Star Trek
Star Trek TOS (1966-69)
Po latach chyba zacząłem lubić ten serial. W okolicy 2013 roku zacząłem do niego pierwsze podejście i męczyłem się – może z pominięciem kilku odcinków – a teraz oglądam. Tak po prostu, oglądam.
Nadal widzę powody, dla których to mnie odrzucało lata temu – to tanie kino, rozciągnięte, z niezasłużenie wyolbrzymioną dramaturgią, proste i banalne. Merytorycznie to główną misją wydaje się zaoranie gatunku ludzkiego poprzez krytykowanie ludzi za rzeczy, których nie zrobili – teoretycznie chcą wtedy na przykład potępić okrucieństwo czy zamiłowanie do przemocy i nienawiści, ale te rzeczy w tym serialu nie są złe same w sobie. Są złe tylko wtedy, gdy ludzie je robią. Gdy obce rasy to robią, to już trzeba być tolerancyjnym i dostrzegać ich wyższość nad rasą ludzi, nawet jeśli w praktyce reprezentują sobą dzicz i prymitywizm, jaki ludzkość zostawiła za sobą jeszcze w epoce kamienia łupanego. Ot, np. Spock i jego ziomki w jednym odcinku okazują się mieć zwyczaj, że jak żona już nie chce męża, to każe mu się bić na śmierć i życie z wybranym przez żonę oponentem. I on to robi, nikt wtedy nie komentuje: „Wy chyba za bardzo lubicie się lać po pysku”, a to nawet nie jest początek głupot, jakie zawiera odcinek, z którego pochodzi wspomniana historia. Uniwersum Star Treka jako takie nie istnieje, wszystko jest dopisywane na kolanie w miarę potrzeb – spójności czy sensu tu za grosz. Wychwalane przez fabuły postęp, Federacja i ich cały świat przyszłości najczęściej jest przeszkodą do pokonania, nie celem lub ideałem. Kostiumy to piżamy, rola większości postaci sprowadza się do pojedynczych scen, główne skrzypce gra garść aktorów – którzy zresztą są w zasadzie zawsze tacy sami. Co się zmieniło w moim odbiorze tych rzeczy? Chyba nic, ten serial po prostu taki jest. Czemu więc włączam kolejne odcinki? Cóż, wytłumaczę to na przykładzie:
Pierwszy odcinek, w którym Spock jest centralną postacią, pokazuje najgorszą znaną mi stronę tego serialu – Uszaty dowodzi grupą infiltrującą planetę, gdzie prymitywne istoty ich atakują. Nie wiadomo, gdzie są dokładnie, więc Kirk może tylko ich szukać po całym lądzie, ale ma na to dwa dni, a potem musi dać sobie spokój, bo wiadomo: człowiek z Federacji siedzi mu na dupie i męczy mu kark, nic przydatnego nie robiąc poza odliczaniem („Ma pan jeszcze 36 godzin 59 minut i 50 sekund! Tak mówi regulamin!”). Spock w tym czasie próbuje ogarnąć kuwetę, żeby wszyscy przeżyli i jeszcze opuścili planetę – jego załoga za to nic nie robi, poza zachowywaniem się jak dzieci. Jeśli chcecie umrzeć, to wypijcie łyk wódki, ilekroć ktoś w tym odcinku mówi: „logic”, toż Scorsese w całej swojej karierze użył mniej przekleństw. Spock chce działać logicznie, a reszta się z niego z tego powodu śmieje – wiecie, ważne też są uczucia. Wszystkie błędy scenariusza czy absurdy fabularne są zwalone na to, że Spock trzymał się logiki. Nie jest nawet zasugerowane jedno lepsze rozwiązanie czegokolwiek oparte na czymś innym, niż logika, ale ważne, żeby z całej siły srać najsilniejszym promieniem na Spocka i to, kim jest – bo wiecie, to humanitarny serial, który uczy akceptowania wszystkich i głosi misję pokoju między wszystkimi istotami w kosmosie. Dopóki nie użyją logiki. Pod koniec udaje im się wzbić na orbitę, ale już nie ma szans, nie widzą ich – więc opadają i palą się w atmosferze. Ze spokojem. Pięć minut wcześniej mało im dupa nie pękła, gdy Spock odmówił uczestniczenia w pogrzebie, bo był zajęty ratowaniem życia, ale teraz bez emocji mierzą się z bólem i śmiercią, bo to chyba pokazuje ich emocjonalność, człowieczeństwo i spontaniczność, tak wychwalane przez cały odcinek. W końcu Spock podejmuje ostatnią logiczną decyzję i wystrzeliwuje paliwo, żeby wprawić statek w ruch, może to coś da – i daje, są zauważeni i uratowani w ostatniej sekundzie. Czy mu za to dziękują? Nie. Za uratowanie życia? Nie! Upierają się, że to nie była racjonalna, logiczna decyzja i się śmieją ze Spocka, że ten dał się ponieść emocjom. Toż to festiwal głupoty, wszystko zrobiono tutaj źle, to dno dna…
…ale przychodzi kolejny odcinek i to nie ma żadnego znaczenia. Otwieramy nowy rozdział i nie wiemy, co nas czeka. Może coś dobrego? Może znowu taki policzek dla całej ludzkości i sranie na wszystko co humanitarne? Kto wie?
