Preston Sturges

Preston Sturges

26/06/2018 Opinie o filmach 0

Lata 40. należały do niego. Bawił i rozumiał siłę oraz istotność komedii. Miał na imię Edmund, ale znany jest jako Preston Sturges i oto przegląd jego twórczości.

„You can’t go around the theaters handing out cards saying, „It isn’t my fault”. You go on to the next one.” – Preston Sturges

Pisał. Nawet w wojsku. Potem pisał do gazet na wolności, napisał sztukę, potem kolejną, aż w końcu zaczął pisać scenariusze. Nie był pierwszym człowiekiem, który reżyserował swoje teksty, ale jest jednym z nielicznych, którzy dokonali transformacji w tamtych czasach. Każdy quiz filmowy powinien zawierać w sobie pytanie: czemu jego filmy nie są znane każdemu? Czemu nie jest klasykiem na całym świecie, czemu jego filmy nie są puszczane częściej od Kevina? Ponad piętnaście lat czekam i jego dzieł nie ma w Polsce, tak po prostu. I nie znalazłem odpowiedzi na to pytanie, ale przecież jakaś musi istnieć, prawda?

Filmy Edmunda mają wszystko: są dynamiczne, ambitne, przezabawne: w dialogach, postaciach, zwrotach akcji. Pamiętacie w ogóle, że fabuła może być zabawna? Po wyjściu z kina możecie po prostu opowiedzieć jego historię i to już będzie zabawne. Nie tylko cytaty czy miny, ale właśnie rozwój opowieści. Po obejrzeniu kilku jego filmów byłem już zakochany, a wtedy nastąpił najlepszy moment: gdy zacząłem mieć oczekiwania. Gdy wiedziałem, że początek to dopiero początek, potem jest jeszcze większa zabawa. I jest, a ja się cieszę jak dziecko. Te filmy są krótkie, szybkie, proste. O zwykłych ludziach, spełnianiu marzeń, byciu szczęśliwym. Te filmy mają wszystko i tyle, są ponadczasowe i zawsze będą wspaniałe. Mają dziś tyle samo do zaoferowania, co w dniu premiery. A mają naprawdę dużo.

Jedna z najprzyjemniejszych filmografii do nadrobienia, jaka wam została. Kilka filmów i każdy wykonany na złoto, nawet jeśli to złoto formalnie jest dosyć banalne. Scenariusz i treść jego fabuł to już jednak złoto wysokiej próby. Kocham!

I could never make a good film without a good writer, but neither could Preston Sturges. Only he had one with him all the time. He was a true auteur, the complete creator of his own films.” – William Wyler

Wielki McGinty ("Great McGinty", 1940)

5/5

Z rzadkiej serii filmów, których widownia potrzebuje. Poprawa humoru, spokojne i przyjemne półtorej godziny przy opowieści, która jest o czymś, na którego pierwszym planie są zwykli ludzie. Szary człowiek stojący w kolejce po darmową zupę dostaje ofertę: zagłosuj w wyborach, to dostaniesz 2 dolary. Nasz bohater zarabia łącznie 74 dolary, chodząc po komisjach pod różnymi nazwiskami. Szefowie to dostrzegą i zobaczą w nim swojego człowieka. Będą go sadzać na coraz wyższych stanowiskach, nasz bohater będzie coraz ważniejszy, pracując na to tyle, co nic. To świat brudnej polityki, w której wszyscy są w kieszeni jednego człowieka, który upewnia się, że zawsze będzie tak, jak on chce, nie zależnie od tego, która partia wygra.

Charyzmatyczny bohater, który przetrwa, przechodzący ciekawą drogę, interesująca i pomysłowa fabuła, dialogi konkretne i z jajem, wszystko to po to, aby jeden człowiek mógł pomóc drugiemu. Przy czym bohater nie jest za bardzo charyzmatyczny (aktorsko też), z fabuły raczej początek i koniec zapamiętamy, dialogów dobrze się słucha, ale osobiście nie będę żadnego cytować, a wspomniana pomoc wynika raczej z klamry niż samej fabuły. Ot, bohater w końcu opowiada tę historię innym, by dać im perspektywę na ważne rzeczy. I tym samym czujemy, że daje ją nam. Bardziej reżyser, twórca, niż postać na ekranie. Naprawdę sympatyczny, ludzki tytuł.

