwa? Pogrzeb na klifie. Gigantyczne ognisko, wokół którego tańczą i śpiewają akustyczną wersję „Sweet Child of Mine„. Dlaczego? Bez powodu. Bohaterowie nie wiozą na jej pogrzeb kolumn i odtwarzacza, aby puścić wtedy jej ulubiony utwór Gn’R. Ten odtwarzacz nie zostaje zniszczony, na przykład przez ojca zmarłej. Brakuje też realizacji bohaterów nad faktem, że odtwarzacz był zbędny od początku – w końcu wychowywali się tak, aby móc sobie poradzić w każdej sytuacji, więc zaczynają improwizować i śpiewać sami piosenkę bez pomocy cywilizacji. Punkt dla życia w lesie. To mógłby być piękny moment, wykorzystujący wszystkie motywy poruszone przez tę produkcję, adresujący każde zagadnienie -jakby tylko twórcy wiedzieli, co robią. Umieli tworzyć scenariusz i zatrzymali się na sekundę, aby pomyśleć nad tym, o czym właściwie opowiadają. Zamiast tego, co mamy? „Lubię ten kawałek. Wrzucamy do filmu„. No rhyme or reason, Just Because. I ta nieumiejętność twórców do dodawania 1+1=2 jest tak obraźliwa. Puszczają piosenkę nie dlatego, że pasowała. Nie poruszają tych wszystkich tematów, bo mają o nich coś do powiedzenia. Wydają się nieświadomi, że bycie artystą pociąga za sobą konsekwencje. Ten film jest obrazą dla jakiegokolwiek porządku, jaki powinien panować w dziedzinie sztuki.