Myślę, że na tym polega największa zmiana w moim postrzeganiu takich rzeczy. Gdy pierwszy raz zabierałem się za Star Treka, seriale były dla mnie sumą całości – jedna historia, finał, każdy odcinek wspiera i prowadzi do podsumowania. Dziś akceptuję, że są też inne seriale: nie są one sumą poszczególnych odcinków, tu każdy istnieje oddzielnie. Wady są wspólne, ale większość zalet już nie. Każdy odcinek jest inny i ma co innego dobrego do zaoferowania. Czy ten wspomniany odcinek też ma coś dobrego? Owszem. Napięcie: do ostatniej chwili nie jesteśmy pewni, jak to się rozwiąże. Gra aktorska Shatnera też zachwyca: ciężar, jaki niesie, wydając rozkaz porzucenia przyjaciół. Ulga, gdy słyszy, że są cali. Czy ma to znaczenie? Najmniejszego, to nadal okropny odcinek, z którego pozostaje tylko się śmiać. Po prostu nie udawajmy, że Star Trek to jakiś „lepszy serial”, dla mądrych czy coś. Nadal trzeba go oglądać „z wyrozumiałością”, trzeba przy nim „wyłączyć myślenie” itd.
To nie jest jakiś odosobniony przypadek. Przez większość sezonu wady całości tylko okazjonalnie przewijają się w tle, ale czasami stają się głównym tematem danej przygody. W jednej załoga Enterprise jako policjant kosmosu idzie złapać sprawców zbrodni (takie tam, wymordowanie całej planety przez Obcych). Zatrzymuje ich jednak „wyższa rasa”, która nie może usiedzieć dwóch sekund bez monologu o prymitywności ludzkości i jej zamiłowaniu do przemocy. Przechodząc do zakończenia: Kirk zaczyna rozważać, że Obcy dokonali zbrodni w imię mglisto pojętej „obrony” (ta planeta miała niby należeć do Obcych, ale w sumie to nie jesteśmy pewni) i uczy się, żeby zamiast mordować, to lepiej pogadać. Z przeciwnikiem, który nie chce gadać, tylko mordować, który nie rozmawiał, a mordował, ale wiadomo – ludzkość jest poklepana po plecach za „postęp” i może „za tysiąc lat coś z was będzie”. Toż to jest manipulacja godna jedynie najniższych istot podszywających się pod dziennikarzy. Serio, jak głupim trzeba być, żeby nie wiedzieć, że tę lekcję to powinni odebrać Obcy? I jakby twórcom faktycznie zależało na tej lekcji, to tak by właśnie pokierowali tę historię? Ale im nie zależy. Ich jedynym celem jest sranie na ludzkość, obrażanie jej i propagowanie idei, że wszyscy ludzie mają „naturę”, której są niewolnikami. Najpopularniejsza znana mi teoria głosi, że ludzie propagują taką ideę, żeby móc nie wymagać od siebie pracy nad sobą – w końcu ich wady nie zależą do nich, tylko do całego gatunku, są więc wobec nich bezsilni. A przynajmniej z całych sił chcą w to wierzyć…
Nie mogę jednak pisać o każdym odcinku, więc wspomnę jeszcze tylko o tym, gdzie mieli plan, żeby ukraść obcą technologię pozwalającą na włączanie niewidzialności na całym statku. Są otoczeni, ale wystarczy wyjąć maszynę z kontaktu, na rękach wynieść na swój statek, podłączyć do kontaktu u nas i będzie działać na Enterprise, od ręki. Scotty będzie jęczeć, że „no nie wiem” i „robię, co mogę, Kapitanie”, ale się uda w ostatniej chwili. I to jest jeden z najwyżej ocenionych odcinków całej produkcji, ale przecież to są nowe poziomy głupoty, niespotykane przeze mnie w innych tytułach. Cóż, fanom najwyraźniej nie przeszkadza.
Plusy są takie, że bohaterowie często są sympatyczni i chcemy ich oglądać, a historie są zróżnicowane. Pomimo wspólnych wad, to jednak każdy odcinek ma coś własnego, więc każdy chce się chwalić za coś innego – a tym samym w moim przypadku ciekawość kolejnego odcinka wygrywa w starciu z licznymi wadami. Są, to prawda, ale skoro oglądam pomimo ich, to czy warto się nimi przejmować za każdym razem? Star Trek to słaby serial, ale zrealizowany całkiem-całkiem. Chce się go oglądać, coś daje przy oglądaniu, a poszczególne historie czy świat przyszłości zaskakują swoją świeżością. To w końcu 1966 rok – jeszcze nie byliśmy wtedy na Księżycu, a tu oglądamy serial o tym, że nowe podróże powinniśmy wykorzystać do poznawania nowych rzeczy, uczenia się i zrozumienia innych. Co prawda gdy przyjdzie co do czego, to bohaterowie umieją najwyżej krzyczeć banalne: „Nie widzisz, że to jest złe?!”, ale to tylko (dominująca) część całości. Nadal ma też do powiedzenia rzeczy współczesne i aktualne, jak „Twoi dziadkowie walczyli i umierali, tak, ale w swojej wojnie, nie twojej”, co jak ulał pasuje do niektórych obecnych ludzi, domagających się sprawiedliwości od kogoś, kogo pradziadek zrobił coś złego.
Czy TOS jest więc dobrym serialem? Nie, ma szereg wad i jest wehikułem szkodliwych idei, ale ma dobre odcinki i parę razy powie coś mądrego. I okazjonalnie dobrze się ogląda. W sumie to całkiem sensowna definicja „dobrego serialu”.