Plus moment o pracy dzieci w fabryce. Naprawdę miałem obawy, że reżyser wyskoczy z tym mityczno-stereotypowym wizerunkiem zakładów, a zamiast tego dialog zaczyna się takimi słowami:
– Pracowałaś kiedyś w fabryce jako dziecko?
– No nie.
– A ja tak!
Cytując Roberta Hassena: „praca dzieci skończyła się wtedy, gdy znikła ekonomiczna konieczność, pod ciśnieniem której dzieci musiały pracować, aby przeżyć”. Tego ustawy i politycy nie mogli ot, tak zrobić. Sturges już w swoim debiucie pokazał, że jest przytomnym twórcą. Nawet wtedy, gdy tworzy lekkie kino dla mas.

Obecnie Preston Sturges znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #23

Top

1. Podróże Sullivana
2. Lady Eve
3. Boże Narodzenie w lipcu
4. Witajcie bohatera-zdobywcę
5. Cud w Morgan’s Creek
6. Nieszczerze oddana
7. Wielki McGinty
8. Opowieść o Palm Beach
9. Piękna blondynka z Bashful Bend

Ważne daty

1898 – urodziny Edmunda Prestona Bidena (Chicago)

1927 – urodziny czwartej żony

1929 – premiera sztuki Edmunda, do której prawa będą kupione za wtedy najwyższą kwotę 125 tysięcy dolarów; dwa lata później powstanie film na jej podstawie

1931 – Edmund pisze sztukę, która będzie podstawą jego drugiego filmu; sama sztuka zostanie wystawiona w 1988 roku

1933 – pierwszy pełny scenariusz Edmunda, później krążyły pogłoski, że inspirował Obywatela Kane’a; w tym samym roku Hamilton gra w filmie na podstawie sztuki Edmunda z 1932 roku

1939 – Edmund sprzedaje scenariusz za 10$ (inne źródło: 1$)  z jednym warunkiem: będzie go reżyserować. W ten sposób zadebiutuje w 1940 roku Wielkim McGintym

1941 – pierwszy syn

1946 – Edmund uczestniczy w realizacji Vendetty, z którego to filmu będzie zwolniony przez Howarda Hughesa; ostatecznie nad filmem będzie pracować sporo ludzi, łącznie z Donem Siegelem, który poproszony o radę zaśnie podczas projekcji; film ostatecznie zostanie wypuszczony w 1950 roku

1948 – scenariusz do Nieszczerze oddanej, napisany i wyreżyserowany przez Edmunda; później będzie jeszcze wykorzystany w 1984 i 2012 roku (jako podstawa pod odcinek serialu)

1951 – czwarte małżeństwo (do jego śmierci)

1953 – drugi syn

1955 – ostatni film w reżyserii Edmunda

1956 – trzeci syn

1959 – śmierć Edmunda (NYC, atak serca)

Boże Narodzenie w lipcu ("Christmas in July", 1940)

5/5

O żesz, ale się śmiałem! Unikalna komedia, tutaj każdy kolejny zwrot akcji jest doskonały: ludzki, zaskakujący, zabawny i wciągający coraz bardziej! Bohaterem jest zwykły człowiek, pracujący w biurokratycznej fabryce – brał udział w konkursie na hasło reklamowe jednej kawy, co wykorzystali jego koledzy, robiąc mu żart i wysyłając do niego telegram z informacją o wygranej. Naprawdę, to się udało. Co scena, to lepsza. Co scena, to żart. A co żart, to śmiech. Prawdziwy śmiech. Jeden, wyjątkowy dzień z życia człowieka, któremu wydaje się, że wszystko jest możliwe. To jest po prostu piękne. Całość trwa niecałe 70 minut i kończy się w doskonały sposób, cały czas balansując na tej granicy, gdy wszystko może pójść źle, ale jednak idzie zaskakująco dobrze. Dla wszystkich: dla reżysera, widza, bohaterów… Na koniec my wiemy coś, czego nie wiedzą bohaterowie. Jakie to było piękne! A wspomniani koledzy, autorzy żartu, od początku przyznawali się do błędu i chcieli przepraszać, tylko jakoś tak się złożyło, że się nie złożyło.

