Treme (2010-14)
John Goodman i połowa obsady „The Wire„
David Simon chyba stwierdził, że Baltimore jest dla niego za mało czarne, zaczął więc opowiadać o Nowym Orleanie. I dobrze zrobił.
Sezon I (2010) ★★★★
„This city will never drown„
W 2005 roku rozkręcił się huragan Katrina, który formę Super Saiyanina osiągnął nad stanem Luizjana, a zwłaszcza nad Nowym Orleanem. Zginęło wtedy ponad 1800 osób, ponad 700 zaginęło, straty oszacowano na ponad 80 miliardów dolarów. David Simon postanowił opowiedzieć o tej tragedii, a konkretnie: o życiu po niej. I zrobił to w stylu znanym z The Wire, czyli splótł ze sobą losy wielu ludzi, a głównym bohaterem uczynił miasto, w którym żyją.
Największą zaletą tego tytułu jest zdecydowanie miłość do Nowego Orleanu, do atmosfery tego miejsca i ludzi tam mieszkających. Tutejsi żyją dla muzyki: grania i słuchania, tańczenia i cieszenia się nią. Nie ma przesytu ani przesady, te same znane standardy lecą w kółko za każdym rogiem, opowiadając swoją własną historię społeczności, która po tragedii nie zapomina, kim jest. Zamiast tego wracają do korzeni, do muzyki będącej ekwiwalentem tutejszych fundamentów z cegły, powoli wracając do życia, do patrzenia w przyszłość i akceptowania teraźniejszości. Jakby upewniali się, że to miasto nie może zatonąć (parafrazując słowa jednej z postaci). Miłość wśród twórców z pewnością jest, ale nie czuję, żeby była ona obecna wśród tych najważniejszych członków ekipy realizatorskiej.
Chodzi mi o to, że nie czułem, aby ta magia na ekranie była dziełem ludzi stojących za kamerami. Ten hołd dla wartości symbolizujących przez Luizjanę i Nowy Orlean nie wynikał od scenarzysty i tego, jak skonstruował fabułę. Nie ma w tym znacznej zasługi reżysera czy operatora. Może miał w tym istotny udział scenograf czy autor kostiumów, ale najwięcej w mojej opinii ten tytuł zawdzięcza aktorom oraz muzykom. Oni mogli dostać kwestie do mówienia, w których opowiadają o Nowym Orleanie, mogli być umieszczeni w tym miejscu, ale to oni sprawili, że uwierzyłem w ich uczucie do tego miejsca. To oni o nim opowiadają, nie pozostali twórcy. To oni bawią się na ekranie, gdy zapada noc i najlepiej dmucha się w trąbkę, to im błyszczą się oczy, gdy mówią o personie mieszkającej od urodzenia dwa bloki dalej.
Główną wadą Treme są nudne historie większości postaci. Są perełki w stylu Indianina zamieszkującego tereny, które rząd odebrał mieszkańcom, albo kobieta szukająca zaginionego członka rodziny (okazuje się, że powódź była jedną z przyczyn). Niestety, obok tego jest też wątek pani kucharz, której nie stać, aby utrzymać swoją restaurację, więc… Otwiera mniejszy lokal, ruchomy. Na przestrzeni 6 odcinków czy coś. Albo gość, który gra sobie z koleżanką na ulicy, a gdy koleżanka gra z kimś innym, to on zaczyna pić i jest dupkiem. Nie chciało mi się tego oglądać – i nie pomaga fakt, iż narracja często polega na pokazywaniu serii krótkich scenek, po jednej z każdego wątku. Nie są one interesujące lub znaczące, ale w ten sposób wszystkie wątki są prowadzone równolegle. Aż chce się pójść do kuchni w trakcie seansu.
Nie jest tak, że Treme nie jest ciekawe – jest! O najciekawszych wątkach w ogóle wam nie wspominałem! – ale nawet jak na tytuł od Davida Simona sporo jest tutaj „rzeczy, przez które trzeba przebrnąć”. To też część uroku jego produkcji – są one gdzieś pomiędzy filmowością oraz codziennością. Dla większego kontekstu dodam, że pierwsze sezony The Wire dłużyły mi się o wiele bardziej. Pragnąłem, aby zdjąć z nich wymóg trwania odcinka do tych 55+ minut. Przy Treme już takich odczuć nie miałem.
Powstał na pewno interesujący tytuł. I jestem wdzięczny twórcom, że zwrócili moją uwagę na to miejsce i jego tragedię.