Dagger of the Mind (1×9)
Balance of Terror (1×14)
The Return of the Archons (1×21)
A Taste of Armageddon (1×23)
The Devil in the Dark (1×25)
Day of the Dove (3×7)
Star Trek II – Gniew Khana (1982)
W jednym z odcinków serialu Star Trek: TOS pojawił się Khan – żeby nie zdradzać za wiele, znaleźli go w kosmosie i dosyć szybko zrozumieli, czemu zamrożono go ponad 200 lat temu. Khan chciał odbić statek, więc Kirk zdecydował się wyrzucić go na niezamieszkałej planecie, by sobie żył jak chce i innym nie przeszkadzał. Miło, że zdecydowano się wrócić do tego wątku po 15 latach, by dać antagoniście szansę na dopełnienie zemsty.
Muszę powiedzieć, że takiego filmu właśnie oczekiwałem. Porządnego kina przygodowego w kosmosie. Całość jest tak odmienna od jedynki, jak to tylko możliwe – nie ma prawie w ogóle kiczu, bohaterowie zachowują się dużo poważniej i dostojniej, nawet w ich nowych kostiumach jest więcej klasy. Nie ma głupich lub dziwacznych momentów, ten film zdaje się świadomym, że jakiś dorosły może go obejrzeć. Różnicę klas widać od pierwszych sekund, gdy zauważyłem zmianę na stołku operatora – teraz zdjęcia mają większą samoświadomość, tylko dzięki nim akcja jest o wiele ciekawsza i o wiele szybciej rośnie „na oczach” widza. A to tylko początek, kolejne zalety można wymieniać i wymieniać: nowe postaci mają charakter i są faktycznie potrzebne. Starzy bohaterowie zostali ulepszeni – Kirk jest o wiele lepszym dowódcą, Spock o wiele bardziej pomocny (radzenie sobie z intrygą przez bohaterów jest o wiele bardziej przejrzyste), McCoy faktycznie jest zabawny. Jest taka scena, w której dwoje ludzi wsiada do windy i wstrzymuje ją, by poważnie porozmawiać. Rozmawiają, rozmawiają, i na końcu drzwi się rozsuwają, McCoy wyskakuje i woła: „Kto do diaska blokuje windę?!„
Tempo, dialogi, efekty, wątki poboczne – wszystko to zaliczyło solidnego kopa, ale nic z tego nie równa się z kluczowym konfliktem: Khanem polującym na Kirka. Nie licząc kilku cwanych momentów, to bardzo angażująca walka, kipiąca od dramatyzmu. Raz, dzięki postaci antagonisty, który jest dosłownie opętany przez pragnienie zemszczenia się, i nic go nie powstrzyma. Dwa, jego motywacje i zaplecze historyczne, wszystko to jest bardzo mocne, i bardzo dobrze wykorzystane. Trzy, to prawdziwy, dosłowny pojedynek.
A do tego dochodzi jeszcze to doskonałe zakończenie… Nie miałem ochoty wypisywać drobiazgów, które poszły nie tak, nie miałem ochoty o nich pamiętać. Wciągnąłem się i na koniec została mi tylko jedna myśl: chętnie kiedyś wrócę do tego filmu. Nadal nie lubię Star Treka, ale lubię ten film. Jako kino przygodowe, świetna robota.
Następne pokolenie ("Star Trek The Next Generation", 1987-1994)
Zacznę od napisania, że TNG jest jednym z przedstawicieli złotej ery telewizji: kilkusezonowa produkcja z pełnowymiarową liczbą odcinków (nawet 26 w serii!), zaczynająca się i kończąca w zasadzie filmami telewizyjnymi, z mnóstwem świetnych opowieści i scenarzystami, którzy nie bali się eksperymentować. Czasami wpadali na szalony pomysł i to się opłacało, czasami nie dało się tego oglądać – ale o tym zapominaliśmy, bo tydzień później włączaliśmy nowy odcinek i losowanie zaczynało się kolejny raz. Problem w tym, że musiałem czekać do połowy trzeciego sezonu, zanim serial w moich oczach tak się zaczął prezentować.
Prawdą jest, że nie oglądałem wszystkich sezonów w całości. Skakałem i oglądałem wybrane odcinki, ostatecznie zatrzymując się na poznaniu 53 z 176 odcinków. Po trosze ze względu na mijający mi dostęp do Netfliksa, po trosze chciałem odhaczyć ten tytuł ze swojej listy, ale powiem wam: cieszę się, że mam jeszcze tyle przed sobą. Przy najbliższej sposobności zabiorę się za sezon czwarty, piąty lub szósty. Kiedyś może nawet obejrzę w całości, bo naprawdę lubię ten tytuł, ale do tego wszystkiego musiałem dojść dzięki oglądaniu najlepszych odcinków. A te, mam wrażenie, przyszły dopiero w trzecim sezonie, gdy do scenarzystów dołączył Ronald D. Moore – twórca Battlestar Galactica z 2003 roku. Wcześniej, gdy myślałem o najlepszych momentach serialu, to wspominam finał pilotażowego odcinka i Picarda mówiącego: „Sprawdźmy, co tam jeszcze jest” mając na myśli kosmos i jego niespodzianki. Taki zew przygody powinien być obecny w całym serialu! Zamiast tego otrzymywałem średnie kino, w którym dramaturgia jest oparta np. na tym, że maszyna nie działa i trzeba zrobić „coś”, żeby działała – następuje kilka stron słowotoku technicznego, naciskają coś i już sprawa rozwiązana. Innym sposobem jest np. dbanie o formalności lub protokół, zamiast wysłuchać drugiego człowieka i w ten sposób dowiedzieć się w prosty sposób o problemie lub sposobie rozwiązania go. Ogólnie często bohaterowie muszą się zachować jak idioci (najczęściej wszyscy), żeby jakiś odcinek mógł się wydarzyć. Wymagają tego te wszystkie ograne schematy fabularne, które były wtedy używane: jak choćby okazuje się, że nasz sympatyczny android Data ma „brata” bliźniaka, o którym nic nie wiemy! Weźmy go na pokład i dajmy mu pełnię władzy, co może pójść nie tak?
