Sergio Leone
„When I was young, I believed in three things: Marxism, the redemptive power of cinema, and dynamite. Now I just believe in dynamite.” – Sergio Leone
Za kilka dolarów więcej („Per qualche dollaro in piu”, 1965)
Los chciał, że obaj idą za Indio, który niedawno został wyciągnięty z więzienia przez swoją bandę. Gdzie teraz może się udać taki bandzior jak on? Do największego, najtrudniejszego w zdobyciu banku. W El Paso.
Za kilka dolarów więcej zapada w pamięci dzięki klimatowi i bohaterom. Jak na ironię, śliczny jest tu właśnie bandzior, Jego romantycznie zamglone oczy patrzące się w przestrzeń, gdy słucha melancholijnej pozytywki, są jednym z moich głównych wspomnień po seansie. Polujący na niego bohaterowie nie grzeszą manierami, golili się kilka lat temu i trudno jednoznacznie stwierdzić, czy są po dobrej stronie. Uzasadnione jest pytanie, czy nasi protagoniści po złapaniu bandziora z łupem nie będą woleli zachować pieniędzy dla siebie. A jeśli go zwrócą – czy zrobią to tylko i wyłącznie z obawy, że teraz to na nich ktoś będzie polował?
Podoba mi się, jak twórcy składają hołd światu, w którym akcja filmu się toczy. Kraina mężczyzn, gdzie słowa nie mają znaczenia – liczą się tylko działania i podejmowane decyzje, które mówią wszystko. Chociaż obaj łowcy zaczynają w tej opowieści oddzielnie, to każdy zostaje sportretowany w swoim zakresie, i dostaje te parę minut tylko dla siebie. W tym czasie widz może ich poznać, obserwując, jak pracują. Ich działania mówią za siebie, do komunikacji zazwyczaj wystarczy im spojrzenie. Najlepiej to wychodzi podczas obserwacji napadu na bank, gdy okazuje się, że zarówno bohaterowie, jak i ci, na których polują, myślą w podobny sposób, bez żadnego porozumienia. Słowa muszą ciężko zapracować, by znaleźć sobie miejsce w tym świecie.
Dzięki temu pojedynki jeden na jednego tak dobrze tu wychodzą. Po stronie teoretycznej to jedna z najnudniejszych rzeczy do obserwacji dlatego w tym filmie dodano mięsa do każdej takiej sceny. Wynik jest jasny i oczywisty, a oczekiwanie na wystrzał jest już tylko kwestią pogodzenia się z tym przez postać. I tu na pierwszy plan wychodzi nie tylko montaż, ale i muzyka. Jest tu zarówno pogodzenie się ze śmiercią, nadzieja na szczęście – może się uda?, jak i na końcu smutek – bo to już koniec. Dopiero wtedy pada strzał.
Obecnie Sergio Leone znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #13
Top
1. Dawno temu w Ameryce
2. Pewnego razu na Dzikim Zachodzie
3. Za kilka dolarów więcej
4. Dobry, zły i brzydki
5. Za garść dolarów
6. Garść dynamitu
Ważne daty
1929 – urodziny Sergio (Rzym)
1952 – wychodzi książka The Hoods Harr’yego Greya, za 32 lata Leone zrobi z tego swój ulubiony film
1959 – śmierć taty (reżyserował od 1912 do 1950)
1960 – małżeństwo (aż do śmierci)
1961 – debiut reżyserski, pierwsza córka
1967 – pierwszy syn
1989 [60] – śmierć Sergio na atak serca (Rzym)
Dobry, zły i brzydki (1966)
To mój drugi seans. Jakoś przez te kilka lat nie miałem ochoty wrócić do tego trzygodzinnego obrazu… Właśnie. Ale zaczynając od tego co dobre: jest tu wiele świetnych elementów – jest reżyseria Sergio Leone, dzięki któremu mogłem oglądać czysty kicz i brać go jak najbardziej na poważnie. Jedna z pierwszych scen – ofiara i zabójca jedzą razem posiłek, patrząc sobie w oczy. I to jakąś sałatkę czy zupę, co samo w sobie jest śmieszne. Plus te gigantyczne sztućce, 100% kiczu w… w kiczu. Wygląda niedorzecznie i głupio, ale to nie przeszkadza postaciom w jak najbardziej prawdziwym baniu się śmierci, która właśnie nadeszła. Ofiara cały czas kombinuje, jak tu odciągnąć zabójcę od tego, po co ten przyszedł. Zabójca tylko obserwuje z czystym sadyzmem całą tę sytuację, i po prostu dobrze się bawi. Cały czas czułem tu powagę liczenia się z odebraniem ludzkiego życia. I dlatego to wszystko tu działa. Każdy boi się tu oberwać, nikt nie kozaczy.
