Pływak („The Swimmer”, 1968)

Pływak („The Swimmer”, 1968)

01/09/2024 Opinie o filmach 0
plywak swimmer 1968

Protagonista jest już starszy niż młodszy (aktor go grający ma 52 lata), spędza popołudnie na basenie w gronie przyjaciół. To amerykańskie przedmieścia, z trawnikami i basenami w każdym podwórku. Bohater spogląda w dół, widzi swój dom i postanawia, że dopłynie tam właśnie z basenu do basenu. I tak zacznie tę podróż pośród wyjątkowych ludzi spędzający wolny czas.

5/5
To niestety przypadek filmu, który jest silny głównie materiałem, który adaptuje. Są też inne czynniki – scenografia, kostiumy, aktorzy – ale nie mogę pochwalić reżyserii czy montażu. Są tutaj niezręczne momenty cięć, które świadczą o braku właściwej ilości materiału i edytor nie miał do czego ciąć, więc ciął w środku ujęcia, wycinając na przykład błędy lub zbędną ciszę. Kompozytor został zatrudniony po tym, jak go producent bodaj w barze znalazł, grającego na pianinie. I to była pierwsza jego praca tego typu. Efekt tych prac nie jest tragiczny, ale jednak jak się człowiek wsłucha, to się zapyta: „Czy to naprawdę właściwa aranżacja dla danego momentu?”. Rzadko mi się to zdarza, tutaj tak było. Reżyser też nie ma renomy i po wszystkim został nawet usunięty, jego nazwisko widnieje w stopce tylko z powodu umów. Sydney Pollack go zastąpił, ale sam kręcił tylko jedną scenę. Oryginalny reżyser nie ma żadnego poczucia kadru, po prostu kierował kamerę na akcję i to wszystko. O tym, by coś wizualnie pokombinować, pomyślał tylko w scenie z nudystami, gdzie rozbiera się też protagonista i połączono ruch kamery z ruchem aktorów wokół rekwizytów, aby zasłaniać co się dało. Wtedy dopiero reżyser faktycznie reżyserował. Już pomijam, że praca na planie miała być koszmarem dla wszystkich.
 
Scenarzysta zapewne też zasługuje na miłe słowa, zrobił w końcu pełny metraż z krótkiego opowiadania. Chciałbym je przeczytać, ale już pragnę chwalić je na zapas – sam pomysł jest na tyle romantyczny, że działa wyłącznie w obrębie sztuki i fikcji, ale na tyle pasuje do bohatera, że wydaje się czymś faktycznym, realnym, co by naprawdę zrobił. Jedenaście basenów do przepłynięcia, przy każdym spotyka kogoś innego – kogoś, kogo zna lub znał, niedawno lub bardzo dawno temu, czasami nawet nie jest świadomy, ile czasu minęło. Każde spotkanie to oddzielny epizod, ale dowiadujemy się więcej o bohaterze, o świecie wokół niego, o jego życiu i doświadczeniach. I tak, pan Burt faktycznie cały film spędził wyłącznie w slipach. To kino drogi, które umie połączyć wszystkie elementy fabularne w jedną całość. Naprawdę nie spodziewacie się, gdzie was ten film zabierze. Jedne elementy mniej, inne bardziej, ale jako całość jest to zdecydowanie tytuł godny polecenia. Bądźcie tylko otwarci na… Coś więcej.
 
Tylko nawet w finale wydaje się, jakby niewystarczająco to wszystko przemyśleli. Jakby kręcili, by dokończyć. I ten deszcz padający w tak sztuczny sposób… Szkoda. Nie jest to film bez wad, ale nadal jest diamentem kina. O tyle, o ile bardziej was kręci fabuła i możecie wtedy wybaczyć braki artystyczne.
 
PS. Burt Lanncaster był championem tego filmu, nawet reżyserował częściowo (wbrew zadowoleniu właściwego reżysera), opłacił ostatni (dodatkowy) dzień zdjęciowy z własnej kieszeni i utrzymywał potem długo, że to jego ulubiona rola i film, w jakim zagrał. Mówił, że to taka „Śmierć Komiwojażera”, tylko o pływakach.