Jak o tym myślę, to serial naprawdę przeszedł daleką drogę od pierwszego do ostatniego sezonu. Obejrzałem właśnie finał i nie wyobrażam sobie, żeby mieli się tam właśnie ignorować, stawiać wyżej formalności od drugiego człowieka i w ogóle krzyczeć „Shut up, Wesley!”.
Od drugiego sezonu zaczęły się momenty: jak Riker poznawał kulturę Kligonów i usłyszał rozkaz, aby atakować Enterprise – albo jak Q doprowadził do tego, że załoga Picarda poznała Borgów – albo jak musieli ustalić, czy Data zasługuje na jakieś prawa. To nie były całościowo udane odcinki, ale miały już to „coś”. Schematy fabularne i przeciętna dramaturgia nadal były obecne, ale też coś jeszcze można było wyczuć: wyobraźnię. Scenarzyści zaczęli pisać odważniej, ale nadal wydawali się ograniczeni. Brali byle jakie fabuły tylko po to, aby stworzyć kilka momentów, w których bohaterowie będą mogli się wykazać swoim charakterem. Innym razem brali się za ambitne tematy, na których temat nie mieli nic do powiedzenia (albo niewiele). Brali się za fabuły, które powinny być rozpisane na kilka odcinków, a następnie streszczali je, byle tylko zmieścić się w ograniczonym czasie. Nie napiszę, że zawsze coś było pod spodem, bo trudno jest mi sobie wyobrazić, aby nawet te trzy dekady temu to przeciętne kino było czymś wyjątkowym. Nadal oglądaliśmy typowe fabuły i typowych bohaterów, a całość zrealizowano co najwyżej „wystarczająco”.
A potem przyszedł czas na rok 1990. Dokładnie 1 stycznia. Połowa trzeciego sezonu. Oglądam, oglądam… I pierwszy raz mam ochotę oglądać dalej. Odcinek o dezerterze, który ryzykuje wszystko, aby zapobiec wojnie – czy jednak można mu tak zwyczajnie zaufać? Miesiąc później zwodniczy Q pojawia się na statku i twierdzi, że odebrano mu wszystkie moce, że jest człowiekiem. Co wtedy zrobić? Kilka tygodni później Data buduje sobie potomka: córeczkę. Ja nie tylko lubiłem te odcinki, ale miałem problem z wybraniem tego jednego, który bym umieścił na liście najlepszych odcinków 1990 roku! (odsyłam do tamtejszego podsumowania) Tak jakby wraz z nową dekadą wszystko wśród twórców kliknęło, wskoczyło na właściwe miejsce i nagle byli w stanie zmieścić się w narzuconym ograniczeniu czasowym, podjąć odpowiedni temat, rozwinąć go i jeszcze dodać coś od siebie. Od czwartego sezonu było jeszcze lepiej – odcinki zaczęły mieć ciężar i konsekwencje. Nie wymagały od widza znajomości poprzednich wydarzeń, nie korzystano również z przypominania na początku seansu – ale nadal potrafiono realizować odcinki, które były częścią dużego doświadczenia.
TNG jako całość nie ma jakiejś jednej, dużej fabuły – zamiast niej poszczególne wątki mogą ewentualnie być kontynuowane. Czasami minie np. 10 odcinków, zanim do czegoś wrócimy, czasami będzie to dużo więcej. Wspomniany bliźniak Daty pojawi się pierwszy raz w 2 sezonie, a ostatni raz go widziałem w siódmym. W życiu bym się tego nie spodziewał. Inne postaci nie mają do siebie przypisanej konkretnej fabuły, raczej pełnią funkcję w serialu i ilekroć ich widzimy, to spodziewamy się konkretnej przygody. A jeszcze inne postaci (Hugh) w TNG pojawiają się dwóch odcinkach, by później – dużo później, prawie trzydzieści lat później – pojawić się w innym serialu z uniwersum Star Treka.
Tak chwalę, więc zaznaczę: to nadal Star Trek – obce cywilizacje nigdy nie są „obce” (doktor na innej planecie nadal składa przysięgę Do No Harm!), są dosyć ludzkie (czy raczej „znajome”) i najczęściej w jakimś stopniu historie z nimi opierają się na znalezieniu w nich człowieczeństwa (lub uczenia go), a sama Federacja, w której imieniu bohaterowie walczą i odkrywają, najczęściej jawi się jako biurokratyczna przeszkoda, której lepiej o czymś nie informować, bo „czegoś” nie zrozumieją. Przy oglądaniu głównie skupiłem się na przeżywaniu przygód, ale miałem świadomość, że jakbym chciał przyjrzeć się logice niektórych fabuł (np. z podróżowaniem w czasie), to one by raczej nie wytrzymały krytyki. Mój zachwyt TNG nie jest więc bezgraniczny i nie mam zamiaru stawiać tego tytułu obok Babylon 5 choćby – wciąż jest to tytuł, który sobie niesłychanie cenię. Trudno jednak napisać więcej w zbiorczym tekście, ponieważ każdy z odcinków, które bym polecał, polecałbym z innego powodu. Każdy przemówił do mnie inaczej: od zwykłej przygody na wysokim poziomie, aż po zaskoczeniu i wyciągnięcie z fantastyki czegoś, co rozbudziło moją wyobraźnię jeszcze mocniej.