Ależ dobra zabawa. Najbardziej rozwalił mnie pod koniec sprzedawca warzyw: „rzucajcie tymi zepsutymi!”, hahaha…

Ale nawet przed tym całym wariactwem była w końcu scena z szefem. Szef powinien być niepoczytalny, agresywny, zacząć poniżać swojego podwładnego…. A zamiast tego scena wyglądała tak:
Waterbury: Have you troubles at home, then? Ya henpecked? Suffering from a broken heart? Had yer teeth examined lately? Do ya play the races? Or are you purely and simply incapable of doing your work?
Jimmy MacDonald: Well I… I guess it’s the contest, Mr. Waterbury – the Maxford House contest. I had no idea it was hurting my work.
Waterbury: How much is the prize?
Jimmy MacDonald: The *first* prize is $25,000.
Waterbury: I used to think about $25,000 too, and what I’d do with it. That I’d be a failure, if I didn’t get a hold of it. And then one day I realized that I was *never* gonna have $25,000, Mr. MacDonald. And then another day… uhh… a little bit later – *considerably* later – I realized something else – something I’m imparting to you now, Mr. MacDonald. I’m not a failure. I’m a success. You see, ambition is all right if it works. But no system could be right where only half of 1% were successes and all the rest were failures – that wouldn’t be right. I’m not a failure. I’m a success. And so are you, if you earn your own living and pay your bills and look the world in the eye. I hope you win your $25,000, Mr. MacDonald. But if you shouldn’t happen to, don’t worry about it. Now get the heck back to your desk and try to improve your arithmetic.

PS. Ten film nie ma nic wspólnego ze świętami. Po prostu bohaterowi przydarzyło się tyle szczęścia, jakby były święta. I nieświadomie robi za Mikołaja dla całej dzielnicy. Jest rozdawanie upominków, czysta radość, dzieci bawiące się nowymi zabawkami… Dobra, nieważne, to świąteczny film.

Lady Eve (1941)

5/5

Młody i majętny mężczyzn trafia w sidła oszustki, która chce go okraść, ale mimo początkowych zamiarów, zaczyna pałać do niego autentycznym uczuciem. Ta opowieść wygrywa właśnie dzięki urokowi aktorów i ludzi pracujących nad tym, aby kadr był dopieszczony w każdej chwili. To stara szkoła tworzenia, kiedy to obraz mógł być piękny w nierealistyczny sposób. Miękki, oświetlony aż do przesady, a samo postawienie obok siebie ludzi wywoływało pokaz fajerwerków. Takie obrazy ogląda się wręcz z nabożnym szacunkiem. Szczególnie chcę tu pochwalić scenariusz tej produkcji. To jak ona bardzo dynamiczna jest! Każda scena ma swój wyraźny cel, wprowadza coś nowego do historii, zmienia jej kierunek i jasno go wyznacza, aby kolejna scena od razu mogła go podchwycić! Wielkie osiągnięcie!

Podróże Sullivana („Sullivan’s Travels”, 1941)

5/5

Autor komedii chce stworzyć poważny dramat, ale najpierw musi poznać ciężkie życie. Rzecz niemal wybitna!