Sezon II (2011) ★★★★
Motyw główny tego sezonu to druga fala reakcji świata na tragedię w Nowym Orleanie. Pierwsza była przedstawiona w pierwszym sezonie, kiedy to wzrosła turystyka: ludzie byli zainteresowani tym miejscem, przyjeżdżali pierwszy raz i zostawiali pieniądze w restauracjach i barach. Teraz to osłabło, a pieniędzy nadal brakuje. Rząd nie wytrzymuje tempa w udzielaniu pomocy, firmy ubezpieczeniowe powoli wypłacają odszkodowania, problemy będą więc tylko rosnąć. Pojawia się nowy: rosnąca przestępczość. Nasz uliczny grajek będzie okradany z napiwków, ktoś inny zostanie zastrzelony na ulicy, inna osoba będzie napadnięta i wyląduje w szpitalu. I przez długi czas cała ta otoczka najbardziej mnie wciągała w oglądanie tego sezonu. Nie poszczególne wątki, ale ta atmosfera zagrożenia i niepewności. Z czasem widok ciała na ulicy przestaje szokować, za to brutalność i nagły obrót spraw dla niektórych bohaterów naprawdę może zaskoczyć.
Prowadzi to jednak do scen, których nie jestem fanem: oto jedna postać trafia do szpitala, rodzina się zjawia i jest bardzo zaangażowana. Krzyczy na lekarzy i chce być przy pacjencie, a ja z autopsji wiem, że to nie jest realistyczne. Są różne przyzwyczajenia i charaktery, ale też umiem odróżnić film realistyczny od takiego, który zawiera dużo zaangażowanego zachowania, żeby generować w ten sposób emocje – bo wiecie, człowiek lądujący w szpitalu nie wystarczy. Problem w tym, że Treme niczym The Wire pozuje na realistyczne kino: kręcimy w plenerze, opowiadamy prawdziwą historię prawdziwych ludzi, jesteśmy historycznie zgodni. Przedstawiamy sytuację taką, jaką jest, w całej swojej skali. I zazwyczaj można to kupić, aż dochodzi właśnie do aktorów będących zaangażowanych na pokaz. Nie do innych postaci, nie w kontekście danej sceny, ale do widza w kontekście przekazu serialu. Zobaczymy więc tutaj rodzinę utrudniającą wywiad z pacjentem. Potem dwóch kolesi popłynie koło szybów naftowych i pokręci głową, że środowisku naturalnemu jest przykro. A jako wisienkę na torcie zobaczymy płomienny monolog o tym, że rząd nic nie robi, wygłoszony do… Byle kogo. W końcu odbiorcą jest widz. Monolog zakończy się jeszcze słowami: „Nic się nie zmieni za tych rządów” (czy jakoś tak), po czym nastąpi autofocus na zdjęcie ówczesnego prezydenta US widzącego na ścianie. Treme jest pro-Obama? David Simon jest pro-Obama?
Drugim ważnym motywem tego sezonu są bohaterowie próbujący osiągnąć sukces, ale niemal wszyscy przegrają tę walkę. Każdy będzie budował coś swojego, ale to upadnie: czasami z winy samej postaci i jego wad, czasami nie będzie miał na to wpływu, innym razem po trochu z obu stron. Różnica polega na tym, jak przyjmą tę porażkę. Czy będą walczyć dawno po tym, jak przegrali, czy też odejdą na tarczy? Czy zwieszą głowę, czy będą ją trzymać prosto i patrzeć w przyszłość ku czemuś nowemu? Niewielu artystów w tym sezonie na koniec zarabia na życie, tworząc sztukę. Niektórzy są sprowadzeni do roli szarego pracownika żyjącego marzeniami – i jest to naprawdę smutne. Jest to o tyle zastanawiające, że chociaż mało która postać kończy ostatni odcinek, nie stojąc twardo na swoich nogach, to jednak taki prawdziwy happy end spotyka wyłącznie postać, która Nowy Orlean opuściła. I nie wiem, na ile mam się w to wczytywać: czy twórcy chcą przedstawić to miejsce jako ciężar w życiu tych bohaterów, którzy nie mogą nic osiągnąć, póki tutaj żyją? Czy Treme wątpi w ideę odbudowywania tego miasta?
Niemniej, teraz mogę już napisać, że do dalszego oglądania zachęca mnie nie tylko fakt istnienia klamry narracyjnej (pierwszy i ostatni odcinek nie tylko został wyreżyserowany przez tę samą osobę – Agnieszkę Holland – ale i ich tytuły tworzą jedno, uzupełniające się zdanie). Serio chcę dokończyć Treme – zostało mi w sumie tylko 16 odcinków. A najlepszą sceną też już nie jest John Goodman uśmiechający się po nakręceniu filmiku na YouTube tak szeroko, jakby właśnie zrobił najlepszą rzecz w swoim życiu. Teraz jest to zbliżenie na twarz Lucii Micarelli podczas koncertu Lucindy Williams. To tilt na Davisa, kiedy wrócił do stacji radiowej.
Na pewno wrócę do Nowego Orleanu.
Najnowsze komentarze