Najlepszy odcinek: Conspiracy
Najlepszy odcinek: The Measure of a Man
Najlepsze odcinki: The Defector, Déjà Q, Yesterday’s Enterprise, The Offspring, Sins of the Father, Sarek, & The Best of Both Worlds
Najlepsze odcinki: Family, Reunion, Data’s Day, The Wounded, Clues, First Contact, The Nth Degree, The Drumhead & Redemption
Najlepsze odcinki: Darmok, Disaster, Conundrum, Cause and Effect, I Borg, The Next Phase, The Inner Light & Time’s Arrow
Najlepsze odcinki: Chain of Command, Ship in a Bottle, Face of the Enemy, Tapestry, Frame of Mind, The Chase & Descent
Najlepsze odcinki: Parallels & All Good Things…
Stacja kosmiczna ("Star Trek Deep Space Nine", 1993-1999)
Stacja kosmiczna Deep Space 9 pierwotnie należała do Bajorans, ostatnio rządzili tam Cardasianie, którzy właśnie oddają stację jej pierwotnym właścicielom. Federacja ma pomóc tam przywrócić porządek, gdy w tym samym czasie obok stacji odkrywają stabilny tunel czasoprzestrzenny. W ten sposób stacja staje się przystankiem dla wszystkich, którzy chcą odbyć podróż tym tunelem. Na stacji znajduje się galeria barwnych postaci, którzy będą mieć tutaj przygody i wiele wspólnych tematów.
Na początek zaznaczę, że tak: owszem, Paramount ukradł pomysł na serial od M.J. Straczynskiego, który wyszedł do nich ze szkicem Babylon 5. Oni odmówili realizacji, nie dogadali się, ale sobie ukradli sporo i potem rywalizowali o widownię, nadając swoje seriale w tym samym czasie. Wiem o tym. To, o czym nie wiedziałem, że DS9 nie zapowiada się od początku na serial całościowy, opowiadający jedną historię z konkretnym finałem. A przynajmniej będąc pod koniec trzeciego sezonu, ledwo można się dopatrzeć odcinków, które coś zmieniają w świecie serialu. To po prostu serial przygodowy, w którym większość odcinków opowiada o jakimś problemie, który trzeba rozwiązać (np. po stacji grasuje morderca i trzeba go złapać), a gdy już się go rozwiąże, wtedy kończymy odcinek. I nic się nie zmieniło. Ambitniejsze odcinki pozwalają sobie na delikatny rozwój bohaterów, relacji między nimi oraz stawienie wyzwania osobistego przed bohaterami. Główna fabuła, czyli konflikty między kolejnymi planetami i rasami, dopiero w 4×1 się prawdziwie zaostrza (jeden układ blokuje swoje granice, tego typu rzeczy), a wcześniej nawet wspomniany tunel nie jest zbytnio wykorzystywany.
Zaskakujące, ale to w pewnym sensie kontynuacja The Next Generation. W obsadzie DS9 jest jedna ze stałych drugoplanowych twarzy TNG, w czwartym sezonie dochodzi kolejna, a pomiędzy jest kilka gościnnych występów – tak, w tym Picarda! Zresztą jego pierwsza konfrontacja z Borgami w odcinku The Best of Both Worlds (finał trzeciego sezonu TNG) ma w pewnym sensie znaczenie dla fabuły DS9. Jeśli chcecie zabrać się za seans DS9, warto najpierw nadrobić tamten odcinek – i jakiś wcześniejszy, żeby wiedzieć, czym są Borg. Warto też dowiedzieć się, że bym pewien Thomas.
Na początku najlepsze są trzy pierwsze odcinki (cztery, jeśli liczyć półtoragodzinny pilot jako dwa) – Emisariusz z rozmachem buduje świat i przedstawia bohaterów, a dwa kolejne pokazują bohaterów współpracujących razem na różnych przykładach. Coś się dzieje, co angażuje wszystkich na pokładzie, dzięki czemu lepiej ich poznajemy. Kilkanaście kolejnych odcinków to już kino przygodowe, solidne, ale sprawiające wrażenie, że oglądamy sitcom. Siedzą w końcu w jednym miejscu, by w jego obrębie i zamkniętym gronie mieć swoje przygody – nawet jeśli gdzieś lecą, to nadal sprawie wrażenie takiego hermetycznego tytułu. Niemniej, bohaterowie co do jednego są świetni, a odcinki raczej nie schodzą poniżej pewnego poziomu. Akcja i dramaturgia jest konkretna, seans jest satysfakcjonujący i to chyba kwestia odpowiedniego nastawienia. Myślałem, że akcja od razu będzie kręcić się wokół tunelu i sygnałów o zbliżającej się wojnie, a tu raczej zapomnieli, że w ogóle mają jakiś tunel. Jakbym wiedział, że DS9 to po prostu kolejny serial przygodowy, a nie epopeja i space opera na poziomie Babylon 5, to pewnie o niczym bym nie pisał. W końcu pośród tych odcinków jest wiele perełek, a oglądanie to spora przyjemność: Duet, The Saerch, The Visitor…
I to w sumie tyle, póki co. Garść świetnych bohaterów i kilka odcinków-perełek. Ekipa zdecydowanie lepsza, niż w TNG, ale same historie słabsze, przez co też sami bohaterowie nie mają okazji zbytnio lśnić, jak mieli okazję zrobić to Worf, Picard, Riker…
Jeszcze kilka zdań po obejrzeniu całości. Z samego oglądania wydaje mi się, że scenarzyści od początku chcieli mieć dużą, poważną fabułę, ale producenci chcieli mieć ten serial jak najdłużej na ekranie, więc wszyscy szli na kompromis. Na sezon zazwyczaj przypada tylko kilka odcinków fabularnych, by mocno uderzyć dopiero z szóstym i siódmym sezonem, z czego końcówka ostatniego to jak oglądanie wielkiej, kinowej sagi – tylko że zamiast jednego filmu co kilka lat, mamy wszystkie już teraz, naraz. Solidna, doskonała przygoda i uczciwy finał dla wszystkich fanów. Star Trek nie może być tym, czym jest Babylon 5, ale DS9 zbliża się do B5, jak to tylko możliwe.