Druga poważna zaleta to muzyka – jeśli myślę o muzyce z westernu, to w 90% mam na głowie właśnie gitarowy riff z tego film właśnie (pozostałe 10% to „My Darling Clementine”). Każda nuta tu definiuje dla mnie cały gatunek. Oddzielnie jest bardzo dobra do słuchania, ale w połączeniu z filmem daje niesamowity wynik. Wyobraźcie sobie przedostatnią scenę bez tej muzyki – ono nie istnieje. Począwszy od wbiegnięcia na cmentarz po mierzenie się wzrokiem, to jedne z niesamowitych momentów w kinie… Ale samo w sobie, bez tak podniosłej muzyki, nawet nie byłoby zauważone. Cholera, wątpię, by ta scena miała tyle trwać. Obstawiam, że praca Morricone tak się spodobała, że przedłużyli tę scenę o 10 minut, byle tylko nie uciąć nic z soundtracku.
Ale scenariuszem wygląda, jakby pracowało nad nim kilka osób. Jedna osoba zawołała, żeby było trzech bohaterów. Druga, by dobry i brzydki tworzyli spółkę, i by to było zaskoczeniem dla widza! Trzeci wymyśliła motyw ze strzelaniem w stryczek. Czwarta, by połączyć ich przygody z wojną secesyjną – „wyobraźcie sobie tę epicką scenę z wysadzaniem mostu, tysiące statystów latające po planie, ale będzie!”. Piąty, żeby zły zabił swojego zleceniodawcę na początku, ale to będzie szok dla widza! I tak to leciało, aż na końcu się okazało, że żeby to pomieścić w jednym filmie, musi on trwać prawie trzy godziny, a przy tym żaden z elementów nie będzie wystarczająco rozwinięty. W efekcie tyle właśnie trwa film o tym, że dwóch ludzi idzie znaleźć skarb, znajdują go, strzelają się, i nara. Koniec filmu. O wiele lepiej bym przyjął tę historię, gdyby to było proste buddy movie pełne złośliwych dialogów, a tak między Brzydkim i Dobrym jest ledwo pięć rozmów w ogóle, a w pamięci zostają tylko pojedyncze kwestie. Do tego dla Złego nie znaleziono wystarczająco dużo miejsca.
Ale trzeba oddać Leone, że jednak nie oglądałem tego ze znużeniem mimo wszystko. Byłem świadomy, że to nie jest poskładane za dobrze i wiele scen jest zbędnych (film spokojnie mógł zacząć się od natknięcia się na wymarły powóz z Billem Carsonem w środku, czyli ponad godzinę później), ale jakoś nie bardzo mi to przeszkadza. Cały czas pojawiało się coś miłego, jakiś motyw lub szczególik, który szkoda byłoby wycinać…
Pewnego razu na Dzikim Zachodzie (1968)
Taniec śmierci. Widz pochylony nad każdym trupem, nawet najmniej ważnym, pobocznym i nieistotnym. Anonimowa trójka wyczekująca na stacji, której nikt nie zapamięta i nikt ich nie opłacze. Spędziłem z nimi ich ostatnie 12 minut. Niewielu jest ważnymi i istotnymi postaciami, ale też niewielu służy tu za zwykłe mięso armatnie. Każda śmierć coś zabiera. Czuć ją. Nawet w zwyczajnym budowaniu stacji słychać echo końca tych, którzy ją zbudują. A ona stać będzie dalej.
Jakże idealny motyw dla spaghetti westernu. Koniec ludzi będących dzieckiem czasów minionych. Dla tych dobrych i dla tych złych. Dla tych, którzy dostosowali się z przyjemnością, i dla tych, którzy zrobili to, bo musieli, lub nie umieli inaczej. Wszyscy się żegnają z tym światem.
To odejście jednej epoki i żal po niej, jej ostatnie tchnienie radości z życia i zaistnienia, ustępujące radości z nastania nowych czasów, nowych możliwości. Kolej to krwiobieg, wprowadzający życie i umożliwiający działanie. Zresztą, od wjazdu parowozu film zaczyna się. I kończy.
Moja ulubiona scena to odkrycie budulcu pod stację. Nie tylko rozmawiają, ale nie tracąc czasu, od razu zaczynają ją budować. I zaganiają się nawzajem do roboty. Dostali klocki to budują dom. Może i nie wyjdzie tip-top, ale trzeba to zrobić – dla niej. Bo będzie to pierwsze, co zobaczy po powrocie. Najbardziej męska scena w historii, w najlepszym z męskich filmów.
