Sędzia („The Judge”, 2014)
Dojrzały mężczyzna niespełniony w swoim zawodzie oraz życiu osobistym wraca do rodzinnego miasteczka leżącego pośrodku niczego z powodu śmierci matki. Problemem będzie konfrontacja z ojcem, z którym mają trudne relacje, ale światełkiem w tunelu jest spotkanie dziewczyny o imieniu Sam…
A nie, to opis „Garden State„. Nie wiem, czemu to zrobiłem. Teraz dopiero zarysuję wstępną koncepcję omawianego tu „Sędziego„: Hank Palmer to dojrzały mężczyzna niespełniony w swoim zawodzie oraz życiu osobistym, który wraca do rodzinnego miasteczka leżącego pośrodku niczego z powodu śmierci matki. Problemem będzie konfrontacja z ojcem, Sędzią Josephem Palmerem, z którym mają trudne relacje, ale światełkiem w tunelu jest spotkanie dziewczyny o imieniu Sam… Nie idzie z ojcem żyć, więc bohater wraca do siebie. W samolocie odbiera telefon i dowiaduje się, że jego ojciec jest podejrzany o morderstwo. Na ulicy znaleźli ciało, zero śladów hamowania, a na aucie jest krew denata. Do tego on oraz Sędzia mają wspólną przeszłość wskazującą na motyw. Teraz Hank, słynący z bronienia winnych przestępców, teraz będzie bronić swojego ojca, który gardzi takimi praktykami.
Od tego momentu „Sędzia” przestaje być kopią, a zaczyna być bardzo schematycznym kinem, którego nie ma specjalnie za co ganić ani też chwalić. Poszczególne składniki wymieszano z rozsądkiem, wszystkie sceny mają jakiś cel i układają się w całość – która jest jednak bardzo zachowawcza, sprowadza się do bardzo mocno zarysowanych punktów kulminacyjnych, które muszą nastąpić nawet wbrew logice. Byle tylko ojciec i syn sobie coś powiedzieli. Twórcom nie przeszkadza zamknięcie ich w domu, by nic innego nie robili poza mówieniem rzeczy podyktowanych przez gatunek i schemat. Pójście na łatwiznę jest tu na porządku dziennym.
Cały styl filmu jest bardzo „masowy„, łagodny i przytulny. Robert Downey, Jr. mówi adwokackim żargonem tak, by był on zrozumiany nawet dla przedszkolaka (plus jest tak fajny, że wyrywa na ten żargon laskę klasy A+, z którą oczywiście tylko się będą całować). Teoretycznie mocna scena mycia staruszka, gdy temu puściły zwieracze, została okraszona lekkim humorem sytuacyjnym – dziecko puka do łazienki i się pyta, co oni tam robią. A dziadek mówi: „Zakręcamy zawór, hehe. Obluzował się” i nie ma problemu. Ambicje twórców sięgają jedynie płaczliwych, sztucznych scen, z przemowami przy świadkach sądowych, którzy wbrew przepisom tak się wzruszą, że uronią symboliczną łezkę…
Tak piszę o tym filmie i zauważam jedno: co oni robili przez te 140 minut? Cały proces śledztwa nie odsłania w zasadzie nic więcej ponad to, co napisałem na początku. Dowody są solidne, ojciec nie pamięta, by w kogoś uderzył, i 2 godziny później sytuacja wygląda identycznie. Jakby nie mogli się zebrać, by zacząć opowiadać. Nie dłuży się to mimo wszystko, jednak to dziwna sytuacja. Opowieść nie wciąga, a wątki poboczne są jeszcze bardziej przewidywalne.
Podobały mi się dwa elementy. Po pierwsze, Robert Duvall zapomniał, że pracownik sądu ma na imię Augustus (kto oglądał „Lonesome Dove” ten zrozumie to inaczej – byłyby jaja, gdyby tę rolę dostał Tommy Lee Jones). Po drugie: środowisko. Taki ogólny termin dla całego otoczenia, jak wodospad, dom dziadka, w którym niektóre pokoje same opowiadają własną historię, jezioro, bar, do którego się wchodzi przez okno na piętrze… Pełni to jakąś rolę w fabule oraz buduje klimat. Dobra robota.
Najnowsze komentarze