Najlepsze odcinki: Emissary, Past Prologue, A Man Alone, Battle Lines, Duet i In the Hands of the Prophets
Najlepsze odcinki: Necessary Evil, Whispers, Blood Oath i The Wire
Najlepsze odcinki: The Search i The House of Quark
Najlepsze odcinki: The Visitor, Hard Time, To the Death i Broken Link
Najlepsze odcinki: Apocalypse Rising, The Ship, For the Uniform, In Purgatory’s Shadow, By Inferno’s Light, Children of Time i Call to Arms
Najlepsze odcinki: A Time to Stand, Rocks and Shoals, Favor the Bold, Sacrifice of Angels, Far Beyond the Stars, Inquisition, In the Pale Moonlight i Tears of the Prophets
Najlepsze odcinki: It’s Only a Paper Moon, Inter Arma Enim Silent Leges, Strange Bedfellows i aż do końca.
Star Trek (2009)
Reboot klasycznej postaci „Star Treka” – po różnych odmianach i przygodach, pokroju „Nowej generacji” czy „Deep Space Nine„, wracamy do początku, kiedy „Star Trek” to była tylko załoga statku Enterprise i jej przygody. Tutaj oglądamy początki ich znajomości – zaciągnięcie się do służby, pierwsze konflikty wewnętrzne, narodziny przyjaźni i pierwsza przygoda.
Najważniejsze jest w tym tytule przedstawienie starych bohaterów w nowej wersji. Zastosowano tu alternatywną rzeczywistość wobec wcześniejszych odsłon serii, pozbywając się jednocześnie ciężaru starego kanonu. Można oglądać, wiedząc tylko tyle, że akcja filmu dzieje się w przyszłości, ludzie są w stanie wojny z jakąś tam obcą rasą, latamy statkiem po kosmosie. To wszystko.
„Star Trek” naprawdę kiepsko sobie radzi z przedstawieniem obcej rasy Wulkan. Teoretycznie, jest to gatunek podobny do człowieka, ale pozbawiony emocji, ale to stek bzdur. Czują pychę, pogardę i mnóstwo innych, negatywnych emocji – wszystkie względem ludzi, których uważają za gorszych od siebie. Właśnie za to, że ludzie są emocjonalni. Jednym słowem: Wulkanie w tym filmie to ten dzieciak z przedszkola, który chwytał cię za rękę, uderzał nią o twoją twarz i pytał „czemu sam się bijesz?„. Dupek do kwadratu, który teraz musi żyć bez sutków i połowy kciuka. Nie pytajcie. A Wulkanie są głupi.
„Star Trek” zawodzi też w kreacji bohaterów przez większość czasu. James Kirk ma przeszłość, która go kształtuje, ale nie ma za bardzo w życiu wyborów. Nie chce się zaciągać do wojska – mówią mu „etam” i się zaciąga. A gdyby było inaczej? Wtedy nie wiadomo, w jaką stronę jego życie by się potoczyło. Spock z kolei nie ma historii, ale miał wybór. Mógł kontynuować naukę, ale wybrał wojsko. Reszta bohaterów po prostu jest, bez historii lub wyboru. Z kolei wyzwania, którym będą musieli podołać, nie są ciekawe. Najczęściej będą one techniczne: podbiec, nacisnąć coś i w ten sposób kumpel zostaje uratowany.
Na pozostałych polach film sprawdza się w mojej opinii zadowalająco. Zrealizowany jest w naprawdę widowiskowy sposób – uwielbiam, jak kamera w filmach Abramsa podróżuje od postaci do postaci, zawsze stawiając ich na pierwszym planie.
Było warto zrobić tę powtórkę.
Nie tylko po to, aby zweryfikować ocenę (wcześniej była jedna gwiazdka, kiedy oglądałem to chyba pod koniec 2009 roku. Był to mój pierwszy tytuł z tego uniwersum). Chodzi mi o jedną z najlepszych scen „Star Trek Beyond„, kiedy to w tle zaczyna lecieć Beastie Boys – Sabotage. Kirk pochwala ten wybór i przystępuje do ataku, rewelacja. Otóż okazuje się, że ta piosenka została użyta nie dlatego, że „jest fajna„, ale dlatego, że towarzyszyła ona Kirkowi już w dzieciństwie. W pierwszej części uciekał przed policją w rytm tej samej piosenki.