Rewelacyjny pomysł. Bohater po prostu wyrusza w podróż. Mnie samemu taki pomysł chodzi od dawna po głowie – jak tylko będę miał wystarczająco pieniędzy, chciałbym nabyć samochód ze „Scooby Doo„, wsadzić z tyłu materac i tak zacząć jeździć. Najlepiej, jeśli nie ja będę kierowcą. Moje plany nie do końca pokrywają się z filmem, bo tam chodzi o poznanie biedy, a to już mam za sobą. Tytułowy Sullivan, reżyser z Hollywood, ma dosyć kręcenia komedii. Chce opowiadać o problemach współczesnego świata i prostych ludzi – ale nie ma o tym pojęcia. Dorastał w dobrych warunkach, co więc może wiedzieć o tym, jakie życie prowadzą inni? Może tylko odwiesić dobre ubrania na wieszak, wyjść z domu mając 10 centów w kieszeni i spróbować przeżyć. I to właśnie robi!

Nie lubię kina drogi, ponieważ autorzy takowego zbyt często wychodzą z założenia, że istotna jest pierwsza i ostatnia scena. Cała reszta to wypełnienie, bez żadnej wagi czy konsekwencji, tylko zbiór epizodów. Nudzę się na takim kinie. Podróże… takie nie są, tu każda kolejna scena jest konsekwencją poprzedniej, jest niezbędna i wyznacza nowy kierunek. Cały czas przed oczami mamy głównego bohatera, a w centrum wydarzeń jest jego wewnętrzna przemiana. Wszystko to opowiedziane przy pomocy miłości do kina (Lubitsch! Capra! Disney!) oraz zwrotów akcji. Ostatnie 30 minut to jeden z najlepszych zwrotów dramaturgicznych w historii kina, obok finału Milczenia owiec oraz czegokolwiek, co wydarzyło się w „Powrocie do przyszłości„. Na poziomie scenariusza mówimy tu o arcydziele, któremu z tego, co wiem, dopiero Leftovers dorównało i przebiło. Zupełnie nie rozumiem, czemu Preston jest osobą autentycznie zapomnianą. Zrobił tylko kilka filmów, każdy jest legendą, ale żadnego nie sposób legalnie zobaczyć. Czekam od 10 lat ponad.

Podróże… to opowieść o człowieku, który chciał jednego, ale nie wiedział, co to oznacza. Ponoć kosmos zawsze spełnia nasze marzenia, tylko nie w oczywisty sposób, i tak jest w przypadku tego człowieka. Chciał zacząć robić ważne kino, bez zrozumienia co to znaczy i dla kogo. To żart z elit, intelektualistów, sztucznego angażowania się, plasterków na sumienie, nadęcia się i wielu innych, ale przede wszystkim to dyskusja nad komedią, medytacja nad nią, jej obrona i atak. Stawienie czoła zarzutom i odpowiedzenie tym samym – czy komedia faktycznie jest mniej wartościowa od dramatu? Czy to, co jej się zarzuca, faktycznie zarzutem jest? I jak to tak, tworzyć komedię, kiedy w Europie łamana jest konstytucja?

Opowieść o Palm Beach („Palm Beach Story”, 1942)

4/5

Co się stanie, gdy ludzie po prostu dostaną pieniądze, których potrzebują? Naciągana i zabawna produkcja.

Młoda kobieta prawie wynajmuje mieszkanie, ale interesant po zobaczeniu jej woli dać jej 700 dolarów, aby mogła sobie poradzić z jej problemami. Kobieta pieniądze przyjmuje, a następnie dochodzi do wniosku, że jest kulą u nogi swojego męża, więc postanawia uzyskać rozwód, aby w ten sposób ukochanego uwolnić i uszczęśliwić. Mąż jednak chce pozostać mężem i tak zaczyna się wyścig o to, kto pierwszy dotrze do Palm Beach, gdzie najłatwiej rozwód ponoć uzyskać.

Ten film Sturgesa oferuje humor, postaci i raczej moment zastanowienia się, czemu właściwie ten tytuł powstał. Widziałem wcześniej dwie produkcje od tego pana i niosły one ze sobą więcej treści. Palm Beach jest chyba tylko kontynuacją myśli z Podróży Sullivana i oferuje widzom wizję życia, które staje się komedią. Życia, w którym zawsze jest szczęśliwe zakończenie i zawsze spotkasz po drodze właściwych ludzi. To wszystko i aż tyle – zależy, jak patrzycie na komedię, jej sens oraz czy żyjecie w czasie wojny światowej.