Dawno temu w Ameryce ("Once Upon a Time in America", 1984)
Noodles to dorosły przestępca, który musi uciekać przed policją. Tuż przed podróżą na koniec świata chce zabrać zawartość pewnej walizki, ta jednak okazuje się pusta. Bez niczego, mając jedynie płaszcz, znika na 35 lat – wraca w momencie, kiedy otrzymał wiadomość. Nie wie, od kogo – tak samo, jak nie wie, kto wszedł w posiadanie zawartości walizki. Wie jedynie, że ktoś, kto wie, kim Noodles jest, wie również, gdzie ten się ukrył. Powrót z kolei wywołuje wspomnienia. Umysł naszego bohatera cofa się o blisko 50 lat do momentu, w którym był małoletnim cwaniakiem i razem z przyjaciółmi przytulał pijaków, by zabrać im zegarek. Zawierał wtedy przyjaźń na całe życie, poznawał co to seks, władza i poświęcenie. Wrócił do 1920 roku.
Tak jak Aaron Sorkin wypełnia przestrzeń słowem, monologiem, rozmową i kłótnią, tak Sergio Leone wypełnia przestrzeń obrazem, tworząc prawdziwy krajobraz w montażu i narracji opartej na spojrzenia i przeskokach czasowych, ale też muzyce i nostalgii. Warstwa dźwiękowa jest niesłychanie bogata, opowiadając historię przedstawioną w filmie na własną rękę. Ilość pięknych momentów w tym obrazie dorównuje Pejzażowi we mgle – pierwsze 35 minut, będąca kwintesencją podróży przez czas i umysł głównego bohatera, to czysta magia kina, a potem jest choćby scena tańca, wszystkie ujęcia kręcone z oddali lub z udziałem morza. Nawet jedzenie ciastka jest magiczne, chociaż obawiałem się tej sceny – w końcu znałem jej zakończenie, czy może więc jeszcze działać – okazało się, że niepotrzebnie, bo to przede wszystkim symbol dzieciństwa był. Chłopak wydał majątek, żeby koleżanka zrobiła mu przyjemność, ale gdy przyszło co do czego, to słodycze były dla niego ważniejsze.
Takich rzeczy w Dawno temu w Ameryce jest mnóstwo, ale najbardziej wciąż ujmuje tu wymowa całości, mieszająca historię o dzieciństwie, prohibicji, przestępczości, brutalności i utracie w jedną opowieść o niewyrażonym smutku nad życiem ludzi, którzy utracili na tym świecie wszystko – z wyjątkiem wspomnień. Na to z kolei nakłada się senna atmosfera i zagadkowe zakończenie, które każe nam zastanowić się nad tym, ile spośród tego, co zobaczyliśmy, było prawdą, a co tylko imaginacją głównego bohatera? Dawno temu w Ameryce to bardzo ważna produkcja w historii kina, złożona z wielu warstw i przewidziana do wielokrotnego oglądania. Takich tytułów nie ma wiele.
Jeśli po blisko czterech godzinach mam ochotę oglądać film od początku… To już wiem, że to jest możliwe.
Spoilery
To nie jest dla mnie moment, aby pisać jakieś szersze prace o tym filmie, ale zwróciłem już uwagę na jeden element, czyli nieruchome oblicze pewnej dziewczynki imieniem Deborah. Ostatnio zetknąłem się ze stanowiskiem, że aktorstwo Jennifer Connely jest bardzo nieruchome, a powodem ku temu jest to, aby jej twarz zawsze była piękna (kiedy masz ekspresję, to masz zmarszczki). Tak właśnie jest w Dawno temu w Ameryce, kiedy w swej dziecięcej roli jest bardzo sztywna i nieruchoma. Początkowo myślę sobie – „no baba grać nie umie i tyle„, ale oglądam dalej, coś w tym przecież musi być. Potem są czasy dojrzałości u bohaterów, inna aktorka, ale znowu – zero ekspresji twarzy. Dziwne, ale tylko do momentu, kiedy Noodles ją zgwałcił. Spotkał ją potem jeszcze tylko na peronie, gdzie ujrzał jej twarz – zamarłą, wycofaną, patrzącą na niego z pustym wzrokiem. Odjeżdżała pociągiem i to było jego ostatnie wspomnienie o niej, które zabrał ze sobą, zanim zniknął na 35 lat. W tym kontekście martwa twarz Deborhy nabiera nowego znaczenia – w końcu cały czas oglądamy retrospekcję, a więc tak Noodles zapamiętał ją i tak ją widział, nawet gdy miała tylko kilka lat.
Odważny ruch ze strony reżysera, poprowadzić dwie aktorki, by specjalnie grały jak drewno – jeśli oczywiście wszystko prawidłowo odczytuję. A wy co o tym myślicie?
Related
1966 1968 1984 5 gwiazdek Amazon Prime Crime Drama Gangster Film Melodrama Mystery Period Drama Psychological Drama Revisionist Western Western
Najnowsze komentarze