Antagonista jest po prostu do pokonania, potem idziemy dalej. Akcja jest przyzwoita. Czas jakoś mija bez większego problemu i na koniec wciąż pamiętałem, co oglądałem. Tytuł z kategorii „Chcę po prostu obejrzeć jakiś film„, tylko zawiera odrobinę brutalności.
PS. Dr Zeltzer, najmroczniejsza postać w uniwersum „Scrubs„, dostał motocykl od Jamesa T. Kirka. Nie wiem, co zrobić z tą wiadomością.
Star Trek: Picard (2020)
Fani będą narzekać, ale to oni najwięcej wyniosą z tego serialu. Warto dla ostatniej sceny Picarda i Daty.
Współczesny to serial. I nie mówię tego konkretnie jako wady, to po prostu tak dzisiaj się robi i tyle. Fabularnie mamy tutaj nie kontynuację, raczej rozwinięcie wątków Hugh i Daty z TNG. I jest to wystarczające, ale fani raczej będą czuć, że czegoś tutaj brakuje. TNG miało mnóstwo wątków rozgrywających się osobno, były też dodatkowe odcinki pełne samodzielnych przygód, więc po czymś takim włączając Picarda mamy wrażenie obcowania z niekompletnym produktem. Rozgrywa się w bogatym uniwersum, a my skupiamy się tylko na jego małym wycinku. Fajnie jest oglądać śledztwo kapitana, ale w TNG obok tego był Data poszukujący człowieczeństwa, Worf zmagający się z hańbą rodzinną, która może wywołać wojnę, albo Q, który chce znowu wysadzić kilka planet. Picard ma dosyć standardowe parcie w stronę głównego wątku i wątków pobocznych – jakieś dwie postaci w tle zaczną mieć romans, tego typu rzeczy. Nie jest to minus produkcji, po prostu seriale się zmieniły przez te 30 lat. Dzisiaj właśnie wolą takie miniseriale opowiadające jedną historię, do obejrzenia w dwa dni, które nie zostają z nami na dłużej, a poszczególne odcinki są identyczne.
Twórcom brakuje też wyobraźni i jakichś pomysłów na rozwój technologii wewnątrz uniwersum ST. Wszystko wygląda raczej standardowo – czyli mamy różne gadżety, które są nieporęczne dla bohaterów, jak przezroczysty telewizor/hologram stojący na środku pomieszczenia. Albo prywatne kwatery kapitana na statku, która jest hologramem i wygląda jak jego dom we Frencji, który opuścił, żeby udać się w podróż będącą celem tego tytułu – przez co nie ma tego poczucia bycia na statku, w kosmosie (w ogóle zaskakująco częsty jest motyw właśnie jakiegoś domku na ustroniu). Można zrozumieć taki ruch scenarzystów, ale subiektywnie nie jestem fanem takiego rozwiązania. Poza tym wszystko wygląda nieco efektywniej, np. podczas walk w kosmosie statki latają wokół siebie i unikają ostrzału, ale ja to wszystko już widziałem w innych produkcjach. Najbardziej przeżywam, że ważnym punktem fabularnym był wywiad udzielony przez Picarda dla… telewizji, którą nawet oglądali na ulicach, przez witryny sklepów. Takie rzeczy nie przeszłyby nawet we współczesnych serialach, a co dopiero w takich, których akcja rozgrywa się trzysta lat w przyszłość.
Współczesne seriale mają się też podobać wszystkim, więc alienują one wszystkich. Trzeba zadbać o nowych widzów, którzy w ogóle nie znają gatunku, więc dla nich trzeba tłumaczyć oczywistości – Picard choćby opowiada, jak to jest dla androida dowiedzieć się, że jest się androidem. Doświadczeni z gatunkiem wywrócą wtedy oczami, może nawet przerwą seans. Fani Star Treka ucieszą się widząc Picarda spotykającego starych kumpli, co z kolei odrzuci nowych widzów, którzy w ogóle nie znają tych ludzi, a nie są oni przedstawiani w żaden sposób – poza takim typowym, współczesnym, czyli wychodzą z domu w pełnym makijażu, żeby obcinać kwiatki… I dopiero wtedy widząc, że mają gości. I się uśmiechają, witają… Jest nawet najazd kamery. Typowe dla współczesnych produkcji jest jeszcze beznadziejne planowanie – cały ten dziesięcigodzinny serial mógłby się zmieścić w jednym filmie. Budowanie relacji między bohaterami? Zapomnijcie, wszyscy mogą się najwyżej kochać i poświęcać w imię innych, nie ma nic pomiędzy tym i neutralnością. Oglądamy ludzi będących razem już czwartą godzinę i niczego to nie dało, nie było między nimi żadnej interakcji, ale już są gotowi zginąć, aby drugi mógł żyć.