Znakomita scena otwierająca, przezabawna pogoń w pociągu (właśnie dlatego ludzie powinni mieć dostęp do broni palnej!) i zabawne postaci zarówno staruszka będącego w biznesie kiełbasianym, jak i spokojnego po brytyjsku najbogatszego człowieka na świecie. Bez wątpienia warto!

Cud w Morgan's Creek ("The Miracle of Morgan's Creek", 1944)

5/5

Ta produkcja się rozkręca. Na początku poznajemy bohaterów, gdy on czeka na nią całą noc, a ona w tym czasie się spóźniła na randkę… Bo poszła na imprezę. Nie jest to sympatyczne, komediowe zamieszanie pełne pomyłek raczej frustruje niż bawi… Do czasu, aż historia wejdzie na najwyższe obroty – a to się dzieje w okolicy połowy filmu. Wtedy całość wchodzi z poziomu „niezłej rozrywki” na szczebel „fantastycznej zabawy”. Bohaterowie mówią cały czas równocześnie, humor wylewa się z każdego zwrotu akcji, każdego zachowania postaci, każdego dialogu. Polubiłem tych bohaterów, a niewinność protagonisty i energia jego przyszłego teścia wywoływały uśmiech na mojej twarzy. To naprawdę piękne kino. I to jest zabawa!

A przy tym to historia o szacunku dla rodziców, czy ogólnie do starszych ludzi. Nowe pokolenie zamiast szukać wsparcia czy rady u poprzednich pokoleń starają się sami sobie poradzić. I z tego wynikają kłopoty. Coś w tym jest…

Serio, dlaczego Edmund nie jest pokazywany do porzygania w telewizji od kiedy tylko ją wynaleziono?

Witajcie bohatera-zdobywcę ("Hail the Conquering Hero", 1944)

5/5

O tym, że picie piwa w barze może odmienić życie. Nic więcej nie zdradzę, ale będzie się działo: żołnierze, politycy, baby, naleśniki, telefony – czego tu nie ma!

Edmund postawił kilka znaczących kroków jako twórca filmowy. Mamy tu scenę trwającą ponad pięć minut na jednym ujęciu, stosowano zbliżenia (dolly), ale największe wrażenie robi cała konstrukcja scen. Jest ona zaplanowana już w scenariuszu, zorganizowana pod cięcia montażowe – włączcie sobie później ten film drugi raz i zwróćcie uwagę, że każde ujęcie kończy się wstępem do następnego, albo sugestią kolejnej sceny (czy też wyznacza dalszy kierunek sceny, zanim ją opuścimy – tak jakby to było życie, które trwa nawet wtedy, gdy nie ma tam kamery). Na poziomie scenariusza nadal bawi – jest u mnie już ten przyjemny dreszczyk oczekiwania na to, co wydarzy się później: bo wiem, że będzie tylko lepiej. I jest! Komedia jest tak silna, że w zasadzie nie byłem świadomy poważniejszych motywów, jakie podejmuje skrypt, ale są one tu obecne. Po prostu wykorzystane są do komedii – jak na przykład śmiejemy się tutaj z programowania młodych ludzi do chęci udziału w wojnie, zasłużenia walką na honory i medale, że będziemy przecież ryzykować życiem! Jest też tutaj motyw stresującego dzieciństwa i wychowywania się w atmosferze licznych oczekiwań: dorównać ojcu, przerosnąć go, zasłużyć na to, co on. Nie mówi się tu o tym, ale w tym świecie żołnierz nie ma wyboru i opinii. Każdy jest żołnierzem i ma przynieść wszystkim chlubę: rodzinie, jednostce wojennej, krajowi. Śmiech na sali.