Ósmy odcinek jest oceniany najwyżej, ale dla mnie jest najsłabszy – siedzą w lesie, przytulają się i wymieniają się tandetnymi dialogami pełnymi banałów. Jeden z nich wywołuje ból zębów – w nim ktoś tłumaczy Picardowi, jak być Picardem. Jakby scenarzyści pisali wtedy sami do siebie, o czym mają pamiętać tworząc cały ten serial. Albo uznali, że w ten sposób zażartują i dzięki temu ich pomyłki będą samoświadome, więc zostaną im wybaczone. Typowe dla współczesnego kina… Picard poziomem przypomina mi dwa pierwsze sezony TNG, wtedy właśnie ludzie nie bardzo umieli gadać i ogólnie ledwo udawało się twórcom osiągać „akceptowalny” poziom wykonania. Tylko wtedy było „Shut up Wesley”, a teraz słyszymy: „Shut the fuck up, Picard” (poważnie!!!). Takie i inne momenty sprawiają, że ja bardziej chcę to lubić, niż faktycznie lubię. Myślę sobie, że TNG też dopiero w trzeciej serii było dobre, że Picard to w sumie tylko taki dwugodzinny film telewizyjny przedstawiający bohaterów i wprowadzający do właściwego serialu, że… że będzie lepiej, że to nadal Patrick Steward w roli Jean-Luc Picarda. Mogą o nim mówić „JL” (ech…), ale to nadal Picard. Hugh to nadal Hugh. Borg i ich kostka tutaj są. Takich rzeczy nie można brać za pewnik, a fani je docenią. Jak z nowymi widzami? Trudno powiedzieć, oni raczej zobaczą tutaj kolejny, podobny do innych serial sci-fi. Nie ma ich wiele jakby nie patrzeć, więc może i nie ma na co narzekać, ale hej – fani gatunku powinni, tak czy inaczej, najpierw nadrobić TNG.
Picard - sezon II (2022)
Q to postać, którą nie jest łatwo zrobić – nawet, jeśli ma się tego samego aktora, co w „TNG. Kto jej nie zna ten niech wie, że potrafi ona w zasadzie wszystko – wystarczy jedynie, by jej się chciało. To klaun, który bawi się życiem całego wszechświata w każdym uniwersum, ale jest w nim zawsze coś złowieszczego i wyższego. Często twierdzi, że robi numery, aby testować kogoś – w tym wypadku Picarda. I to może być irytująca postać, ale do tej pory w TNG udawało się nadać jej godności, jakby była to istota pragnąca bycia człowiekiem, a jego relacja z Picardem była czymś więcej. To nie był wróg, to nie było zagrożenie, ale jego psikusy były niebezpieczne… Jego nie można pokonać, trzeba po prostu go zrozumieć i grać w jego grę dalej.
Tym razem Q decyduje się zmienić przeszłość, aby teraźniejszość pobiegła zupełnie innym torem. Picard i reszta bandy (oczywiście tylko postaci, które się liczą, statyści nikogo nie interesują) cofają się w czasie do roku 2024, aby zlokalizować zmianę i przywrócić porządek.
Liczba zabiegów mających na celu jedynie zwlekanie, jest ogromna – cały pierwszy odcinek to prowadzenie do spotkania z Q, którego zresztą i tak spotykamy dopiero w następnym odcinku. A tam bohaterowie nie są w grupie, tylko są rozproszeni, więc każdy z nich to oddzielny wątek prowadzący do zorientowania się, że żyją w alternatywnej rzeczywistości. Niby więcej z tym roboty, ale za tym nie idzie też więcej wysiłku, czyli ciekawych wątków czy dialogów, sytuacji – ogólnie mało w tym pomysłowości. Więcej czasu nie oznacza pogłębienia bohaterów czy świata, bo to jest takie, jakie było. A świat 2024 roku to oczywiście schematy, w stylu pokazywania bezdomnych i załamywania rąk, że jak to tak można, przecież wszyscy jesteśmy braćmi. Płaskie, nijakie, nieangażujące. Kierunek widoczny jest z odległości – o tym, że jedna z postaci zostanie w przeszłości, wiemy na pięć odcinków (albo 8), zanim bohaterowie o tym będą wiedzieć. Oczywiście walić linię czasową i inne takie, chce to zostaje.
Z tym i innych powodów zaskakuje postawa twórców (przede wszystkim scenarzystów), którzy nakładają sobie pracy w związku z rozbudowaniem prostej historii do rozmiarów miniserialu, a także ingerowania w kanon innych produkcji (poznamy rodziców Picarda), przy jednoczesnym lenistwie widocznym na każdym kroku. Ile razy bohaterowie tylko gadają o niczym? Ile razy natrafiają na coś tylko po to, by był to impuls do dalszego gadania o niczym? Ile razy biją się tylko po to, by skończyć się bić i by nic z tego więcej nie wynikło? Plus znowu akcja seriale Sci-Fi jest umieszczona w zwykłym kostiumie współczesnego krajobrazu. Biegają po współczesnym Los Angeles i czasem postrzelają albo pokażą wnętrze statku kosmicznego, czy coś. A ile razy wnętrze tego statku będzie ciemne i nieinteresujące? Akcja jest obojętna, oczywista, nieangażująca. To mógł być solidny, podwójny odcinek TNG”, służący może nawet za finał któregoś sezonu – wystarczyło traktować swoich bohaterów przyzwoicie, zostawić wątek Q i doktora, może nawet je połączyć i gotowe – zamiast tego dostajemy średniaka, który próbuje iść w ślady Discovery”: produkcji, która jest gotowa gadać o ideałach, ale tak naprawdę ich nie rozumieją. I mówią o nich wyłącznie wtedy, gdy mają z tego korzyść.
Najlepsze rzeczy w sezonie: Picard w roli złego dyktatora, ujęcie Alison Pill w czerwonej sukni opuszczająca przyjęcie, a także masa przezabawnych filmików na YouTube wyjaśniająca pierdolnik, jakim jest współczesny ST.
Star Trek: Strange New World - sezon I
7 lipca | 10 odc po 50 min | SkyShowTime
Related
1987 2009 5 gwiazdek Action Adventure Science Fiction serial Space Opera Star Trek
Najnowsze komentarze