Eddie Bracken to skarb, tyle powiem. To jest Cary Grant, tylko mniej popularny. Gdyby nie Archie i jego występ za Arszenik… z tego samego roku, to Eddie miałby Złotego Garreta dla Aktora roku 1944.

Nieszczerze oddana ("Unfaithfully Yours", 1948)

5/5

Najmroczniejszy z filmów Prestona. Szczęka na podłodze, wytrzeszcz oczu, aż sobie ziółka z konopi zaparzyłem.

To film o zazdrości. I o tym, jak dyrygent ceniony w świecie muzyki klasycznej zaczyna podejrzewać, że żona go zdradza. I jak decyduje się coś z tym zrobić. Nie chcę ponownie niczego zdradzać, bo zabawa i niespodzianki są tutaj połączone – powiem tylko, że to trochę pogmatwany obraz jest, ale to tutaj jest najlepsza sekwencja, jaką stworzył Edmund – ręczę za to. Od momentu, gdy bohater zaczyna próbować rękawiczek, wtedy już się rozsiądźcie i podziwiajcie, bo następne 15 minut będzie niezapomniane. Trochę w tym czegoś na kształt nielinearnej narracji i kilku różnych „warstw”, które w finale nakładają się, ale w domyśle. Sami musimy je ze sobą połączyć, wtedy dopiero rozumiemy znaczenie tych scen i się śmiejemy. Nie wiem, na ile to jest zrozumiałe, ale film jest pogięty w podobny sposób, więc chyba wszystko pasuje.

I oczywiście jest pogięty jak na standardy kina Edmunda, tutaj chłop naprawdę wszedł z ambicją w temat konstrukcji fabularnej. Ma mój szacunek i mój uśmiech.

Piękna blondynka z Bashful Bend ("The Beautiful Blonde From Bashful Bend", 1949)

3/5

Jeden z tych filmów Edmunda, które nie są polecane. W sumie to widać, skoro niemal natychmiast po seansie zapomniałem, co oglądałem.

Jest to kolorowy western komediowy z żeńskim protagonistą – trzy nowe elementy w filmografii Prestona, ale nie na tym raczej polega problem. Ten tytuł wygląda jak efekt bloku twórczego, z którym walczono: a do tej pory Edmund nie musiał tego robić. Tak jakby jego filmy wydawały się lekkie i naturalne, zrobione bez wysiłku. To tylko pozory, ale po Pięknej blondynce… widać ten wysiłek. Inne filmy Edmunda osiągały sukces i przy okazji miały dynamiczne dialogi czy szalone intrygi. Można to było wciąż wyjąć z jego produkcji i coś tam by zostało: to, co najważniejsze. Tego nie ma w Pięknej blondynce…, ale próbowano to zastąpić żartem, zaskoczeniem, bieganiną i gadaniem. Jakby chcieli wierzyć, że jeśli w finale dojdzie do dużej strzelaniny, to będzie to udany film. Zapamiętałem z niej tylko powtarzalność: strzelają, jeden drugiemu odstrzeli kapelusz, drugi idzie po kapelusz, wraca do strzelania, kapelusz zostaje zestrzelony. I tak w kółko przez jakiś czas.

Nie, nie jest to zły film. W sumie tu i tam coś się udało, ale nie jest to tytuł, od którego warto oczekiwać czegokolwiek niż zabicia czasu. W 1949 roku mogliśmy chcieć pójść do kina, komedię grali, poszliśmy. Półtorej godziny później wracamy do domu, żona pyta nas:
– Gdzie byliście?
– W kinie
– Co grali?
– Komedię. W sumie też western.
– Dobry?
– Może być.

I nikt nigdy więcej o tym filmie nie rozmawiał.

A pretty girl is better than a plain one
A leg is better than an arm
A bedroom is better than a living room
An arrival is better that a departure
A birth is better than a death
A chase is better than a chat
A dog is better than a landscape
A kitten is better than a dog
A baby is better than a kitten
A kiss is better than a baby
A pratfall is better than anything.Preston Sturges